61

CROZIER

Moi ludzie! – krzyczy. Jest jednak zbyt słaby, by to wykrzyczeć. Jest zbyt słaby, by powiedzieć to głośno. Jest nawet zbyt słaby, by pamiętać, co znaczą te trzy sylaby. Moi ludzie!- krzyczy ponownie, choć z jego ust wydobywa się tylko jęk.

Ona go torturuje.

Crozier nie budzi się od razu, lecz odzyskuje świadomość powoli, krok po kroku, próbując unieść ciężkie powieki, łącząc ze sobą poszarpane fragmenty świadomości rozrzucone na przestrzeni wielu godzin i dni, wypychany z otchłani snu przez ból i dwa pozbawione znaczenia słowa – moi ludzie! – aż w końcu jest na tyle przytomny, by przypomnieć sobie, kim jest, by zobaczyć, gdzie jest, i uświadomić sobie, kto mu towarzyszy.

Ona go torturuje.

Eskimoska dziewczyna, którą znał jako lady Ciszę, kroi jego piersi, ręce, bok, plecy i nogę ostrym, rozgrzanym nożem. Każdy jej ruch niesie straszliwy, nieznośny ból.

Leży obok niej w jakimś małym pomieszczeniu – nie w lodowym domku, jaki opisywał John Irving, lecz w namiocie ze skór ułożonych na zakrzywionych kijach lub kościach. Płomienie kilku lamp olejowych oświetlają nagi tułów dziewczyny oraz jego własne okrwawione piersi, ramiona i brzuch. Crozier spogląda na swe zmaltretowane ciało i myśli, że dziewczyna kroi go na wąskie pasy.

Crozier próbuje wrzasnąć, przekonuje się jednak szybko, że jest zbyt słaby, by wydać z siebie krzyk. Próbuje odtrącić jej rękę i nóż, ale jest zbyt słaby, by poruszyć jakąkolwiek częścią ciała.

Jej brązowe oczy wpatrują się przez chwilę w jego twarz, a potem wracają do miejsca, gdzie nóż kroi go na kawałki, tnie i torturuje.

Crozier wydaje z siebie cichy jęk. Potem zapada w ciemność, nie wraca jednak do przyjemnego stanu niebytu i snów, które ledwie teraz pamięta, lecz do wzburzonego czarnego morza bólu.


***

Karmi go jakąś zupą z puszki po jedzeniu Goldnera, którą musiała zabrać z Terroru. Zupa smakuje jak krew jakiegoś zwierzęcia. Potem odcina kawałki foczego mięsa i tłuszczu, posługując się dziwnym zakrzywionym nożem o kościanej rękojeści, trzymając płat foczego mięsa w zębach i przesuwając ostrze tuż przy ustach. Przeżuwa dobrze odcięty kawałek, a potem wsuwa miękką papkę między popękane i pokrwawione wargi Croziera. Komandor próbuje je wypluć – nie chce, by karmiono go jak pisklę – ona jednak podnosi każdy odrzucony kęs i wsuwa mu ponownie do ust. Pokonany, niezdolny do walki, znajduje w sobie dość energii, by przeżuć pożywienie i je połknąć.

Potem, kołysany do snu wyciem wiatru, zasypia, szybko się jednak budzi. Uświadamia sobie, że leży zupełnie nagi między futrami – jego ubrania zniknęły – i że lady Cisza przetoczyła go teraz na plecy, ułożywszy wcześniej pod jego ciałem miękką foczą skórę, by krew nie pobrudziła futer przykrywających podłogę. Tnie i dźga jego plecy długim prostym ostrzem.

Zbyt słaby, by stawiać opór, Crozier pojękuje tylko cicho. Wyobraża sobie, jak lady Cisza kroi go na kawałki, a potem gotuje i zjada. Czuje, jak wciska pasma czegoś wilgotnego i śliskiego w liczne rany na jego plecach.

Mimo dojmującego bólu wkrótce zasypia ponownie.


***

Moi ludzie!

Dopiero po kilku dniach bólu i krótkich przebłysków świadomości, podczas których dochodzi do wniosku, że lady Cisza kroi go na kawałki, Crozier przypomina sobie, że został postrzelony.

Budzi się w mroku, rozpraszanym jedynie przez blask księżyca lub gwiazd, który sączy się przez mocno naciągnięte skórzane ściany namiotu. Eskimoska dziewczyna śpi obok niego, dzieląc się z nim ciepłem swego ciała. Oboje są nadzy. Crozier nie czuje jednak pożądania, jest zbyt obolały. Chce tylko, by było mu ciepło.

Moi ludzie!Muszę wrócić do moich ludzi! Ostrzec ich!

Po raz pierwszy przypomina sobie Hickeya, blask księżyca, strzały.

Ręka Croziera leży na jego piersiach. Zebrawszy siły, Crozier przesuwa dłoń wyżej, do miejsca, gdzie śruciny uderzyły w jego pierś i ramię. Górna lewa część jego tułowia pokryta jest w całości bolesnym obrzękiem i ranami, wydaje się jednak, że śruciny i fragmenty ubrań, które mogły wniknąć w jego ciało, zostały starannie usunięte. W większych ranach tkwi jakaś substancja przypominająca wilgotny mech lub wodorosty. Crozier najchętniej wydłubałby je i wyrzucił, nie ma jednak sił, by to zrobić.

Górna część pleców boli go jeszcze bardziej niż poranione piersi. Crozier przypomina sobie, jak lady Cisza wbijała tam nóż, zadając mu bolesne tortury. Przypomina sobie również miękki, wilgotny dźwięk, który nastąpił tuż po tym, jak Hickey pociągnął za spust, i tuż przed tym, jak eksplodowały ładunki w strzelbie – proch w ładunkach był stary i wilgotny, dzięki czemu oba strzały miały znacznie mniejszą siłę, niż powinny. Pamięta też, jak chmura śrucin obróciła go w miejscu i rzuciła na lód. Został postrzelony ze strzelby dwukrotnie, raz z przodu i raz z tyłu.

Czy ta eskimoska dziewczyna wydłubała wszystkie śruciny? Wszystkie skrawki brudnych ubrań?

Crozier mruga oczami w ciemnościach. Przypomina sobie, jak podczas jednej z jego wizyt w izbie chorych doktor Goodsir tłumaczył mu cierpliwie, że bardzo często marynarze ranni w walce umierają nie od samych ran, lecz od zakażenia, które wdaje się później w te rany.

Crozier przesuwa powoli dłoń z piersi na ramię. Pamięta już, że postrzeliwszy go ze strzelby, Hickey oddał doń później kilka strzałów z jego własnego rewolweru, a pierwszy pocisk trafił… tutaj. Crozier syczy z bólu, kiedy jego palce natykają na głęboką bruzdę w bicepsie. Rana wypełniona jest wilgotną, śliską substancją. Dojmujący ból przyprawia go o zawroty głowy i mdłości.

Odnajduje drugi ślad po kuli, na lewym żebrze. Tym razem ból jest tak silny, że Crozier traci na moment przytomność.

Odzyskawszy świadomość, Crozier uzmysławia sobie, że Cisza wydobyła kulę także z tej rany i opatrzyła ją tym samym pogańskim okładem, którym okryła niemal całe jego ciało. Ból, który czuje przy każdym oddechu, i bolesna opuchlizna na plecach świadczą o tym, że kula prawdopodobnie złamała co najmniej jedno żebro, zmieniła kierunek i utkwiła pod skórą, obok lewej łopatki. Cisza musiała ją stamtąd wyjąć.

Zmuszając się do nadludzkiego niemal wysiłku, powoli przesuwa rękę w dół, by dotknąć najboleśniejszej rany.

Crozier nie pamięta, jak został postrzelony w lewą nogę, lecz ból przenikający mięsień tuż nad i tuż pod kolanem mówi mu, że trzecia kula musiała przejść właśnie tamtędy. Czuje pod drżącymi palcami zarówno otwór wlotowy, jak i wylotowy. Dwa cale wyżej, a straciłby kolano, straciwszy zaś kolano, straciłby całą nogę, a tym samym i życie. Ta rana także wypełniona jest miękką i wilgotną substancją. Choć wyczuwa pod palcami strupy, nie wydaje się, by z rany wypływała jeszcze świeża krew.

Nic dziwnego, że jestem taki rozpalony. W którąś ranę musiało wdać się zakażenie, stąd gorączka. Niedługo umrę.

Później uświadamia sobie, że choć jest mu gorąco, wcale nie musi mieć gorączki. Futra doskonale chronią przed zimnem, a leżące obok niego nagie ciało lady Ciszy rozgrzewa go tak skutecznie, że jest mu naprawdę ciepło po raz pierwszy od… jak dawna? Miesięcy? Lat?

Crozier podejmuje kolejny wysiłek i odchyla nieco skraj okrywającego ich futra, wpuszczając pod nie odrobinę chłodniejszego powietrza.

Cisza porusza się przez sen. Przypatrując się jej nagiemu ciału, Crozier myśli, że wygląda jak dziecko – być może jak jedna z nastoletnich córek jego kuzyna Alberta.

Wspominając kuzyna Alberta i partie krokieta rozgrywane na zielonym trawniku w Dublinie, Crozier ponownie zapada w sen.


***

Lady Cisza, ubrana w futrzaną kurtkę, klęczy przed nim. W dłoniach rozsuniętych na odległość stopy trzyma sznurek spleciony ze zwierzęcych ścięgien lub jelit, który przesuwa się między jej palcami. Bawi się w kocią kołyskę, dziecięcą zabawę ze sznurkiem.

Crozier przygląda się temu tępym wzrokiem.

W sieci krzyżujących się ze sobą odcinków sznurka pojawiają się raz za razem dwa wzory. Pierwszy składa się z dwóch trójkątów zawieszonych u góry obrazu, tuż przy kciukach dziewczyny, pod którymi znajduje się podwójna pętla w kształcie spiczastej kopuły. Drugi wzór to skomplikowana podwójna pętla, która przypomina postać o czterech owalnych nogach lub płetwach i okrągłej głowie.

Crozier nie ma pojęcia, co mogą oznaczać te symbole. Powoli kręci głową, dając jej do zrozumienia, że nie chce się w to bawić.

Cisza wpatruje się weń przez chwilę, patrzy mu prosto w oczy. Potem rozplata cały wzór jednym zręcznym ruchem drobnych dłoni i odkłada sznurek do kościanej miski, z której Crozier pije zupę. Sekundę później wysuwa się na zewnątrz, rozchylając na moment poły namiotu.

Orzeźwiony podmuchem lodowatego powietrza, Crozier próbuje podczołgać się do wyjścia. Musi się dowiedzieć, gdzie jest. Nieustanne pojękiwania i trzaski świadczą o tym, że wciąż znajdują się na lodzie – być może bardzo blisko miejsca, w którym został postrzelony. Crozier nie ma pojęcia, ile czasu minęło od chwili, gdy Hickey wciągnął w zasadzkę ich czwórkę – jego samego, Goodsira i biednych Lane’a i Goddarda – ma jednak nadzieję, że było to zaledwie kilka godzin, a co najwyżej dzień lub dwa. Jeśli ruszy teraz w drogę, być może uda mu się ostrzec ludzi w obozie ratunkowym, nim Hickey, Manson, Thompson i Aylmore wyrządzą jeszcze więcej szkód.

Crozier może unieść głowę i ramiona, ale jest o wiele za słaby, by wysunąć się spomiędzy futer, nie mówiąc już o doczołganiu się do wyjścia z namiotu. Ponownie zapada w sen.

Jakiś czas później – nie jest nawet pewien, czy to ten sam dzień, czy też Cisza wielokrotnie wychodziła i wracała, kiedy on spał – Cisza budzi go delikatnie. We wnętrzu namiotu wciąż płonie kilka lampek na foczy olej. W zagłębieniu wydrążonym w lodowej podłodze, które służy Ciszy za spiżarkę, leży zapas świeżego foczego mięsa. Crozier widzi, że Eskimoska zdjęła kurtkę i ubrana jest tylko w krótkie spodnie z futra odwróconego włosem do wewnątrz. Zewnętrzna warstwa zwierzęcej skóry jest jaśniejsza niż brązowa karnacja Ciszy. Piersi dziewczyny kołyszą się lekko, kiedy klęka przed Crozierem.

Nagle między jej palcami znów pojawia się sznurek. Tym razem układa się najpierw we wzór przypominający jakieś zwierzę, później zaś znów ukazuje spiczastą kopułę.

Crozier kręci głową. Nie rozumie.

Cisza wrzuca sznurek do miski, bierze do ręki ostry, zakrzywiony nóż z kościaną rękojeścią i zaczyna kroić płat świeżego mięsa.


***

– Muszę odnaleźć moich ludzi – szepcze Crozier. – Musisz pomóc mi znaleźć moich ludzi.

Cisza przygląda mu się tylko.

Komandor nie wie, ile dni upłynęło, odkąd po raz pierwszy odzyskał świadomość. Wciąż dużo śpi. Kiedy jest przytomny, zajmuje się głównie jedzeniem zupy i foczego mięsa oraz tłuszczu – Cisza co prawda nie przeżuwa już jego jedzenia, nadal jednak karmi go jak dziecko – poddaje się też zabiegom Eskimoski, która zmienia mu opatrunki i czyści go. Crozier czuje się zażenowany i zawstydzony faktem, że musi załatwiać swe podstawowe potrzeby do puszki ustawionej w zagłębieniu w lodzie i że to właśnie ta dziewczyna musi wynosić ją na zewnątrz i opróżniać. Wcale nie pociesza go fakt, że zawartość puszki błyskawicznie zamarza i że jej zapach jest praktycznie niewyczuwalny w namiocie, który śmierdzi rybami, foczym mięsem i ich własnym potem.

– Musisz pomóc mi wrócić do moich ludzi – chrypi ponownie. Czuje, że wciąż są blisko połyni, przy której napadł na nich Hickey – nie dalej niż dwie mile od obozu ratunkowego.

Musi ostrzec innych.

Niepokoi go fakt, że za każdym razem, gdy się budzi, przez ściany namiotu sączy się to samo blade światło. Być może z jakiegoś dziwnego powodu, który mógłby wyjaśnić tylko doktor Goodsir, budzi się tylko w nocy. Przypuszczalnie Cisza dodaje mu do zupy z foczej krwi jakiś środek, który usypia go w ciągu dnia. Zapewne chce w ten sposób powstrzymać go od ucieczki.

– Proszę – szepcze. Może tylko łudzić się nadzieją, że pomimo swej ułomności dzikuska nauczyła się choć trochę angielskiego podczas pobytu na HMS Terror. Goodsir stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że choć lady Cisza nie ma języka, normalnie słyszy, Crozier widział zresztą kiedyś, jak poderwała się, wystraszona jakimś nagłym hałasem na statku.

Cisza wciąż tylko patrzy na niego.

Głupia dzikuska, myśli Crozier. Prędzej go piekło pochłonie, niż jeszcze raz poprosi tę pogankę o pomoc. Będzie jadł i zbierał siły, aż pewnego dnia odepchnie ją na bok i sam pójdzie do obozu.

Cisza mruga i odwraca się, by usmażyć kawałek foczego mięsa nad piecykiem opalanym foczym tłuszczem.

Crozier budzi się kolejnego dnia – a raczej kolejnej nocy, gdyż jak zwykle na zewnątrz jest ciemno – i widzi przed sobą Ciszę, która znów układa między dłońmi różne wzory ze sznurka.

Pierwszy ponownie ukazuje zarys spiczastej kopuły. Palce dziewczyny poruszają się z niezwykłą zręcznością. Crozier znów widzi dwa pionowe kształty, tym razem jednak mają one dwie nogi lub płetwy, a nie cztery. Cisza rozkłada szerzej ręce, a zawieszone między nimi kształty poruszają się – idą od lewej do prawej dłoni, przebierając pękatymi nogami. Zmienia ułożenie palców i sznurka, a pośrodku ruchomego obrazu znów pojawia się kopuła. Crozier uświadamia sobie, że tym razem ma ona nieco inny kształt, łagodniejszy, podobny do tego, jaki przyjmuje sznur zawieszony luźno między dwoma punktami.

Kręci głową.

– Nie rozumiem – chrypi. – Ta zabawa nie ma dla mnie sensu. Cisza spogląda na niego, rzuca sznurek na bok i zaczyna wyciągać go spomiędzy futer.

Crozier wciąż nie ma siły, by się opierać, nie stara się jednak również pomagać młodej Eskimosce. Cisza sadza go prosto i wkłada na jego tułów lekką koszulkę ze skóry karibu, a potem grubą futrzaną kurtkę. Crozier nie może uwierzyć, że ubrania są takie lekkie – warstwy bawełny i wełny, które nosił na zewnątrz przez ostatnie trzy lata, ważyły ponad trzydzieści funtów, nim jeszcze nasiąknęły potem, a to eskimoskie okrycie ważyło na pewno nie więcej niż osiem funtów. Czuje, że obie warstwy leżą luźno na jego tułowiu, lecz jednocześnie szczelnie opinają szyję i nadgarstki – miejsca, gdzie ciepło mogłoby uciekać na zewnątrz.

Zawstydzony Crozier próbuje pomóc w naciąganiu lekkich spodni ze skóry karibu – większej wersji krótkich spodni, które Cisza nosi w namiocie – a potem wysokich pończoch, również ze skóry karibu, jednak jego niezdarne palce nie mogą sobie z tym poradzić. Cisza odpycha jego ręce i kończy go ubierać z bezosobową sprawnością znaną tylko matkom i pielęgniarkom.

Crozier przygląda się, jak Cisza wkłada na jego stopy nakładki splecione z trawy, które mają zapewne chronić go przed zimnem. Crozier nie próbuje nawet wyobrazić sobie, ile czasu zajęło Ciszy – lub jakiejś innej kobiecie – splecenie trawy w tak wysokie, obcisłe skarpety. Futrzane buty, które wkłada mu potem Cisza, zachodzą na pończochy i spodnie. Crozier zauważa, że podeszwy butów wykonane są z wyjątkowo grubej i twardej skóry.

Jakiś czas wcześniej, gdy odzyskiwał już powoli pełną świadomość, nie mógł się nadziwić obfitości ubrań, kurtek, futer, skór, naczyń, lamp olejowych wykonanych z czegoś, co przypominało steatyt, noży i innych narzędzi, szybko jednak zrozumiał oczywistą prawdę: to lady Cisza zabrała rzeczy ośmiu Eskimosów zabitych przez poruczników Hodgsona i Farra. Pozostałe materiały – puszki Goldnera, łyżki, dodatkowe noże, kawałki drewna i kości słoniowej, a nawet klepki z beczek, które tworzyły teraz szkielet namiotu – pochodziły zapewne z Terroru lub Obozu Terror.

Kiedy jest już ubrany, Crozier opada na łokieć i dyszy ciężko.

– Zabierasz mnie teraz do moich ludzi? – pyta.

Cisza naciąga rękawice na jego dłonie, wkłada mu kaptur na głowę, po czym chwyta za niedźwiedzią skórę, na której leży jego ciało, i wyciąga go na zewnątrz.

Lodowate powietrze uderza w płuca Croziera i przyprawia go o atak kaszlu, po chwili jednak Irlandczyk uświadamia sobie, że poza tym jest mu zdumiewająco ciepło, niemal gorąco. Ciepło jego ciała opływa skórę, zamknięte pod nieprzenikliwym ubraniem. Cisza krząta się koło niego przez chwilę – podciąga go w górę i sadza na stercie zwiniętych futer. Crozier domyśla się, że Eskimoska nie chce, by leżał na lodzie, nawet na futrze, kiedy bowiem siedzi, powietrze uwięzione pod tym dziwnym eskimoskim ubraniem krąży swobodniej wokół jego ciała i skuteczniej je ogrzewa.

Jakby na potwierdzenie tej teorii Cisza zwija niedźwiedzie futro i kładzie je na stercie sąsiadującej z tą, na której siedzi Crozier. Irlandczyk nie może się nadziwić, że zimno ani wilgoć wciąż nie docierają do jego stóp okrytych skarpetami z trawy i futrzanymi butami – przez minione trzy lata jego stopy zawsze były zmarznięte i wilgotne.

Kiedy Cisza zaczyna składać namiot kilkoma energicznymi, pewnymi ruchami, Crozier rozgląda się dookoła.

Jest noc. Dlaczego wyciągnęła mnie tutaj w nocy? Coś się stało? Namiot, w którym spędzili ostatnie dni, stoi, jak już wcześniej się domyślił, na lodzie, między serakami, górami lodowymi i wałami, w których odbija się blask nielicznych gwiazd migocących między chmurami. Crozier dostrzega ciemną połynię odległą nie więcej niż trzydzieści stóp od miejsca, w którym znajdował się ich namiot, a jego serca zaczyna nagle bić szybciej. Nie odeszliśmy od miejsca, w którym Hickey mnie postrzelił. Jesteśmy nie dalej niż dwie mile od obozu ratunkowego. Wiem, jak tam dojść.

Potem uświadamia sobie, że ta połynia jest znacznie mniejsza od połyni, do której doprowadził ich Robert Golding – ma zaledwie osiem stóp długości i cztery szerokości. Pobliskie góry lodowe również nie wyglądają tak, jak powinny. Są znacznie wyższe i znacznie liczniejsze niż te w pobliżu zasadzki Hickeya. Wyższe są też wały lodowe.

Crozier spogląda na niebo i prześwitujące między chmurami gwiazdy. Gdyby chmury rozstąpiły się na chwilę i gdyby miał sekstans i tabele, mógłby ustalić ich pozycję.

Gdyby… gdyby… mógłby.

Jedyny znajomy fragment nieboskłonu, który udaje mu się dojrzeć, wygląda raczej jak zimowa konstelacja, a nie gwiazdozbiór obecny w tej części nieba w drugiej połowie sierpnia. Wie, że został postrzelony w nocy 17 sierpnia – zdążył już dokonać codziennego wpisu w dzienniku pokładowym, nim do obozu przybiegł Robert Golding – i nie wyobraża sobie nawet, by od tego czasu upłynęło więcej niż kilka dni.

Spogląda z coraz większym przestrachem na horyzont, szukając tam bladej poświaty świadczącej o niedawnym zachodzie słońca lub zbliżającym się wschodzie. Widzi tylko lodową pustynię, ciemność i kilka migoczących gwiazd.

Jezu Chryste… gdzie jest słońce?

Nie jest mu zimno, trzęsie się jednak tak gwałtownie, że musi przytrzymać się sterty futer, by nie spaść na lód. Lady Cisza robi coś bardzo dziwnego.

Złożyła już namiot kilkoma sprawnymi ruchami – nawet w nikłym świetle gwiazd Crozier widzi, że zewnętrzna warstwa poszycia wykonana jest z foczych skór – a teraz klęczy na płachcie foczej skóry i przecina ją na pół.

Potem ciągnie obie połówki skóry do połyni i pomagając sobie zakrzywionym patykiem, zanurza je w wodzie. Powróciwszy do miejsca, gdzie przed chwilą stał namiot, wyciąga z wyciętego w lodzie otworu zamarznięte ryby i układa je w równym rządku, jedną za drugą, wzdłuż boku każdej z zamarzających w szybkim tempie połówek foczej skóry.

Crozier nie ma pojęcia, co wyczynia eskimoska wiedźma. Wygląda to tak, jakby odprawiała jakiś pogański rytuał. Croziera martwi jednak co innego; Cisza pocięła skórzane poszycie namiotu. Nawet jeśli odbuduje szkielet i okryje go skórami, rozszczelnione poszycie nie zatrzyma już zimna i wiatru.

Tymczasem Cisza zwija ciasno obie połówki skóry wokół ułożonych w rządku ryb, naciągając je co jakiś czas, by rulony były jeszcze ciaśniejsze. Crozier zauważa z rozbawieniem, że z jednego i drugiego zwoju wystaje połowa ryby, i że Cisza wygina owe połówki lekko do góry.

Dwie minut później podnosi oba rulony – każdy z nich, zamarznięty na kamień, przypomina teraz długą na siedem stóp dębową deskę zakończoną wygiętą rybią głową – i układa je, jeden obok drugiego, na lodzie.

Następnie układa na lodzie mały kawałek skóry, klęka na nim i kawałkami ścięgien i rzemyków przywiązuje do rulonów rogi karibu i klepki z beczek, łącząc je w ten sposób w jedną całość.

– Matko Boska… – szepcze Crozier. Zamarznięte ryby owinięte foczą skórą to płozy. Rogi i klepki to łączące je poprzeczki. – Budujesz sanie – chrypi.

Jego oddech zawisa przed nim w postaci obłoczku lodowych kryształków, zamieniając rozbawienie w paniczny strach. W połowie sierpnia nigdy nie było tak zimno, nawet w środku nocy.

Crozier przypuszcza, że zbudowanie niezwykłych sań zajęło lady Ciszy nie więcej niż godzinę, teraz jednak siedzi na stercie futer przez kolejne półtorej godziny, może więcej – bez zegarka trudno ocenić mu upływ czasu, tym bardziej że co chwila zapada w lekki sen – podczas gdy Eskimoska pracuje nad płozami.

Najpierw wyjmuje z płóciennej torby, którą zabrała zapewne z Terroru, coś, co wygląda jak mieszanka błota i mchu. Potem przynosi w puszce Goldnera wodę z połyni, lepi z błota i mchu kulki wielkości pięści, a następnie kładzie je na płozach, rozgniata i rozsmarowuje gołymi dłońmi. Crozier nie ma pojęcia, dlaczego nie odmraża sobie przy tym rąk, nawet jeśli od czasu do czasu chowa je pod kurtkę i rozgrzewa na własnym ciele.

Cisza wygładza zamarznięte błoto nożem, wyrównuje starannie niczym rzeźbiarz swe dzieło. Potem znów przynosi z połyni wodę i polewa nią warstwę błota, tworząc lodową powłokę. Wreszcie nabiera wody do ust, spryskuje nią kawałek niedźwiedziego futra i pociera wilgotnym skrawkiem zamarznięte błoto na całej długości każdej z płóz, aż warstwa lodu staje się idealnie gładka. W świetle gwiazd wydaje się, że powierzchnia odwróconych płóz – które dwie godziny wcześniej były tylko stertą ryb i kawałkiem foczej skóry – pokryta jest szkłem.

Cisza stawia sanie na gotowych już płozach, sprawdza jeszcze raz wszystkie węzły łączące poprzeczki z drewna i kości i mocuje z tyłu sań dwa dodatkowe kabłąki z długich, zakrzywionych kawałków rogów karibu.

Potem kładzie na poprzeczkach kilka warstw foczych skór i niedźwiedzich futer, podchodzi do Croziera, podnosi go i prowadzi do sań. Crozier odtrąca jej rękę i próbuje iść sam.

Nie pamięta, kiedy i jak upadł w śnieg, odzyskuje jednak świadomość, gdy Cisza układa go na saniach, prostuje mu nogi i opiera go plecami o stertę skór ułożonych pod tylnym kabłąkiem, a na końcu okrywa kilkoma warstwami grubych futer.

Crozier widzi teraz, że Eskimoska przywiązała do przedniej części sań kilka pasów skóry i połączyła ich końce ze sobą, tworząc uprząż oplatającą ją w pasie. Irlandczyk przypomina sobie jej zabawy ze sznurkiem i domyśla się wreszcie, co chciała mu powiedzieć – złożony namiot (spiczasty owal), ich dwoje wędrujących przez lód (dwie maszerujące postaci, choć tej nocy Crozier z pewnością nigdzie by nie doszedł o własnych siłach) do innego owalu. (Namiot w kształcie kopuły? Lodowy domek?).

Kiedy wszystko jest już spakowane – dodatkowe futra, płócienne torby, owinięte w skóry naczynia i lampy leżą na Crozierze i wokół niego – Cisza wsuwa się w uprząż i zaczyna ciągnąć sanie po lodzie.

Płozy ślizgają się gładko po twardej powierzchni, znacznie ciszej i łatwiej niż wielkie sanie z Terroru i Erebusa. Crozier uświadamia sobie ze zdumieniem, że wciąż jest mu ciepło; choć przez ponad dwie godziny siedział nieruchomo na lodzie, w ogóle nie zmarzł, było mu jedynie trochę zimno w czubek nosa.

Niebo zakrywa gęsta warstwa chmur. Nad horyzontem zalegają ciemności, nie zanosi się na to, by wkrótce na niebo miało wypłynąć słońce. Francis nie ma pojęcia, dokąd zabiera go eskimoska kobieta

– z powrotem na Wyspę Króla Williama? Na południe, na Półwysep Adelajdy? W stronę ujścia Rzeki Backa?

– Moi ludzie – powtarza zachrypniętym głosem. Próbuje przemówić głośniej, przekrzyczeć szum wiatru i jęki otaczającego ich lodu.

– Muszę wrócić do moich ludzi. Szukają mnie. Panienko… proszę pani… lady Ciszo, proszę. Na miłość boską, zabierz mnie z powrotem do obozu ratunkowego.

Cisza się nie odwraca. Widzi tylko tył jej kaptura i otaczającą ją kryzę z białego niedźwiedziego futra. Nie ma pojęcia, jak Cisza odnajduje drogę w ciemnościach i jak taka drobna dziewczyna może bez trudu ciągnąć sanie z nim i bagażem.

Suną przez ciemność ku ciągnącej się przed nimi lodowej gęstwinie.

Загрузка...