64

CROZIER

Kiedy stworzył już ląd,

gdy świat był jeszcze ciemny,

Tulunigraq, Kruk, usłyszał, jak Dwaj Mężczyźni śnią o świetle.

Ale na świecie nie było światła.

Wszystko było ciemne jak zawsze.

Żadnego słońca. Żadnego księżyca. Żadnych gwiazd. Żadnego ognia.


Kruk leciał nad ziemią, aż znalazł dom z lodu,

gdzie mieszkał starzec ze swą córką.

Wiedział, że ukrywają światło,

chowają odrobinę światła,

więc wszedł.

Wczołgał się przez tunel

Spojrzał w górę przez katak.

Wisiały tam dwie torby,

w jednej była ciemność,

w drugiej światło.


Starzec spał,

jego córka siedziała na jutrze.

Była ślepa.

Tulunigraą sięgnął do niej myślą,

sprawił, że chciała się bawić.

„Pozwól mi pobawić się piłką!” – krzyknęła córka,

budząc starca.


Mężczyzna obudził się i zdjął torbę, w której

trzymał światło dnia.

Światło owinięte było w skórę karibu,

rozgrzewaną od środka blaskiem dnia,

który chciał się wydostać na zewnątrz.


Kruk sięgnął myślą do głowy dziewczyny, sprawił,

by pchnęła światło dnia w stronę katak.

„Nie!” – krzyknął jej ojciec.

Piłka potoczyła się do katak,

wpadła do wejścia.


Tulunigraą czekał.

Złapał piłkę.

Uciekł na zewnątrz,

uciekł ze światłem dnia.


Kruk użył swego dzioba.

Rozerwał skórzaną piłkę.

Rozerwał światło dnia.

Mężczyzna z lodowego domu

ścigał go nad wzgórzami i lodem,

ale strażnik światła dnia nie był człowiekiem.

Był sokołem.

Pitqiktuak! – krzyknął Sokół,

„Zabiję cię, Oszuście!”.


Rzucił się na Kruka,

lecz wcześniej Kruk rozerwał piłkę.

Wstał Świt.

Światło rozlało się wszędzie.

Quagaa Siła! Wstał Świt!


Unukpuaq! Unukpuagmun! Ciemność! -

krzyczał Sokół.

Quagaa! Wszędzie światło! -

wołał Kruk.


Noc!

Dzień!

Ciemność!

Światło!

Noc!

Światło!


Krzyczeli bez wytchnienia.

Kruk wołał -

„Światło dnia dla świata!”.

„Światło dnia dla Prawdziwych Ludzi!”.

Nie może być tak,

że mamy jedno, a nie mamy drugiego.


I tak Kruk zaniósł światło dnia do jednych miejsc,

a Sokół zaniósł ciemność do innych.

Lecz zwierzęta wciąż ze sobą walczyły.

Dwaj Mężczyźni walczyli.

Rzucali w siebie światłem i ciemnością.

Dzień i noc weszły w stan harmonii.


Zima przychodzi po lecie.

Dwie połowy.

światło i ciemność, uzupełniają się nawzajem.

Zycie i śmierć uzupełniają się nawzajem.

Ty i ja uzupełniamy się nawzajem.

Na zewnątrz Tuunbaq wędruje przez noc.

Tam gdzie się dotykamy, jest światło.


Wszędzie panuje harmonia.


65

CROZIER

Wyruszają w długą podróż wkrótce po tym, jak słońce pokazuje się po raz pierwszy, ledwie na kilka minut, na południowym horyzoncie.

Crozier wie, że to nie powrót słońca był znakiem, który określił czas ich działania i zmusił go do rychłego podjęcia decyzji; tym znakiem była raczej gwałtowność zjawisk zachodzących na ciemnym niebie przez pozostałe dwadzieścia trzy godziny doby. Kiedy opuszczają na zawsze swój lodowy dom, migoczące pasma kolorowego światła rozwijają się nad nimi i zwijają niczym palce otwartej i zamkniętej pięści. Z każdym dniem i nocą zorza polarna nabiera mocy i wielkości.

Tym razem ich sanie są większe i wytrzymalsze od pojazdu, na którym Cisza wiozła go, gdy jeszcze nie mógł chodzić o własnych siłach. Płozy tych sań, prawie dwukrotnie dłuższe od płóz z ryb i foczej skóry, wykonane są z małych, starannie wystruganych kawałków drewna połączonych z kłami morsa. Płozy pokryte są od dołu płytkami z fiszbinu i kości, a nie pastą z torfu, choć Cisza i Crozier kilka razy dziennie obciągają je warstwą lodu. Poprzeczki wykonane są z rogów karibu oraz ostatnich kawałków drewna, jakie im zostały, a tylny kabłąk z dużego, wygiętego poroża i kłów morsa.

Skórzana uprząż przeznaczona jest dla dwojga ludzi – żadne z nich nie będzie jechało na saniach, chyba że się rozchoruje lub zrani – Crozier wie jednak, że Cisza zbudowała te sanie bardzo starannie w nadziei, że nim skończy się ten rok, będzie je ciągnął zaprzęg psów.

Jest w ciąży. Nie powiedziała o tym Crozierowi – ani za pomocą sznurka, ani za pomocą spojrzenia, ani w żaden inny widzialny sposób – bo nie musiała. Wiedziała, że sam to zrozumie. Crozier szacuje, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, dziecko urodzi się w miesiącu, który nazywał niegdyś lipcem.

Na saniach znajdują się wszystkie ich skóry i futra, sprzęt do gotowania, narzędzia, puszki Goldnera, zapasy zamarzniętych ryb, mięso fok, morsów, lisów, zajęcy i pardw. Crozier wie jednak, że część tego mięsa przeznaczona jest na czasy, które mogą nigdy nie nadejść – przynajmniej dla niego. Niektóre mogą też być prezentami, w zależności od tego, co postanowi i co wydarzy się potem na lodzie. Wie, że jeśli podejmie pewną decyzję, oboje będą wkrótce pościć – choć, jeśli wszystko dobrze zrozumiał, tylko on musi pościć. Cisza przyłączy się do niego jedynie dlatego, że jest teraz jego żoną, i kiedy on nie będzie jadł, ona także tego nie zrobi. Jeśli jednak on umrze, ona zabierze sanie zjedzeniem i wróci do swej krainy, by żyć tam swoim życiem i wypełniać swoje obowiązki.

Całymi dniami wędrują na północ wzdłuż wybrzeża, omijając urwiska i zbyt strome wzgórza. Kilka razy muszą schodzić na lód, ale nie chcą przebywać tam zbyt długo. Jeszcze nie.

Lód pęka tu i ówdzie, ale szczeliny są krótkie i wąskie. Nie zatrzymują się obok tych szczelin ani obok połyni, by łowić ryby, lecz idą dalej, maszerują co najmniej dziesięć godzin na dzień, gdy tylko to możliwe, trzymając się lądu, choć oznacza to, że muszą częściej odświeżać warstwę lodu na płozach.

Wieczorem ósmego dnia zatrzymują się na wzgórzu i patrzą w dół, na gromadę rozświetlonych od środka śnieżnych kopuł.

Cisza poprowadziła ich tak, by podeszli do tej małej wioski pod wiatr, lecz jakiś pies uwiązany przed jednym z lodowych domów zaczyna wściekle ujadać. Na szczęście inne nie przyłączają się do niego.

Crozier patrzy na rozświetlone budowle – jedna z nich to skomplikowana struktura, złożona z jednej dużej i kilku mniejszych kopuł połączonych wspólnymi przejściami. Sama myśl o takiej społeczności, nie mówiąc już o widoku, sprawia Crozierowi nieokreślony ból.

Z głębi doliny dochodzi przytłumiony przez warstwę lodu i skór radosny ludzki śmiech.

Wie, że mógłby tam teraz zejść i poprosić tych ludzi, by pomogli mu odnaleźć drogę do obozu ratunkowego i jego ludzi; wie, że to wioska grupy należącej do szamana, który uciekł spod luf żołnierzy Farra i Hodgsona, i że jest to rodzina Ciszy, podobnie jak ośmioro zamordowanych kobiet i mężczyzn.

Mógłby zejść na dół i poprosić ich o pomoc. Wie, że Cisza poszłaby za nim i przetłumaczyła wszystko za pomocą sznurka. Jest jego żoną. Wie też, że istnieje spore prawdopodobieństwo, iż jeśli nie zrobi tego, co powinien zrobić na lodzie, to bez względu na to, że jest mężem Ciszy, i bez względu na miłość i szacunek, jakim darzą ją jej krewni, Eskimosi mogą przywitać go uśmiechami i radosnymi okrzykami, a potem, kiedy będzie spał, zarzucą mu na głowę worek i będą dźgać nożami, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, dopóki nie umrze. Śnił o swej krwi spływającej na biały śnieg.

A może nie. Może Cisza nie wie, co się wydarzy. Jeśli śniła o tej przyszłości, to nie powiedziała mu o tym za pomocą gestów i sznurka ani nie dzieliła z nim tych snów.

Tak czy inaczej nie chce tego sprawdzać. Ta wioska, ta noc, jutrzejszy dzień – nim jeszcze postanowi, co zrobi ze swym życiem – nie jest jego najbliższą przyszłością, bez względu na to, jak ta przyszłość ma wyglądać.

Crozier skłania lekko głowę w jej stronę, po czym oboje odwracają się od wioski i ciągną sanie dalej na północ.


***

Podczas długich nocy i dni podróży – kiedy chcą spać, mocują tylko na pałąku skórę karibu, która służy im za daszek, i przytuleni do siebie okrywają się kilkoma futrami – Crozier ma dużo czasu na rozmyślania.

Przez ostatnie kilka miesięcy, być może dlatego, że nie miał z kim rozmawiać – przynajmniej za pomocą zwykłego, wypowiadanego na głos języka – nauczył się, jak pozwalać różnym częściom swego umysłu i serca przemawiać tak, jakby były to różne osoby lub dusze. Jedna z nich, jego starsza, zmęczona dusza, wie, że nie zdał żadnego z egzaminów, jakim został poddany. Jego ludzie – ludzie, którzy mu zaufali, których miał doprowadzić bezpiecznie do domu – zostali zabici lub rozproszeni. Jego umysł łudzi się nadzieją, że niektórzy z nich przeżyli, lecz w głębi serca wie, że ludzie, którzy wtargnęli do krainy Tuunbaqa, już nie żyją, a ich kości leżą porzucone na jakiejś nienazwanej plaży lub pustej krze. Zawiódł ich wszystkich.

Jedyne, co może teraz zrobić, to pójść ich śladem.

Crozier nie ma jeszcze pojęcia, gdzie się znajduje, choć z każdym dniem umacnia się w przekonaniu, że spędzili minioną zimę na zachodnim wybrzeżu dużej wyspy położonej na północny wschód od Wyspy Króla Williama, niemal na tej samej szerokości geograficznej co Obóz Terror i sam Terror, choć odległej od tych miejsc co najmniej o sto mil. Gdyby chciał wrócić na Terror, musiałby iść na zachód, przez zamarznięte morze i mniejsze wyspy, potem przez północną część Wyspy Króla Williama, a potem kolejne dwadzieścia pięć po lodzie, choć wcale nie ma pewności, że okręt, który opuścił ponad dziesięć miesięcy wcześniej, wciąż jest na swoim miejscu.

Nie chce wracać na Terror.

Przez ostatnie miesiące Crozier nauczył się dość dużo o życiu w lodowej krainie, by wyruszyć w samotną wędrówkę. Wierzy, że gdyby miał dość czasu, znalazłby drogę do obozu ratunkowego, a nawet do ujścia Rzeki Backa, polując po drodze i w razie potrzeby budując domy z lodu lub namioty ze skór, które osłonią go przed wiatrem i śniegiem. Może odszukać swoich ludzi albo chociaż ich ślady, nawet gdyby miało to trwać kilka lat.

Cisza pójdzie z nim, jeśli wybierze tę drogę – wie, że to zrobi – nawet jeśli będzie to dla niej oznaczało śmierć wszystkiego, czym jest, i wszystkiego, dla czego tu żyje.

Ale nie poprosiłby jej o to. Gdyby miał wyruszyć na południe w poszukiwaniu swej załogi, poszedłby sam, bo podejrzewa, że pomimo wszystkich nowo nabytych umiejętności zginąłby podczas tych poszukiwań. Jeśli nie umrze na lodzie, może zginąć w nurcie rzeki. Jeśli nie zabije go rzeka ani choroby, może spotkać na swej drodze grupy wrogo nastawionych Eskimosów albo Indian zamieszkujących północne obszary Kanady. Anglicy – szczególnie starzy arktyczni weterani – lubią wierzyć, że Eskimosi to prymitywni, lecz miłujący pokój ludzie, którzy rzadko wpadają w gniew i unikają wszelkich sporów. Crozier widział jednak prawdę w swoich snach: Eskimosi to ludzkie istoty, równie nieprzewidywalne jak każda inna ludzka rasa i równie często uciekające się do przemocy, a w ciężkich czasach nawet do kanibalizmu.

Wie, że znacznie krótsza i bezpieczniejsza droga do ocalenia wiedzie na wschód. Gdyby wyruszył tam, nim jeszcze lód popęka tego lata – jeśli popęka – przeszedł przez półwysep Boothia na jego wschodnie wybrzeże, a potem skierował się na północ, dotarłby do Fury Beach. Tam musiałby tylko poczekać na jakiś statek wielorybniczy lub ratunkowy. Miałby wtedy naprawdę spore szanse na ocalenie.

Co zrobi jednak dalej, kiedy wróci już do cywilizacji… do Anglii? Sam. Zawsze będzie komandorem, który pozwolił wszystkim swym ludziom zginąć. Z pewnością stanąłby przed sądem wojskowym, a ten bez wątpienia wydałby wyrok skazujący. Gdyby nawet kara była łagodna, do końca swych dni żyłby z piętnem tchórza i zdrajcy.

Jednak nawet świadomość owej nieuchronnej hańby nie odwiodłaby go od wędrówki na wschód. Jest jeszcze coś innego.

Kobieta obok niego nosi jego dziecko.

Ze wszystkich niepowodzeń, jakich doznał w swym życiu, najbardziej boli i przeraża go fakt, że zawiódł jako mężczyzna.

Ma teraz prawie pięćdziesiąt trzy lata i do tej pory kochał naprawdę tylko raz – oświadczył się rozpieszczonemu dziecku, niegodziwej dziewczynie-kobiecie, która najpierw się z nim droczyła, a potem wykorzystała go dla własnej przyjemności, tak jak marynarze wykorzystują dziewczyny z portu. Nie, pomyślał, tak jak ja wykorzystywałem dziewczyny.

Każdego ranka, a często także w nocy, budzi się obok Ciszy, wyśniwszy jej sny, wiedząc, że ona śniła jego, czując obok siebie jej ciepło, czując, jak reaguje na to ciepło. Każdego dnia zanurzają się razem w zimnym świecie i razem walczą o życie – wykorzystując jej wiedzę i umiejętności do polowania na inne dusze, do zjadania innych dusz, by ich dwie dusze, duchy życia, mogły nadal trwać.

Ona nosi nasze dziecko. Moje dziecko.

Ale to nie ma żadnego związku z decyzją, którą musi podjąć w ciągu kilku najbliższych dni.

Ma prawie pięćdziesiąt trzy lata, a wymaga się od niego, by uwierzył w coś tak niedorzecznego, że chce mu się śmiać na samą myśl o tym absurdzie. Wymaga się od niego – jeśli dobrze rozumie sznurkowe obrazy i sny, a wydaje mu się, że tak właśnie jest – by zrobił coś tak straszliwego i bolesnego, że nawet jeśli to doświadczenie go nie zabije, to może doprowadzić go do obłędu.

Musi wierzyć, że ten obłąkany pomysł jest dlań najlepszym rozwiązaniem. Musi wierzyć, że ze względu na swe sny – zwykłe sny – i miłość do tej kobiety powinien zapomnieć o zdrowym rozsądku, o całym swym dotychczasowym życiu, i stać się…

Stać się czym?

Kimś i czymś innym.

Ciągnąc wraz z Ciszą sanie, maszerując w równym rytmie pod niebem rozświetlonym feerią barw, przypomina sobie, że Francis Rawdon Moira Crozier nie wierzy w nic.

A jeśli już musiałby wskazać coś, w co wierzy, byłby to Lewiatan Hobbesa.

Życie ludzkie wypełnia samotność, bieda, podłość, cierpienie i przemijanie.

Żaden rozsądny człowiek nie może temu zaprzeczyć. Francis Crozier pomimo niezwykłych snów, zastanawiających bólów głowy i gotowości do przyjęcia nowej dziwnej wiary pozostaje rozsądnym człowiekiem.

Jeśli ktoś, kto siedzi sobie wygodnie w angielskim domu przy kominku, w którym wesoło trzaska ogień, świadom jest, że ludzkie życie wypełnia samotność, bieda, podłość, cierpienie i przemijanie, to trudno, by nie zgodził się z tym ktoś, kto ciągnie sanie wyładowane zamarzniętym mięsem i futrami przez nienazwaną wyspę, pod oszalałym arktycznym niebem, tysiące mil od najbliższej cywilizowanej osady.

I zmierza ku przeznaczeniu, którego woli sobie nawet nie wyobrażać.

Po pięciu dniach wędrówki wzdłuż wybrzeża docierają do krańca wyspy, a Cisza prowadzi ich na północny wschód, na zamarznięte morze. Posuwają się tutaj znacznie wolniej – muszą radzić sobie z wałami lodowymi i ruchomymi fragmentami kry – i pracują znacznie ciężej. Muszą też uważać, by nie uszkodzić sań. Na piecyku na foczy tłuszcz topią śnieg, by mieć świeżą wodę do picia, nie zatrzymują się jednak na polowanie, choć Cisza raz po raz pokazuje mu miejsca, gdzie pod śniegiem kryją się focze nory.

Dni wciąż są bardzo krótkie, słońce wysuwa się zza horyzontu zaledwie na jakieś pół godziny, choć Crozier nie może dokładnie tego zmierzyć. Jego zegarek zniknął wraz z ubraniami po tym, jak postrzelił go Hickey, a Cisza uratowała od pewnej śmierci.

Wtedy umarłem po raz pierwszy, myśli.

Teraz wymaga się od niego, by umarł ponownie – by uśmiercił swoje stare ja i stał się kimś innym.

Ilu ludzi otrzymuje taką drugą szansę? Ilu komandorów, którzy widzieli, jak stu dwudziestu pięciu ludzi pod ich komendą umiera lub znika, chciałoby skorzystać z takiej szansy?

Mógłbym zniknąć.

Każdego wieczora, kiedy rozbiera się do snu, Crozier widzi przerażające blizny na swojej ręce, piersiach, brzuchu i nodze, wyczuwa pod ręką i wyobraża sobie, jak wyglądają jego zmasakrowane plecy. Te blizny mogłyby stać się dlań kluczem do wolności, mogłyby tłumaczyć, dlaczego nie chce lub nie może mówić o przeszłości.

Może przejść na drugą stronę Boothii, polować i łowić ryby w ciepłych wodach przy tamtejszym wybrzeżu, ukrywać się przed angielskimi okrętami i czekać na jakiś amerykański statek wielorybniczy. Mógłby tego dokonać, nawet gdyby musiał czekać dwa lub trzy lata. Był tego pewien.

A później, zamiast wracać do domu do Anglii – czy Anglia kiedykolwiek była dlań prawdziwym domem? – może powiedzieć swym amerykańskim wybawcom, że nie pamięta, co się z nim stało ani na jakim statku płynął – na dowód może pokazać swe straszliwe rany – i popłynąć wraz z nimi do Ameryki. Tam może zacząć zupełnie nowe życie.

Hu ludzi w jego wieku otrzymuje taką szansę? Wielu na pewno chciałoby ją wykorzystać.

Czy Cisza poszłaby z nim? Czy znosiłaby ciekawskie spojrzenia i śmiech żeglarzy, a później złośliwe uwagi i szepty „cywilizowanych” Amerykanów w jakimś mieście w Nowej Anglii lub w Nowym Jorku? Czy zamieniłaby swe futra na perkalowe suknie, wiedząc, że resztę życia spędzi w obcym kraju pośród obcych ludzi?

Zrobiłaby to.

Crozier jest tego pewien.

Poszłaby za nim. I umarłaby tam – bardzo szybko. Umarłaby od wszystkich tych nikczemnych, małostkowych, niegodziwych myśli, które wlewałyby się w nią tak, jak trucizna z puszek Goldnera wlała się w Fitzjamesa – niewidzialna, ohydna, śmiercionośna.

Tego też jest pewien.

Ale Crozier mógłby wychować swego syna w Ameryce i prowadzić nowe życie w tym niemal cywilizowanym kraju. Być może zostałby komandorem jakiegoś prywatnego żaglowca. Zawiódł na całej linii jako komandor Królewskiej Marynarki Wojennej i Służby Badawczej, jako oficer i dżentelmen – cóż, właściwie dżentelmenem nie był nigdy – ale w Ameryce nikt nie musiałby o tym wiedzieć.

Nie, nie, dowodząc dużym żaglowcem, musiałby zawijać do miejsc i portów, w których ktoś mógłby go rozpoznać. Gdyby do tego doszło, zostałby powieszony za dezercję. Ale mały statek rybacki… przystań w jakimś niewielkim miasteczku w Nowej Anglii, amerykańska żona, która czekałaby nań w porcie i wychowywała jego dziecko po śmierci Ciszy…

Amerykańska żona?

Crozier zerka na Ciszę, która maszeruje obok niego, pochylona w uprzęży. Kolorowy blask zorzy polarnej kładzie się na jej futrzanej kurtce. Nie patrzy na niego. Crozier jest jednak pewien, że wie, o czym myśli. A jeśli nie wie tego teraz, to dowie się później, kiedy razem ułożą się do snu i razem będą śnić.

Nie może wrócić do Anglii. Nie może popłynąć do Ameryki.

Lecz alternatywa…

Wzdryga się i naciąga mocniej futrzany kaptur, który zatrzymuje ciepło jego oddechu i ciała.

Francis Crozier w nic nie wierzy. Życie ludzkie wypełnia samotność, bieda, podłość, cierpienie i przemijanie. Życie nie ma żadnego planu, żadnego celu, żadnych tajemnic, które rekompensowałyby wszystkie cierpienia i niedostatki. Nic, czego się nauczył i dowiedział w ciągu minionych sześciu miesięcy, nie skłoniło go do zmiany zdania w tej kwestii.

Czyżby?

Razem ciągną sanie po szorstkim lodzie, coraz dalej i dalej od stałego lądu.

Zatrzymują się ósmego dnia wędrówki.

To miejsce nie różni się niczym od wielu innych miejsc, które mijali w ciągu minionego tygodnia – jest może nieco bardziej płaskie, może z lodu wyrasta tu trochę mniej gór i wałów, ale poza tym wygląda całkiem zwyczajnie. Crozier widzi w oddali kilka małych połyni – plamy ciemnej wody wyglądają jak skazy na białej skórze lodu – i kilka wąskich szczelin, które w każdej chwili mogą się zamknąć lub szerzej otworzyć. Wydaje się, że tym razem lato przyniesie ze sobą prawdziwą odwilż, choć Crozier wcale nie jest tego taki pewien – wie z doświadczenia, że prawdziwa wiosna nadchodzi dopiero pod koniec kwietnia albo później i że dopiero wtedy można się przekonać, czy lód rzeczywiście popęka, czy też nie.

Na razie jednak mają wokół siebie mnóstwo obszarów otwartej wody i foczych nor, przypuszczalnie mogliby nawet upolować morsa lub narwala, ale Cisza nie jest zainteresowana polowaniem.

Oboje wychodzą z uprzęży i rozglądają się dokoła. Zatrzymali się podczas owego krótkiego okresu w środku dnia, kiedy słońce wysuwa się znad południowego horyzontu.

Cisza staje przed Crozierem, ściąga jego rękawice, a potem ściąga własne. Wiatr jest bardzo zimny, nie powinni wiec odsłaniać dłoni na dłużej niż minutę, lecz przez tę minutę Cisza trzyma go mocno za ręce i patrzy mu w oczy. Spogląda na wschód, potem na południe, a potem znów na niego.

Pytanie jest aż nadto oczywiste.

Crozier czuje, jak serce wali mu w piersiach. Nie przypomina sobie, by kiedykolwiek w dorosłym życiu – z pewnością nie wtedy, gdy wpadł w zasadzkę Hickeya – był równie przerażony.

– Tak – mówi.

Cisza wkłada rękawice i zaczyna rozpakowywać sanie.

Kiedy Crozier pomaga jej przekładać rzeczy na lód, a potem rozbierać same sanie na części, zastanawia się po raz kolejny, jak Cisza znalazła to miejsce. Wiedział już, że choć czasami odnajduje właściwą drogę, kierując się położeniem księżyca lub gwiazd, częściej zwraca po prostu uwagę na otoczenie i elementy krajobrazu. Nawet na obszarze pozbawionym na pozór jakichkolwiek charakterystycznych cech liczy śnieżne zaspy i wały lodowe, zapamiętując nawet, w jakim kierunku biegną te wały. Podobnie jak Cisza, Crozier zaczął odmierzać czas nie dniami, lecz przerwami na sen – ile razy zatrzymali się, by spać, bez względu na porę dnia czy nocy.

Tutaj, na paku, bardziej niż kiedykolwiek zdawał sobie sprawę z subtelnych różnic między poszczególnymi rodzajami lodu – działo się tak zapewne również dzięki temu, że znał myśli Ciszy. Teraz dostrzega otwarte pasma wody z odległości wielu mil; wystarczy, że chmury nad ową szczeliną są odrobinę ciemniejsze od otoczenia. Unika niebezpiecznych, lecz niewidocznych szczelin i obszarów zmurszałego lodu niemal mimowolnie, nawet tego nie zauważając.

Ale dlaczego właśnie to miejsce? Skąd wiedziała, że mają przyjść właśnie tutaj, by zrobić to, co zamierzali zrobić?

Co ja zamierzam zrobić, uświadamia sobie, a jego serce znów zaczyna bić szybciej.

Ale jeszcze nie teraz.

W przygasającym szybko świetle dnia łączą elementy rozmontowanych częściowo sań, budując z nich szkielet małego namiotu. Będą tu tylko przez kilka dni – chyba że Crozier zostanie tu na zawsze – nie szukają więc miejsca, w którym mogliby wznieść dom z lodu, ani nie tracą energii na konstruowanie dużego i wygodnego namiotu. Ten im wystarczy.

Kilka skór umocowanych na szkielecie tworzy zewnętrzne poszycie namiotu, większość wędruje do środka.

Podczas gdy Crozier układa na podłodze skóry i futra, Cisza pozostaje na zewnątrz, gdzie wycina z lodu niewielkie bloki i buduje z nich niski mur, chroniący namiot przed północno-zachodnim wiatrem.

Uporawszy się z tym zadaniem, dołącza do Croziera i pomaga mu rozstawić w przedsionku namiotu lampę na foczy olej oraz kratkę z rogów karibu. Rozpalają lampę i topią śnieg na wodę do picia, później rozwieszają i suszą na kratce wilgotne ubrania. Wiatr okrywa warstwą śniegu porzucone sanie, które teraz składają się właściwie tylko z płóz i kilku poprzeczek.

Przez trzy dni oboje poszczą. Piją dużo wody, by oszukać głód. Każdego dnia opuszczają namiot na długie godziny, by ćwiczyć i rozładować nieco napięcie.

Crozier rzuca do wielkich lodowych bloków obydwoma harpunami i obiema lancami; Cisza zabrała je niegdyś z miejsca, gdzie podwładni Croziera urządzili masakrę jej rodziny, a później, przed kilkoma miesiącami, przygotowała po jednym ciężkim harpunie i lżejszej lancy dla każdego z nich.

Teraz Crozier rzuca harpunem z taką siłą, że jego ostrze wnika na dziesięć cali w lodowy blok.

Cisza podchodzi bliżej i ściąga kaptur, przyglądając mu się uważnie w migotliwym blasku zorzy polarnej.

Crozier kręci głową i próbuje się uśmiechnąć.

Nie umie pokazać: Czyż nie tak traktujecie swoich wrogów? – przytula ją więc tylko niezdarnie, jakby chciał ją zapewnić, że w najbliższym czasie nie zamierza używać tej broni przeciwko komukolwiek ani czemukolwiek.

Nigdy nie widział takiej zorzy polarnej.

Przez cały dzień i noc kaskady barwnego światła tańczą od horyzontu do horyzontu, a centralny punkt tego przedstawienia znajduje się dokładnie na środku nieboskłonu. W ciągu wielu lat podróży w okolice bieguna północnego i południowego Crozier nigdy nie widział niczego, co choćby trochę przypominało tę eksplozję światła. W ciągu trwającego niecałą godzinę dnia ten powietrzny spektakl jest niemal równie intensywny jak nocą.

Jakby tego było mało, niezwykłym efektom wizualnym towarzyszą efekty dźwiękowe.

Wszędzie wokół nich lód jęczy, trzaska i zgrzyta, spod jego powierzchni raz po raz wydobywają się huki przypominające artyleryjską kanonadę.

Zdenerwowany długim wyczekiwaniem Crozier z trudem znosi te hałasy i ruchy lodu, na którym stoi ich namiot. Śpi teraz w kurtce i raz po raz wychodzi przed namiot, pewien, że ich kra zaraz pęknie na pół.

Nic takiego się nie dzieje, choć od czasu do czasu w odległości kilkudziesięciu jardów od ich namiotu pojawiają się szczeliny, które wkrótce potem zamykają się z trzaskiem i znikają.

Ostatniej nocy swego starego życia Crozier śpi bardzo niespokojnie – głód sprawia, że przenika go zimno, którego nie może przegnać nawet ciepło ciała Ciszy – i śni, że Cisza śpiewa.

Huki i trzaski pękającego lodu zamieniają się w rytmiczne bicie bębnów, które stanowią tło dla jej wysokiego, słodkiego i smutnego głosu:

Ayaa, yaa, yapape!

Ayaa, yaa, yapape!

Aja-ja, aja-ja-ja…

Aji,jai,ja…

Powiedz mi, czy życie na ziemi było takie piękne?

Oto jestem tu wypełniony radością,

Ilekroć świt wstaje nad ziemią.

A wielkie słońce

Wypływa na niebo.

Lecz tam, gdzie jesteś ty,

Leżę i drżę ze strachu

przed robactwem i larwami,

Przed morskimi stworzeniami bez dusz,

Które wgryzają się w mój obojczyk

I wyjadają me oczy.

Aji,jai,ja…

Aja-ja, aja-ja-ja…

Ayaa, yaa, yapape!

Ayaa, yaa, yapape!

Crozier budzi się zlany potem. Widzi, że Cisza już nie śpi i przygląda mu się z uwagą. W chwili czystej grozy uświadamia sobie, że to nie jej glos śpiewał mu przed chwilą pieśń zmarłego człowieka – dosłownie pieśń zmarłego człowieka dla jego poprzedniego ja – lecz głos jego nienarodzonego jeszcze syna.

Crozier i jego żona wstają i ubierają się w ciszy. Na zewnątrz, choć być może jest to już poranek, wciąż trwa noc, noc rozświetlana feerią barw.

Trzaski pękającego lodu wciąż przypominają bicie bębnów.

Загрузка...