34

CROZIER

69°37’42” szerokości geograficznej północnej, 98 °41’ długości geograficznej zachodniej. 22 kwietnia 1848.

Ciągnąc sanie w stronę zachodzącego słońca, Crozier przypominał sobie, ile jeszcze będzie trwała ta droga przez mękę. Osiem mil pierwszego dnia wędrówki po lodzie, do obozu pierwszego. Dziewięć mil dnia następnego i jeśli wszystko pójdzie dobrze, noc w obozie drugim. Osiem mil – w tym najtrudniejsze fragmenty wędrówki, gdzie trzeba było przeciągać sanie przez barierę lodu ciągnącą się wzdłuż wybrzeża – ostatniego, trzeciego dnia. I bezpieczna przystań Obozu Terror.

Obie załogi miały połączyć się ze sobą po raz pierwszy od długiego czasu. Jeśli grupa Croziera przeżyje wędrówkę po lodzie – i nie da się wyprzedzić śledzącemu ich potworowi – wszyscy pozostali przy życiu uczestnicy wyprawy spotkają się na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy.

Pierwsze grupy z saniami wędrujące do Ziemi Króla Williama jeszcze w marcu – kiedy dzień trwał nie dłużej niż kilka godzin – posuwały się tak powoli, że często rozbijały pierwszy obóz w zasięgu wzroku marynarzy trzymających wachtę na okręcie. Pewnego dnia, kiedy z południowego wschodu nadciągnął bardzo silny wiatr i śnieżyca, porucznik Le Yescont pokonał w ciągu dwunastu godzin niecałą milę.

Jednak znacznie łatwiej wędrowało się za dnia, gdy w śniegu wyryte już były ślady płóz, a wały lodowe obniżone – jeśli nie zrównane z lodem – i łatwiejsze do pokonania.

Crozier nie chciał pozostać na Ziemi Króla Williama. Choć na Victory Point czekały na nich wielkie sterty zapasów, namioty i resztki węgla przywiezione ze statków, Crozier nie wierzył, by jego ludzie mogli tam przetrwać dłuższy czas. Warunki pogodowe panujące na wyspie były mordercze zimą, okropne wczesną wiosną i jesienią, ale latem zagrażały bezpośrednio życiu wszystkich przebywających na niej ludzi. Burze z piorunami, które latem 1847 roku tak surowo doświadczyły grupę porucznika Gore’a, powtarzały się jeszcze wielokrotnie zarówno latem, jak i wczesną jesienią. Jedną z pierwszych rzeczy, które Crozier kazał przewieźć poprzedniego lata na wyspę, były zapasowe piorunochrony oraz mosiężne karnisze z kajuty sir Johna.

Aż do ostatecznej zagłady Erebusa w ostatnich dniach marca Crozier miał nadzieję, że będą mogli wyruszyć na wschodnie wybrzeże półwyspu Boothia, by odszukać tam zapasy złożone na Fury Beach i nawiązać kontakt z jakimś statkiem wielorybniczym spływającym z Zatoki Baffina. Podobnie jak stary John Ross mogliby iść lub płynąć na północ, wzdłuż wschodniego wybrzeża Boothii, aż do wyspy Somerset albo nawet wyspy Devon, gdyby zaszła taka konieczność. Wcześniej czy później trafiliby na jakiś statek w Cieśninie Lancastera.

W tamtych okolicach znajdowały się też wioski Eskimosów. Crozier wiedział o tym z całą pewnością – widział je podczas swej pierwszej arktycznej podróży z Williamem Edwardem Parrym w 1819 roku, kiedy miał dwadzieścia dwa lata. Powrócił do tego samego rejonu dwa lata później, również z Parrym, by szukać Przejścia Północno-Zachodniego. Dwa lata później znów tam był i znów prowadził poszukiwania przejścia – poszukiwania, które dwadzieścia sześć lat później miały zabić sir Johna Franklina.

I mogą jeszcze zabić nas wszystkich, doszedł do wniosku Crozier i potrząsnął głową, by odsunąć od siebie te defetystyczne myśli.

Słońce wisiało już nisko nad południowym horyzontem. Tuż przed zachodem mieli się zatrzymać i zjeść zimny obiad, by potem znów założyć uprząż, maszerować kolejne sześć do ośmiu godzin w ciemnościach późnego popołudnia i wieczoru i dotrzeć na koniec do obozu pierwszego, położonego mniej więcej w jednej trzeciej drogi między Ziemią Króla Williama i Obozem Terror.

Przedwieczorną ciszę mąciły tylko ciężkie oddechy ludzi w zaprzęgach, skrzypienie skórzanych pasów i zgrzyt płóz sunących po lodzie. Wiatr ucichł całkowicie, ale robiło się coraz zimniej. Lodowe kryształki oddechów unosiły się przed twarzami marynarzy niczym złote kule rozświetlane blaskiem zachodzącego słońca.

Crozier szedł teraz przy pierwszych saniach, gotów pomóc we wciąganiu ciężkiego ładunku na stromy wał lodowy, do którego się właśnie zbliżali, spojrzał w stronę zachodzącego słońca i pomyślał o tym, jak bardzo starał się kiedyś znaleźć drogę do Boothii i wielorybników z Zatoki Baffina.

Już jako trzydziestojednolatek Crozier towarzyszył komandorowi Parry’emu w czwartej i ostatniej wyprawie do Arktyki. Ich zadaniem było zdobycie bieguna północnego. Dotarli wtedy dalej na północ niż ktokolwiek do tej pory, ostatecznie jednak zostali zatrzymani przez twardy pak, który ciągnął się aż po północne krańce świata. Francis Crozier nie wierzył już w istnienie otwartego Morza Polarnego; był przekonany, że jeśli ktoś w końcu dotrze do bieguna, użyje do tego sań.

Być może sań ciągniętych przez psy, jak u Eskimosów.

Crozier wiele razy widział już tubylców i ich lekkie sanki – nie sanie o rozmiarach i wadze zgodnej ze standardami brytyjskiej marynarki wojennej, ale lekkie małe sanki – ciągnięte przez te ich dziwne psy, zarówno na Grenlandii, jak i po wschodniej stronie wyspy Somerset. Poruszali się znacznie szybciej niż ludzie Croziera. Jednak chciał wyruszyć na wschód przede wszystkim dlatego, że właśnie tam, w okolicach Boothii, mógł napotkać wioski Eskimosów. Podobnie jak lady Cisza, która wyruszyła do Obozu Terror kilka dni wcześniej, z grupami poruczników Hodgsona i Irvinga, tubylcy wiedzieli, jak zdobywać pożywienie w tej zapomnianej przez Boga krainie.

Kiedy na początku lutego Irving zameldował mu, że nie może wydobyć od lady Ciszy informacji o tym, skąd ma świeże mięso ani też podpatrzeć, jak zdobywa pożywienie, Crozier zastanawiał się przez chwilę, czy nie zagrozić jej pistoletem lub nożem i w ten sposób zmusić ją do zdradzenia owej cennej tajemnicy. W głębi serca wiedział jednak, czym skończyłaby się podobna próba – eskimoska wiedźma nie otworzyłaby nawet ust i wpatrywałaby się swymi ciemnymi oczami w twarz Croziera, aż ten musiałby się w końcu poddać i uczynić zadość swej groźbie. Niczego by w ten sposób nie osiągnął.

Zostawił ją więc w spokoju, w owym małym lodowym domku, który opisał mu Irving, i pozwolił panu Diggle’owi wydzielać jej od czasu do czasu suchara lub kawałek ryby. Komandor starał się przez dłuższy czas zupełnie o niej zapomnieć. Fakt, że doznał lekkiego szoku, dowiedziawszy się, że lady Cisza ruszyła śladem grup Hodgsona i Irvinga w stronę Obozu Terror, dowodził jednoznacznie, że udało mu się usunąć eskimoską dziewczynę ze swych myśli. Wiedział jednak, że wciąż o niej śni.

Gdyby Crozier nie był tak bardzo zmęczony, mógłby rozmyślać z dumą o pomysłowych projektach i wytrzymałości sań, które ludzie ciągnęli teraz przez lód.

W połowie marca, kiedy nie było jeszcze wiadomo, że Erebus przełamie się wkrótce na pół, kazał panu Honeyowi, cieśli z Terroru, oraz jego pomocnikom, Wilsonowi i Watsonowi, pracować dzień i noc nad projektem i budową sań, które mogłyby ciągnąć zarówno łodzie, jak i sprzęt.

Gdy tylko został ukończony pierwszy prototyp wielkich sań z dębowego drewna i mosiądzu, Crozier kazał ludziom wyjść na lód, by je wypróbowali i nauczyli się, jak najefektywniej je ciągnąć. Kazał takielarzom, sternikom, a nawet ludziom od topsli wprowadzać nieustannie różne poprawki do uprzęży, by działała ona jak najefektywniej, a zarazem dawała marynarzom maksimum swobody. Pod koniec marca gotowe były już nie tylko projekty, ale i sanie. Wydawało się wtedy, że najlepiej sprawdzi się projekt jedenastoosobowej uprzęży dla załogi ciągnącej większe sanie z łodziami i uprzęży siedmioosobowej, przeznaczonej dla załogi ciągnącej mniejsze sanie, obciążone jedynie sprzętem.

Sanie te przeznaczone były do pierwszego etapu podróży, czyli do przewiezienia sprzętu i zapasów na Ziemię Króla Williama. Crozier wiedział, że do czasu, kiedy będą opuszczać ten obóz, liczba chorych i zmarłych wzrośnie i nie wystarczy mu ludzi do obsadzenia wszystkich zaprzęgów, szczególnie tych jedenastoosobowych. Zakładał, że skorzystają wówczas wyłącznie z mniejszych sań, choć siłą rzeczy zwiększy się ładunek, jakie będą na nich wieźć, a ludzie w zaprzęgach wcale nie będą silniejsi ani zdrowsi niż teraz.

Pod koniec marca, gdy Erebus już dogorywał, obie załogi wychodziły na lód zarówno za dnia, jak i w ciemnościach, by uczestniczyć w wyścigach saniami, a tym samym uczyć się chodzenia w zaprzęgu i dobierać najlepiej zgrane zespoły. Nagrodami w owych wyścigach były złote i srebrne monety, i choć w prywatnym magazynie sir Johna stały skrzynie pełne szylingów i gwinei – sir John planował kupić mnóstwo pamiątek na Alasce, w Rosji i Chinach – owe złote i srebrne monety pochodziły z funduszy Francisa Croziera.

Crozier chciał wyruszyć w stronę Zatoki Baffina, gdy tylko dni zrobią się na tyle długie, by mogli pokonywać w świetle dziennym duże odległości. Wiedział zarówno z opowieści sir Johna, jak i z książki autorstwa George’a Backa, który czternaście lat wcześniej pokonał sześciusetpięćdziesięciomilowy odcinek dzielący ujście Rzeki Backa od Wielkiego Jeziora Niewolniczego – książka ta była w bibliotece Terroru, a teraz leżała w torbie z rzeczami Croziera na saniach – że szanse, by którykolwiek z nich przeżył i ukończył taką podróż, są nikłe.

Mogło się okazać, że nawet nie dadzą rady pokonać stu sześćdziesięciu mil dzielących Ziemię Króla Williama od ujścia rzeki. Trasa takiej wędrówki wiodła przez najgorszy przybrzeżny lód, w którym mogły pojawić się pasy otwartej wody, co zmusiłoby ich do porzucenia sań, i przez pokryte żwirem tereny samej wyspy, gdzie ciągnięcie ciężkich sań w wietrze i śniegu byłoby prawdziwą męczarnią.

Gdyby jednak udało im się dotrzeć w końcu do rzeki, stanęliby przed czymś, co Back opisał jako „mordercze pięćset trzydzieści mil ciągnące się przez martwą krainę, w której nie rośnie ani jedno drzewo” i są „aż osiemdziesiąt trzy wodospady i kaskady”. Crozier nie mógł sobie wyobrazić, by jego ludzie, wyczerpani kilkoma miesiącami wędrówki przez lód, mieli jeszcze dość sił, by stawić czoło osiemdziesięciu trzem wodospadom i kaskadom, nawet w najbardziej wytrzymałych łodziach.

Tydzień wcześniej Goodsir powiedział Crozierowi, że sok cytrynowy, jedyny środek przeciw szkorbutowi, który im pozostał, skończy się za niecałe trzy tygodnie lub wcześniej, w zależności od tego, ilu ludzi umrze do tego czasu.

Crozier wiedział, jak szybko dopadnie ich wszystkich szkorbut. Trasą dzielącą Terror od Ziemi Króla Williama szli głównie za dnia, wędrując po szlaku wyżłobionym i wygładzonym przez poprzednie grupy i żywiąc się połówkami zwykłych racji, i pokonywali w ciągu jednego dnia niewiele ponad osiem mil. Na trudnym przybrzeżnym lodzie lub na samej Ziemi Króla Williama zapewne nie przeszliby nawet połowy tej odległości. Kiedy zaczną chorować, ów dystans zmniejszy się być może nawet do jednej mili, a jeśli zabraknie wiatru, nie będą mieli sił, by wiosłować pod prąd rzeki. Niewykluczone, że za kilka miesięcy okaże się, że w ogóle nie zdołają ruszyć się z miejsca.

Jedyne czynniki, które działałyby na ich korzyść, gdyby zdecydowali się wędrować na południe, to niewielka, ale realna szansa, że być może od Wielkiego Jeziora Niewolniczego płyną już w ich stronę ekipy ratunkowe, i fakt, że im dalej zapuszczaliby się na południe, tym byłoby cieplej.

Crozier wolałby jednak pozostać na północnych szerokościach i wybrać dłuższą trasę na wschód i północ, ku półwyspowi Boothia i na drugą jego stronę. Wiedział, że istnieje tylko jeden stosunkowo bezpieczny sposób na osiągnięcie tego celu; najpierw musiał zabrać ludzi na Ziemię Króla Williama, przejść przez nią, później pokonać stosunkowo wąski pas otwartego lodu, osłonięty jednak przed najgorszą pogodą przez masyw wyspy, dotrzeć do południowo-zachodniego wybrzeża Boothii, potem posuwać się powoli na północ, wzdłuż krawędzi lodu albo po przybrzeżnej równinie, wreszcie przeprawić się przez góry do samej Fury Beach, licząc na każdym kroku owej wędrówki, że uda im się spotkać Eskimosów.

To była bezpieczna, ale i bardzo długa droga. Tysiąc dwieście mil, niemal o połowę więcej niż alternatywna trasa do ujścia Rzeki Backa.

Crozier wiedział też jednak dobrze, że jeśli wkrótce po dotarciu do Boothii nie spotkają przyjaźnie nastawionych Eskimosów, nie dotrwają do końca tej długiej podróży. Gotów był jednak zaryzykować i wyruszyć na północny wschód, by powtórzyć niezwykły wyczyn swego przyjacielą, Jamesa Clarka Rossa, który osiemnaście lat wcześniej pokonał wraz ze swą niewielką grupą dystans sześciuset mil, zostawiając po drugiej stronie półwyspu Boothia uwięziony w lodzie okręt Fury. Stary steward, Bridgens, miał całkowitą rację. John Ross wybrał najlepsze rozwiązanie, wędrując z saniami na północ, a potem przesiadając się do łodzi i płynąc do Cieśniny Lancastera, gdzie mógł spotkać statki wielorybnicze. Jego bratanek, James Ross, udowodnił, że możliwe jest przejście z saniami z Ziemi Króla Williama do Fury Beach.


***

Erebus wciąż dogorywał, kiedy Crozier wybrał najlepszych marynarzy pracujących w zaprzęgach – zdobywców największych nagród i ostatnich pieniędzy, jakie Francis Crozier miał na tym świecie – dał im najlepsze sanie i kazał panu Helpmanowi oraz panu Osmerowi zaopatrzyć tę superzałogę we wszystko, czego może potrzebować do sześciotygodniowego pobytu na lodzie.

Była to jedenastoosobowa załoga dowodzona przez pierwszego oficera z Erebusa, Charlesa Fredericka Des Voeux, i prowadzona przez olbrzymiego Magnusa Mansona. Wszyscy pozostali uczestnicy mogli odmówić udziału w tej wyprawie. Żaden tego nie zrobił.

Crozier musiał wiedzieć, czy w ogóle możliwe było ciągnięcie w pełni załadowanych sań przez tak długi czas i na tak długim odcinku. Jedenastu marynarzy wyruszyło w drogę po sześciu szklankach, 23 marca, w ciemnościach, w temperaturze trzydziestu ośmiu stopni poniżej zera i przy akompaniamencie radosnych okrzyków reszty załogi, która specjalnie na tę okazję zgromadziła się na lodzie obok statku.

Des Voeux i jego ludzie wrócili po trzech tygodniach. Żaden nie umarł, ale wszyscy byli wyczerpani, a czterej mieli poważne odmrożenia. Jedynie Magnus Manson – oprócz niezmordowanego Des Voeux – spośród członków jedenastoosobowego zaprzęgu nie wydawał się bliski śmierci z wyczerpania.

W ciągu trzech tygodni zdołali przejść niecałe dwadzieścia osiem mil w linii prostej od Terroru i Erebusa. Des Voeux ocenił później, że aby pokonać tę odległość, musieli przewędrować w sumie ponad sto pięćdziesiąt mil, bo na otwartym lodzie nie dało się iść po prostej. Pogoda na północny wschód od ich obecnej pozycji była jeszcze gorsza niż w dziewiątym kręgu piekieł, w którym tkwili już od dwóch lat. Raz po raz na drodze stawały im wały lodowe. Niektóre miały ponad osiemdziesiąt stóp wysokości. Czasami trudno im było nawet utrzymać właściwy kurs, kiedy podczas krótkiego dnia chmury zakrywały słońce, a ciągu długiej, osiemnastogodzinnej nocy także i gwiazdy. Kompasy, oczywiście, były bezużyteczne w tak małej odległości od północnego bieguna magnetycznego.

Ze względów bezpieczeństwa zespół Des Voeux zabrał ze sobą aż pięć namiotów, choć marynarze zamierzali spać tylko w dwóch z nich. Noce na otwartym lodzie były jednak tak zimne, że wszyscy spali – jeśli w ogóle mogli spać – tylko w jednym. Pod koniec wędrówki nie mieli zresztą innego wyboru, bo cztery spośród pięciu namiotów zostały porwane lub poszarpane na strzępy przez porywisty wiatr.

Des Voeux sobie tylko znanym sposobem zmuszał marynarzy do dalszej wędrówki na północny wschód, ale każdego dnia wędrówka ta stawała się coraz trudniejsza; pogarszała się pogoda, coraz częściej musieli schodzić z trasy, by obejść wysokie wały lodowe, a ich sanie zostały poważnie uszkodzone podczas przeprawy przez poszarpane lodowe granie. Stracili dwa dni na naprawę sań, marznąc w wyjącym wietrze i oślepiającym śniegu.

Czternastego ranka pierwszy oficer postanowił zawrócić. Ponieważ został im już tylko jeden z pięciu namiotów, nie dawał swojej grupie większych szans na przeżycie. Próbowali kierować się w drodze powrotnej śladami własnych sań, ale lód był zbyt aktywny – przesuwające się lodowe płyty, nowe wały i ruchome góry lodowe zatarły wszelkie ślady. Des Voeux, najlepszy nawigator ekspedycji prócz samego Croziera, podczas krótkich chwil dobrej pogody ustalał ich pozycję za pomocą teodolitu i sekstansu, głównie jednak kierował się intuicją, obierając taki, a nie inny kurs. Oczywiście mówił swoim ludziom, że wie dokładnie, gdzie się znajdują. Później przyznał się Fitzjamesowi i Crozierowi, że był przekonany, iż miną statek co najmniej o dwadzieścia mil.

Kiedy podczas ich ostatniej nocy na lodzie wiatr porwał im ostatni namiot, marynarze zostawili swe śpiwory i maszerowali w ciemnościach na południowy zachód, ruszając się tylko po to, by nie zamarznąć. Wyrzucili dodatkowe zapasy żywności i ubrania, a sanie ciągnęli tylko dlatego, że potrzebowali wody, broni i amunicji. Coś wielkiego śledziło ich przez całą wyprawę. Widzieli to przez zasłonę śniegu i drobin lodu. Słyszeli, jak krąży w nocy wokół ich obozu.

Des Voeux i jego ludzie zostali dostrzeżeni na północnym horyzoncie, kiedy wciąż szli na zachód. Nie dostrzegli Terroru oddalonego o trzy mile na południe. Zauważył ich obserwator Erebusa, choć jego statek już wtedy nie istniał. Des Voeux i jego ludzie mieli ogromne szczęście, że ów obserwator, lodomistrz James Reid, przed świtem wspiął się na szczyt góry lodowej i obserwował horyzont przez lunetę.

Reid, porucznik Le Vesconte, doktor Goodsir i Harry Peglar ruszyli z grupą, która dogoniła ludzi Des Voeux i sprowadziła ich na Terror. Przeszli wtedy obok potrzaskanych desek, połamanych masztów i splątanego takielunku, wszystkiego, co zostało z Erebusa. Pięciu członków supergrupy Des Voeux nie mogło przejść ostatniej mili o własnych siłach; towarzysze musieli zaciągnąć ich na statek na saniach. Sześciu marynarzy, w tym sam Des Voeux, rozpłakało się na widok ich zniszczonego statku i domu.

Po tym trudnym doświadczeniu Crozier nie brał już pod uwagę wędrówki na północny wschód, na półwysep Boothia. Wysłuchawszy relacji Des Voeux i pozostałych uczestników wyprawy, zarówno Fitzjames, jak i Crozier uznali, że jeśli wyruszą w tym kierunku, tylko nieliczni spośród pozostałych przy życiu stu pięciu uczestników ekspedycji Franklina dotrą do półwyspu, nawet jeśli do tego czasu dni zrobią się dłuższe, a temperatura się podniesie.

Zostały im więc do wyboru tylko dwie możliwości: albo pozostać na statku, albo rozbić obóz na Ziemi Króla Williama i ewentualnie wyruszyć stamtąd na południe, do ujścia Rzeki Backa.

Następnego dnia Crozier zaczął przygotowywać plany ewakuacji.


***

Tuż przed zachodem słońca i przerwą na posiłek natknęli się na wielką dziurę w lodzie. Wszystkie zaprzęgi przystanęły, otaczając otwór. Czarny, pofalowany krąg był pierwszym skrawkiem otwartej wody, jaki widzieli od dwudziestu miesięcy.

– Nie było tu tego w zeszłym tygodniu, kiedy wieźliśmy pinki do obozu, komandorze – rzekł marynarz Thomas Tadman. – Widzi pan, jak blisko krawędzi są ślady płóz. Na pewno byśmy to zauważyli. Po prostu nie było tu tego.

Crozier skinął głową. To nie była zwykła połynia – tak Rosjanie nazywali otwory w lodzie, które nie zamarzały przez cały rok. Lód miał tutaj ponad dziesięć stóp grubości – był cieńszy niż pak otaczający Terror, ale i tak wystarczająco solidny, by zbudować na nim kamienicę – jednak wokół otworu nie było widać żadnych pęknięć ani śladów ścierania się lodowych płyt. Wyglądało to tak, jakby ktoś wziął olbrzymią piłę, podobną do tych, jakie przewozili na statkach, i wyciął w lodzie idealnie okrągły otwór.

Ale żadna piła nie przecięłaby tak równo lodu grubości dziesięciu stóp.

– Moglibyśmy zatrzymać się tutaj na obiad – zaproponował Thomas Blanky. – Spożyć posiłek nad brzegiem morza, że tak powiem.

Marynarze pokręcili głowami. Crozier zgadzał się z nimi – zastanawiał się, czy dziwny otwór i krąg czarnej wody także budził w nich jakiś bliżej nieokreślony niepokój.

– Zatrzymamy się za godzinę – powiedział. – Poruczniku Little, pańskie sanie poprowadzą.

Jakieś dwadzieścia minut później, kiedy słońce zniknęło za horyzontem, a na niebie zapłonęły pierwsze gwiazdy, szeregowcy Hopcraft i Pilkington, tworzący tylną straż pochodu, podeszli do Croziera, który maszerował obok ostatnich, piątych sań.

– Komandorze, coś za nami idzie – wyszeptał Hopcraft.

Crozier wyjął swą mosiężną lunetę, ułożoną przezornie w skrzynce na samej górze sterty bagaży, i przez minutę obserwował okolicę, podczas gdy sanie sunęły dalej.

– Tam, komandorze – powiedział Pilkington, wskazując zdrową ręką właściwy kierunek. – Może wyszedł z tej dziury w lodzie, komandorze. Jak pan sądzi? Bo Bobby i ja myślimy, że tak właśnie było. Może czekał tam pod wodą, aż przejdziemy, a potem wylazł za nami? Albo myślał, że zatrzymamy się tam na dłużej. Jak pan przypuszcza, komandorze?

Crozier nie odpowiedział. Widział potwora w lunecie, a właściwie tylko jego sylwetkę. Wydawała się biała jedynie dlatego, że na moment znalazła się na tle ciemnych burzowych chmur nadciągających z północnego zachodu. Kiedy stwór przechodził między serakami i lodowymi blokami, które pochód sań minął zaledwie dwadzieścia minut wcześniej, widać było wyraźnie, jaki jest wielki. Nawet gdy szedł na czworakach, był wyższy od Magnusa Mansona. Poruszał się zadziwiająco lekko i sprężyście jak na tak masywne zwierzę – jego ruchy przypominały raczej chód lisa niż niedźwiedzia. Po chwili potwór podniósł się i zaczął iść na dwóch nogach. W ten sposób poruszał się nieco wolniej niż na czworakach, ale i tak szybciej niż ludzie ciągnący sanie ważące dwa tysiące funtów. Górował teraz nad serakami, których szczytów Crozier nie dosięgnąłby nawet, wyciągając nad głowę rękę z rozłożoną lunetą.

Potem zrobiło się całkiem ciemno, a wały lodowe i seraki zlały się w jednolitą nieprzeniknioną masę. Crozier wrócił wraz z żołnierzami do sań i odłożył lunetę do pudełka.

– Trzymajcie się blisko sań, ale spoglądajcie co jakiś czas do tyłu i trzymajcie broń w pogotowiu do strzału – przykazał cicho Pilkingtonowi i Hopcraftowi. – Żadnych lamp. Bez nich będziecie lepiej widzieć w ciemności.

Żołnierze skinęli głowami i przesunęli się do tyłu. Crozier zauważył, że strażnicy idący przed pierwszymi saniami zapalili już swe lampy, nie widział już jednak samych ludzi, a tylko złote kręgi światła.

Komandor przywołał do siebie Thomasa Blanky’ego. Ze względu na swoje kalectwo lodomistrz zwolniony został z obowiązku ciągnięcia sań. Choć cieśla zaopatrzył jego drewnianą nogę w gwoździe i ćwieki ułatwiające poruszanie się po lodzie, proteza nie dawała mu wystarczającego podparcia, by mógł uciągnąć ogromny ciężar sań. Marynarze wiedzieli jednak, że lodomistrz może wkrótce okazać się niezastąpiony pod innymi względami; gdyby w drodze z Obozu Terror napotkali jakieś pasy otwartej wody i musieli spuścić na nie łodzie, jego wiedza mogła im wszystkim ocalić życie.

Teraz Crozier wykorzystał Blanky’ego jako posłańca. – Panie Blanky, proszę przejść do przodu i przekazać ludziom, którzy nie ciągną sań, że nie będziemy zatrzymywać się na kolację. Niech wyjmą ze skrzyń zimną wołowinę i suchary i przekażą marynarzom w zaprzęgach. Niech im też powiedzą, że wszyscy mają jeść podczas marszu i pić wodę z butelek, które trzymają pod ubraniami. Proszę też przekazać strażnikom, by trzymali broń gotową do strzału. Być może będą też musieli zdjąć rękawice.

– Tak jest, komandorze – odrzekł Blanky i zniknął w ciemnościach. Crozier słyszał skrzypienie lodu i śniegu pod jego podkutą protezą.

Komandor wiedział, że w ciągu dziesięciu minut wszyscy uczestnicy pochodu domyśla się, że potwór idzie za nimi i jest coraz bliżej.

Загрузка...