29

IRVING

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 6 lutego 1848.

Była niedziela, a porucznik Irving odsłużył właśnie dwie wachty na pokładzie, w ciemności i mrozie, zastępując podczas drugiej swego przyjaciela George’a Hodgsona, który leżał w izbie chorych z objawami dyzenterii. W związku z tym Irving nie zjadł ciepłej kolacji w mesie oficerskiej i musiał zadowolić się tylko małym, twardym jak lód kawałkiem solonej wieprzowiny oraz sucharem z mąki pełnej wołków zbożowych. Teraz jednak miał całe osiem godzin do następnej wachty. Mógł zejść na dolny pokład, wsunąć się pod zamarznięte koce na swojej koi, rozgrzać je nieco własnym ciałem i spać przez pełne osiem godzin.

Tymczasem Irving powiedział Robertowi Thomasowi, który przejmował od niego służbę na pokładzie, że wybiera się na spacer i wkrótce wróci.

Potem Irving zszedł z pokładu na okryty ciemnościami lód. Szukał lady Ciszy.

Irving był zszokowany przed kilkoma tygodniami, kiedy komandor Crozier omal nie rzucił Eskimoski w ręce tłumu, który uległszy podszeptom Hickeya i jego kompanów, zaczął krzyczeć, że lady Cisza jest Jonaszem i trzeba ją zabić albo wypędzić. Kiedy Crozier stanął przed nimi i trzymając lady Ciszę za rękę, pchał ją w stronę rozgniewanego motłochu, niczym rzymski cesarz rzucający chrześcijanina lwom na pożarcie, porucznik Irving nie wiedział, co ma zrobić. Jako młodszy stopniem oficer mógł tylko przyglądać się poczynaniom swego dowódcy, nawet jeśli oznaczałoby to śmierć Ciszy. Jako młody zakochany mężczyzna Irving gotów był wystąpić przed tłum i ocalić Eskimoskę, nawet za cenę własnego życia.

Kiedy Crozier przekonał większość marynarzy, że Cisza może być jedynym człowiekiem na pokładzie, który wie, jak polować i łowić ryby pod lodem, i że ta wiedza być może uratuje im życie, kiedy opuszczą statek, Irving odetchnął z ulgą.

Jednak po tych wydarzeniach Eskimoska opuściła statek na dobre, wracała tylko co drugi lub trzeci dzień w porze kolacji, by odebrać swojego suchara lub zabrać świeczkę, i później znów zniknąć w mroku. Nikt nie wiedział, gdzie mieszka ani co robi.

Tej nocy nad lodem było stosunkowo jasno; na niebie tańczyła zorza polarna, a blask księżyca rzucał na powierzchnię lodu czarne jak atrament cienie seraków. Tym razem porucznik Irving nie wyruszył na poszukiwanie lady Ciszy z własnej inicjatywy. Komandor Crozier zasugerował mu, by spróbował – nie narażając się przy tym na zbyt wielkie niebezpieczeństwo – odnaleźć kryjówkę eskimoskiej wiedźmy.

– Wcale nie kłamałem, mówiąc ludziom, że Cisza może mieć umiejętności, które pozwolą nam przeżyć na lodzie – mówił Crozier przyciszonym głosem, kiedy Irving zameldował się u niego w kajucie. – Ale musimy się dowiedzieć, jak zdobywa świeże mięso, nim jeszcze opuścimy statek; potem może być za późno. Doktor Goodsir twierdzi, że szkorbut dopadnie nas wszystkich, jeśli przed latem nie znajdziemy jakiegoś źródła świeżego mięsa.

– Rozumiem – wyszeptał Irving. – Ale jak mam się tego dowiedzieć, skoro ona nie może mówić? Musiałbym podpatrzyć, jak to robi.

– Pozostawiam to waszej pomysłowości, poruczniku – odparł Crozier i skończył na tym rozmowę.

Teraz właśnie po raz pierwszy od tamtej rozmowy Irving miał okazję użyć własnej pomysłowości.

W skórzanej torbie na ramię niósł kilka cennych drobiazgów, które mogłyby mu się przydać, gdyby spotkał Ciszę na lodzie i próbował nawiązać z nią jakiś kontakt. Miał więc kilka sucharów pozbawionych robaków i znacznie świeższych niż te, które dawano im na kolację; suchary owinięte były w zwykłą serwetkę, ale Irving zabrał ze sobą również piękną orientalną chustkę z jedwabiu, którą otrzymał w prezencie od swej bogatej angielskiej dziewczyny tuż przed ich… niemiłym rozstaniem. Jedwabna chusteczka okrywała najcenniejszy z prezentów – małe naczynie z dżemem brzoskwiniowym.

Goodsir pilnował dżemu jak oka w głowie i wydawał marynarzom starannie odmierzone porcje, traktując go jako jeden z niewielu dostępnych im środków zapobiegających szkorbutowi, porucznik Irving wiedział jednak, że ten przysmak był również jedną z niewielu rzeczy, które lady Cisza przyjmowała od pana Diggle’a z niekłamanym entuzjazmem. Irving widział, jak błyszczały jej oczy, kiedy Diggle nakładał jej na suchara łyżeczkę dżemu. Przez ostatnich kilkanaście dni odkładał więc własne porcje dżemu, by uzbierać większą porcję, którą niósł teraz w porcelanowym naczyniu należącym niegdyś do jego mamy.

Irving przeszedł na lewą stronę statku i zbliżał się do labiryntu seraków i małych gór lodowych, które wznosiły się przed nim niczym lodowa wersja Lasu Birnamskiego podchodzącego pod zamek Dunzynan. Wiedział, że może stać się kolejną ofiarą potwora z lodu, choć już od pięciu tygodni nikt nie widział owego stworzenia, nawet z daleka. Żaden marynarz nie padł jego ofiarą od czasu feralnego karnawału.

No tak, rozmyślał Irving, ale też nikt prócz mnie nie zapuszczał się samotnie w las seraków, i to nawet bez lampy.

Jedyną bronią, jaką miał przy sobie, był pistolet ukryty głęboko w kieszeni płaszcza.

Po czterdziestu minutach poszukiwań w ciemnościach, na mrozie i lodowatym wietrze Irving bliski był podjęcia decyzji, że wypróbuje swoją pomysłowość przy innej okazji, najlepiej za kilka tygodni, kiedy słońce będzie świeciło nad południowym horyzontem nieco dużej niż kilka minut dziennie.

I wtedy zobaczył światło.

Był to niezwykły widok – cała sterta lodu ułożona w lodowej rynnie między kilkoma serakami płonęła przytłumionym blaskiem, jakby od wewnątrz rozświetlała ją jakaś arktyczna wróżka.

Albo wiedźma.

Irving podszedł bliżej, zatrzymując się przy każdym seraku, by sprawdzić, czy nie jest to w rzeczywistości kolejna wąska szczelina w lodzie. Wiatr pogwizdywał cicho w poszarpanych szczytach seraków i lodowych kolumn. Wszędzie tańczył fioletowy blask zorzy polarnej.

Snieżno-lodowe bloki zostały ułożone – albo przez wiatr, albo rękami lady Ciszy – w niską kopułę, na tyle cienką, że prześwitywał przez nią migotliwy żółty blask płomienia.

Irving zsunął się do niewielkiej lodowej rynny, a właściwie zagłębienia między dwiema płytami paku zasypanego śniegiem, i zbliżył się do czarnego otworu, który na pierwszy rzut oka wydawał się położony zbyt nisko, by mógł mieć coś wspólnego z kopułą ułożoną wyżej, na jednym ze zboczy zagłębienia.

Wejście – jeśli to było wejście – było niewiele szersze od okrytych grubą warstwą ubrań ramion Irvinga. Porucznik pochylił się ku owemu otworowi, znieruchomiał jednak jeszcze na moment, zastanawiając się, czy nie powinien wyciągnąć i odbezpieczyć pistoletu. Niezbyt miły gest powitalny, pomyślał. Pochylił się niżej i wsunął do otworu.

Wąski tunel prowadził najpierw w dół, na długości około trzech stóp, a potem kierował się ku górze, przez kolejnych osiem, dziewięć stóp. Kiedy Irving w końcu wysunął głowę i ramiona z ciemnego otworu, zamrugał, oślepiony blaskiem świecy, rozejrzał się dokoła i… otworzył usta zaskoczony niezwykłym widokiem.

Lady Cisza była naga, okryta jedynie narzuconą niedbale kurtką. Leżała na podwyższeniu wykutym w lodzie i śniegu, jakieś cztery stopy przed Irvingiem i prawie trzy stopy wyżej. Jej piersi były całkiem odsłonięte – Irving widział ułożony między nimi talizman wyobrażający białego niedźwiedzia, który zabrała swemu zmarłemu towarzyszowi – nie próbowała jednak wcale ich zakryć, wpatrywała się weń tylko nieruchomymi oczyma. Nie wyglądała ani trochę na przestraszoną. Z pewnością słyszała go na długo przedtem, nim pojawił się w wejściu do jej lodowego domu. W dłoni trzymała krótki, lecz bardzo ostry kamienny nóż, który widział u niej już wcześniej, w schowku na linę kotwiczną.

– Najmocniej panią przepraszam – powiedział Irving. Nie wiedział, co ma właściwie zrobić. Dobre maniery nakazywały, by jak najszybciej wycofał się z buduaru damy, choć z pewnością miałby spore trudności z czołganiem się do tyłu, w porę przypomniał sobie jednak, że ma misję do spełnienia.

Jego uwagi nie uszedł też fakt, że kiedy tak tkwił uwięziony w wąskim tunelu, Cisza mogła bez trudu pochylić się nad nim i poderżnąć mu gardło, on zaś nie mógłby temu zapobiec.

Irving wysunął się do końca z otworu wejściowego, wciągnął za sobą torbę, podniósł się na kolana, a potem wstał. Ponieważ podłoga lodowego domu położona była niżej niż powierzchnia lodu i śniegu na zewnątrz, stojąc pośrodku kopuły, Irving miał dość miejsca, by się wyprostować, a i tak nie sięgał głową sufitu. Uświadomił sobie, że choć z zewnątrz dom ów wyglądał jak śnieżna zaspa, w rzeczywistości była to bardzo zmyślna konstrukcja ułożona z podtrzymujących się nawzajem lodowych bloków.

Irving, wykształcony w najlepszej szkole artyleryjskiej, jaką prowadziła brytyjska marynarka wojenna, zawsze był świetnym matematykiem, natychmiast więc zauważył, że lodowe bloki ułożone były spiralnie, a każdy z nich przechylony nieco mocniej do środka niż poprzedni, aż do samego szczytu kopuły, gdzie tkwił zwornik podtrzymujący całą budowlę. Dostrzegł też maleńki otwór, dymnik mający nie więcej niż dwa cale średnicy, wywiercony tuż obok zwornika.

Irving-matematyk wiedział, oczywiście, że kopuła nie jest idealną półkulą – kopuła zbudowana na zasadzie okręgu natychmiast by się zawaliła – lecz ma raczej kształt podobny do tego, jaki przyjmuje łańcuch trzymany luźno w dwóch dłoniach. Irving-dżentelmen wiedział, że przygląda się kopule, lodowym blokom i geometrycznej strukturze tej niezwykłej budowli, by nie patrzeć na nagie piersi i ramiona lady Ciszy. Uznawszy, że dał jej dość czasu, by się okryła, spojrzał ponownie w jej stronę.

Nic się nie zmieniło. Piersi Eskimoski wciąż były odkryte, wciąż błyszczał między nimi biały amulet, kontrastując żywo z brązem skóry. Jej ciemne oczy przyglądały mu się z uwagą i zainteresowaniem wolnym od wrogości. Nadal trzymała w dłoni nóż.

Irving westchnął i usiadł na okrytym futrem podwyższeniu, wyrzeźbionym w lodzie po drugiej stronie niewielkiego centralnego zagłębienia, naprzeciwko legowiska lady Ciszy.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że we wnętrzu lodowego domu jest ciepło. Nie tylko cieplej niż na zewnątrz, w trzaskającym mrozie, nie tylko cieplej niż na zamarzniętym dolnym pokładzie HMS Terror, ale po prostu ciepło. Jego ciało, okryte grubą warstwą brudnych ubrań, zaczęło się już obficie pocić. Dojrzał też krople potu na brązowych piersiach kobiety leżącej zaledwie kilka stóp dalej.

Ponownie odwróciwszy wzrok od półnagiej kobiety, Irving rozpiął wierzchnie okrycie. Jednocześnie uświadomił sobie, że źródłem światła i ciepła wypełniającego lodową kryjówkę była niewielka puszka z naftą skradziona z okrętu. Gdy tylko o tym pomyślał, zrobiło mu się wstyd. Rzeczywiście, puszka pochodziła z Terroru, była to jednak jedna z setek pustych puszek, które wyrzucali do ogromnego dołu ze śmieciami wydrążonego w lodzie zaledwie trzydzieści jardów od okrętu. Płomień nie był wynikiem spalania nafty, lecz jakiegoś oleju – rozpoznawał po zapachu, że nie był to olej wielorybi. Foczy? Z sufitu zwieszał się sznurek spleciony z jelit lub ścięgien jakiegoś zwierzęcia, podtrzymujący pasek tłuszczu, z którego do lampy ściekał roztopiony olej. Irving domyślił się, że kiedy poziom oleju w puszce się obniża, nad jego powierzchnię wystaje dłuższy odcinek knota, zrobionego prawdopodobnie z włókien wyciągniętych z lin kotwicznych, który rozpala się wyższym płomieniem, topiąc tym samym więcej tłuszczu spadającego do puszki w postaci oleju. Był to bardzo pomysłowy system.

Puszka po nafcie nie była jedynym interesującym przedmiotem w lodowym domu. Powyżej puszki, nieco na bok od płomienia, znajdowała się ramka zbudowana z czterech żeber, prawdopodobnie foczych – jak ona łapie i zabija te foki? – zastanawiał się Irving – wbitych pionowo w lodowe podwyższenie i połączonych gęstą siecią ścięgien. Z ramki zwieszała się duża prostokątna puszka Goldnera – zapewne także wygrzebana z wysypiska śmieci obok Terroru – zawieszona na ścięgnach przeciągniętych przez otwory wydrążone w czterech rogach. Irving od razu zrozumiał, że puszka odgrywa rolę garnka lub czajnika podgrzewanego przez płomień lampy.

Piersi lady Ciszy wciąż były odkryte. Biały amulet podnosił się i opadał w rytm jej oddechu. Wciąż wpatrywała się w jego twarz.

Porucznik Irving odchrząknął niepewnie.

– Dobry wieczór, panno… ehm… Ciszo. Przepraszam, że wtargnąłem do pani domu… bez zaproszenia.

Cisza nie odrywała odeń spojrzenia.

– Komandor Crozier przesyła pozdrowienia. Poprosił, żebym zajrzał do pani i sprawdził… eee… jak sobie pani radzi.

Irving czuł, że robi z siebie głupca. Był pewien, że pomimo kilku miesięcy spędzonych na pokładzie okrętu dziewczyna nie rozumiała ani słowa po angielsku. Mimo woli zauważył, że jej sutki podniosły się w reakcji na powiew zimnego powietrza, który wpuścił za sobą do wnętrza lodowego domu.

Porucznik otarł pot z czoła. Potem zdjął rękawice i rękawiczki, skłaniając lekko głowę, jakby prosił panią domu o pozwolenie. Potem znów otarł czoło. Nie mógł uwierzyć, że jedna lampa z foczym olejem tak bardzo rozgrzewa przestrzeń zamkniętą pod lodowatą kopułą.

– Komandor chciałby… – zaczął i raptownie przestał. – Ach, do diabła z tym…

Irving sięgnął do skórzanej torby i wyjął z niej suchary zawinięte w starą serwetkę oraz naczynie z dżemem zawinięte w delikatną chusteczkę z jedwabiu.

Pochylił się do przodu i drżącymi rękami podał jej oba prezenty.

Eskimoska nie uczyniła żadnego ruchu.

– Proszę – powiedział Irving.

Cisza mrugnęła dwukrotnie, wsunęła nóż pod futro, wzięła od niego dwa zawiniątka i postawiła je obok siebie, na lodowym podwyższeniu. Kiedy ułożyła się ponownie na boku, sutek jej prawej piersi niemal dotykał chustki z chińskiego jedwabiu.

Irving spojrzał w dół i uświadomił sobie, że on także siedzi na grubym futrze. Skąd ona wzięła drugie futro? – pomyślał, potem jednak przypomniał sobie, że przed ponad siedmioma miesiącami oddali jej kurtkę starego Eskimosa – siwowłosego mężczyzny, który zmarł na statku, postrzelony przez jednego z ludzi Grahama Gore’a.

Cisza rozpakowała najpierw starą serwetkę, nie zareagowała jednak w żaden sposób na widok pięciu sucharów. Irving spędził naprawdę sporo czasu, wyszukując nienadgryzione przez robaki. Teraz poczuł się nieco dotknięty brakiem najmniejszych choćby oznak uznania z jej strony. Odwinąwszy małe porcelanowe naczynie jego mamy, podniosła jedwabną chusteczkę – pokrytą wymyślnymi wzorami w różnych odcieniach czerwieni, zieleni i błękitu – i przyłożyła ją na moment do policzka, by potem odłożyć na bok.

Wszystkie kobiety są takie same, pomyślał Irving, dziwnie oszołomiony. Uświadomił sobie, że choć obcował już z niejedną młodą kobietą, nigdy jeszcze nie doświadczył równie silnego poczucia… intymności… jak w tej chwili, kiedy siedział nieruchomo naprzeciwko tej młodej, półnagiej kobiety.

Gdy lady Cisza otworzyła naczynie i ujrzała dżem, ponownie podniosła wzrok na Irvinga, jakby chciała wyczytać z jego twarzy zamiary.

Irving pokazał jej na migi, żeby posmarowała dżemem suchary i zjadła.

Cisza nie drgnęła. Nie spuszczała wzroku z twarzy Anglika.

Wreszcie pochyliła się do przodu i wyciągnęła rękę, jakby sięgając do niego. Irving drgnął, zaskoczony, potem jednak zrozumiał, że kobieta sięga do wnęki – niewielkiego zagłębienia w lodowym bloku – znajdującej się nad jego posłaniem. Udawał, że nie zauważa, iż jej ubranie zsunęło się niżej, a piersi falują niemal dokładnie przed jego oczami.

Podała mu coś biało-czerwonego, cuchnącego jak zepsuta ryba. Zrozumiał, że to kolejny kawałek tłuszczu z foki lub jakiegoś innego zwierzęcia, który Cisza przechowywała w zimnym zagłębieniu w lodzie.

Irving przyjął jej podarunek, skinął głową i usiadł prosto, trzymając kawałek tłuszczu w dłoniach, nad kolanami. Nie miał pojęcia, co z nim zrobić. Czy miał zabrać go do domu i wykorzystać do stworzenia własnej lampy z foczego tłuszczu?

Usta Ciszy drgnęły lekko – Irving miał przez moment wrażenie, że się uśmiechnęła. Wyjęła swój krótki, ostry nóż i kilkakrotnie przeciągnęła nim szybko wzdłuż ust, jakby chciała odciąć sobie te pełne, różowe wargi.

Irving przypatrywał się temu z rosnącym zdumieniem, wciąż trzymając przed sobą kawałek tłuszczu.

Cisza westchnęła, wzięła od niego tłuszcz, przystawiła go do ust i odcięła kilka kawałków, przesuwając krótkie ostrze właściwie już między swymi białymi zębami. Przeżuła odcięte kęsy, a potem oddała mu tłuszcz wraz z miękką, foczą skórą – Irving był już niemal pewien, że to foka.

Porucznik musiał sięgnąć pod grubą warstwę okryć, by dostać się do noża zatkniętego w pochwie u jego pasa. Podniósł go i pokazał Ciszy, niczym dziecko szukające aprobaty u nauczyciela.

Eskimoska lekko skinęła głową.

Irving przysunął śmierdzący, lepki kawałek tłuszczu do ust i szybko przesunął wzdłuż twarzy ostrze noża, podobnie jak przed chwilą zrobiła to Cisza.

Omal nie odciął sobie nosa. Odciąłby sobie dolną wargę, gdyby ostrze nie zatrzymało się na skórze i nie podniosło w górę całego kawałka. Mimo to Irving czuł, jak z jego naciętej przegrody nosowej sączą się krople krwi.

Cisza pokręciła nieznacznie głową i wręczyła mu swój nóż.

Irving spróbował ponownie, pewnym ruchem odcinając kawałek tłuszczu, na który spadła właśnie kropla jego krwi.

Ostrze przecięło tłuszcz i skórę bez najmniejszego problemu. Trudno było w to uwierzyć, ale jej mały kamienny nóż był o wiele ostrzejszy od jego ostrza.

Odcięty fragment tłuszczu wypełnił usta Anglika. Irving żuł go wytrwale, jednocześnie kiwając z uznaniem głową w stronę Eskimoski.

Foczy tłuszcz smakował jak zdechły przed wieloma tygodniami karp wyciągnięty z dna Tamizy tuż przy ujściu kanału ściekowego.

Irving czuł, że zbiera mu się na wymioty, miał ochotę natychmiast wypluć wszystko na podłogę lodowego domu, uznawszy jednak, że nie przysłużyłoby się to dobrze jego misji dyplomatycznej, pogryzł tłuszcz do końca i przełknął.

Uśmiechając się szeroko w uznaniu dla przysmaku, który właśnie spożył – i tłumiąc zarazem odruch wymiotny oraz ocierając ukradkiem ledwo draśnięty, lecz krwawiący obficie nos – Irving spostrzegł z przerażeniem, że Eskimoska nakazuje mu gestem, by odkroił sobie i zjadł kolejny kawałek.

Wciąż się uśmiechając, Irving spełnił jej życzenie. Pomyślał, że tak samo zapewne czułby się, przeżuwając wielką garść śluzu wydłubanego z nosa jakiegoś innego stworzenia.

Ku zdumieniu młodego Anglika jego pusty żołądek zaburczał, skurczył się i zażądał więcej. W śmierdzącym tłuszczu było coś, co zaspokajało jakieś głębokie pragnienie, z którego nawet nie zdawał sobie sprawy. Jego ciało, w przeciwieństwie do umysłu, chciało więcej.

Przez kilka kolejnych minut w lodowym domu panowała prawdziwa sielanka; Irving siedział na niedźwiedzim futrze i pochłaniał kolejne kęsy foczego tłuszczu, podczas gdy lady Cisza zanurzała suchary w porcelanowym naczyniu z dżemem i pożerała je, kawałek po kawałku, wydając przy tym z siebie pełne zadowolenia pochrząkiwania i pomruki.

Przez cały ten czas jej piersi były odkryte i doskonale widoczne dla oczu porucznika Johna Irvinga, który starał się wpatrywać wyłącznie w coraz mniejszy kawałek foczego tłuszczu.

Co pomyślałaby mama, gdyby zobaczyła teraz swojego syna i swoją porcelanę? – zastanawiał się.

Kiedy Cisza zjadła wszystkie suchary i opróżniła porcelanowe naczynie, Irving przełknął ostatni kawałek tłuszczu i próbował wytrzeć brodę i usta rękawicą, Eskimoska jednak sięgnęła ponownie do otworu w lodzie i podała mu garść śniegu. Ponieważ temperatura we wnętrzu lodowego domu była prawdopodobnie wyższa od temperatury zamarzania, Irving wziął śnieg, wytarł twarz i osuszył ją rękawem, a potem podał Ciszy resztę foczego tłuszczu. Eskimoska wskazała na otwór w lodzie, a Anglik posłusznie wepchnął tam kawałek obrośniętej tłuszczem skóry.

Teraz zaczyna się najtrudniejsze, pomyślał porucznik.

Jak pokazać wyłącznie za pomocą rąk, że ponad setce ludzi grozi szkorbut i że muszą oni dowiedzieć się, w jaki sposób ktoś inny poluje i łowi na tej lodowej pustyni?

Irving podjął próbę. Najpierw przerabiał w miejscu nogami, udając, że dokądś idzie, potem pomasował się po brzuchu, co miało symboli zować głód, następnie pokazał trzy maszty statku i chorych marynarzy – wystawił język, zrobił okropnego zeza i udał, że pada na niedźwiedzią skórę – potem zaś wskazał na Ciszę i pokazał, jak ta rzuca włócznią, trzyma wędkę i wyciąga z wody zdobycz. Następnie wskazał na ukryty w schowku foczy tłuszcz, przesunął rękę w inny punkt, jakby chciał pokazać lodową pustynię na zewnątrz, znów pomasował się po brzuchu, zrobił zeza i udał, że się przewraca, i jeszcze raz pomasował brzuch. Potem wskazał na lady Ciszę, zawahał się na moment, nie wiedząc, jak przekazać „pokaż nam, jak się to robi”, w końcu odegrał ponownie rzucanie włócznią i łowienie ryb, przerywając od czasu do czasu, by wskazać na Ciszę i na swoje oczy oraz pomasować się po brzuchu – chciał jej w ten sposób dać do zrozumienia, kto będzie polował, a kto się temu przyglądał i uczył.

Kiedy skończył, miał czoło zroszone potem.

Lady Cisza patrzyła na niego w bezruchu, nie mrugając nawet oczami.

– Och, do jasnej cholery… – żachnął się porucznik Irving.

W końcu zapiął z powrotem wierzchnie okrycia, schował serwetki i porcelanowe naczynie do torby i uznał, że czas już wracać na statek. Może jednak zrozumiała coś z jego wygłupów. Być może, gdyby przychodził do lodowego domu dość często…

Rozmyślania Irvinga podążyły w tym momencie w bardzo niepożądanym kierunku, opanował się więc szybko, ściągając wodze swych fantazji niczym woźnica powstrzymujący dwa rozpędzone konie.

Być może, gdyby przychodził do lodowego domu dość często… za którymś razem wybrałby się z nią na polowanie.

A jeśli to potwór z lodu daje jej te wszystkie rzeczy? – pomyślał. Od czasu, gdy widział lady Ciszę i potwora, minęło wiele tygodni, podczas których zdołał już niemal przekonać samego siebie, że jednak niczego nie widział. Jednak uczciwsza część umysłu i pamięci Irvinga wiedziała, że widział. Potwór z lodu przyniósł jej mięso foki albo lisa polarnego, albo jeszcze innego zwierzęcia. Tamtej nocy lady Cisza wróciła na statek z rękami pełnymi jedzenia.

Pierwszy oficer z Erebusa, Charles Frederick Des Voeux, opowiadał historie o mężczyznach i kobietach we Francji, którzy zamieniali się w wilki. Skoro to było możliwe – a wielu oficerów i wszyscy marynarze uważali, że jest – to dlaczego Eskimoska nosząca na szyi talizman z podobizną białego niedźwiedzia nie mogłaby się zamieniać w olbrzymiego potwora o zwierzęcej sile i ludzkiej inteligencji? Nie, widział tych dwoje razem, na lodzie. Czyż nie? Irving drżącymi rękami dopiął ostatnie guziki płaszcza. W lodowym domku było bardzo ciepło; jak na ironię, to właśnie przyprawiało go o dreszcze. Czuł, że foczy tłuszcz dotarł już do jego jelit i porucznik uznał, że najwyższy czas wracać. Miał nadzieję, że zdąży dotrzeć do ubikacji na Terrorze i że nie będzie musiał załatwiać potrzeby na lodzie. Miał dość kłopotów, kiedy odmroził sobie nos.

Lady Cisza przyglądała mu się uważnie przed chwilą, kiedy pakował stare serwetki i porcelanowe naczynie – później uzmysłowił sobie, że być może chciała je zatrzymać – teraz jednak jeszcze raz przytknęła jedwabną chusteczkę do twarzy i próbowała mu ją oddać.

– Nie. – Irving pokręcił głową. – To prezent ode mnie. Znak mojej przyjaźni i szacunku. Proszę go zatrzymać. Czułbym się urażony, gdyby pani tego nie zrobiła.

Spróbował pokazać to, co właśnie przed chwilą powiedział. Miał wrażenie, że kąciki ust Eskimoski znów lekko drgnęły, gdy przyglądała się jego poczynaniom.

Delikatnie odepchnął rękę, w której trzymała chusteczkę, uważając przy tym, by nie dotknąć jej nagich piersi. Wydawało się, że biały amulet ułożony na jej ciemnej skórze lśni własnym wewnętrznym blaskiem.

Irving uświadomił sobie, że jest mu bardzo, bardzo gorąco. Lodowy pokój falował lekko przed jego oczami. Czuł, jak przewracają mu się wnętrzności.

– Muszę uciekać – powiedział. Przez najbliższe tygodnie miał się zwijać ze wstydu na wspomnienie tych słów, choć lady Cisza i tak nie rozumiała, jak idiotycznie zabrzmiały w tamtym czasie i okolicznościach. Mimo to…

Irving dotknął dłonią czapki, owinął twarz szalikiem, włożył rękawiczki i rękawice, przycisnął torbę do piersi i wsunął się do wąskiego otworu wyjściowego.

Nie pogwizdywał w drodze powrotnej na statek, ale miał wielką ochotę to zrobić. Zupełnie zapomniał o tym, że gdzieś w ciemnościach może się czaić wielki potwór polujący na ludzi. Gdyby takie stworzenie rzeczywiście obserwowało tej nocy porucznika Johna Irvinga, zobaczyłoby, jak młody Anglik mówi do siebie na głos i od czasu do czasu bije się po głowie rękawicą.

Загрузка...