22

IRVING

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98 °23’ długości geograficznej zachodniej. 13 grudnia 1847.

Porucznik Irving musiał się dowiedzieć, jak Cisza wychodzi ze statku i wraca na niego niezauważona. Tego wieczora, dokładnie miesiąc po tym, jak znalazł Eskimoskę w jej nowej kryjówce, gotów był rozwiązać tę zagadkę, nawet jeśli straciłby przy tym palce u rąk i nóg.

Nazajutrz po tym, jak znalazł ją w schowku na linę kotwiczną, zameldował o tym komandorowi. Nie powiedział mu jednak, że jadła w swym nowym legowisku świeże mięso, głównie dlatego, że sam powątpiewał w realność tego, co widział zaledwie przez sekundę przy nikłym, migotliwym blasku małego płomienia. Nie zameldował mu także o haniebnym i szokującym czynie, na którym przyłapał mata uszczelniacza Hickeya i marynarza Mansona. Wiedział, że tym samym nie dopełnia obowiązków oficera Służby Badawczej Królewskiej Marynarki Wojennej, ale…

Ale co? Jedynym powodem, który mógł usprawiedliwiać to poważne naruszenie regulaminu, był fakt, że na pokładzie HMS Terror było już wystarczająco dużo szczurów.

Poza tym niewytłumaczalne zachowanie lady Ciszy, jej tajemnicze zniknięcia i powroty – choć akceptowane przez zabobonną załogę jako ostateczny dowód na jej nadprzyrodzone zdolności i ignorowane przez komandora Croziera oraz innych oficerów jako mit – wydawały się młodemu Irvingowi o wiele ważniejsze niż odpowiedź na pytanie, czy rzeczywiście mat i okrętowy idiota robili sobie dobrze w śmierdzących ciemnościach ładowni.

Bo faktycznie była to śmierdząca ciemność, rozmyślał Irving, siedząc trzecią godzinę na skrzynce ukrytej za filarem w pobliżu dziobowego schowka na linę kotwiczną. Smród zalegający w mroźnej, ciemnej ładowni z dnia na dzień robił się coraz gorszy.

Przynajmniej na niskim podeście przed schowkiem nie było już talerzy zjedzeniem, kubków z rumem ani pogańskich fetyszy. Wkrótce po brawurowej ucieczce lodomistrza Blanky’ego przed potworem z lodu jeden z oficerów zwrócił uwagę komandora na ten problem. Komandor wpadł we wściekłość i zagroził, że pozbawi codziennej porcji rumu – na zawsze! – każdego marynarza, który będzie dość głupi, dość przesądny i ogólnie rzecz biorąc nie dość chrześcijański, by ofiarować cenne pożywienie i kubki doskonałego indyjskiego rumu tubylczej dziewczynie. Pogańskiemu dziecku. (Choć ci marynarze, którzy widzieli lady Ciszę nago lub słyszeli, jak rozmawiają o niej lekarze, wiedzieli, że wcale nie jest już dzieckiem, i szeptali o tym między sobą.)

Komandor Crozier zaznaczył również wyraźnie, że nie będzie tolerował żadnych fetyszy z białych niedźwiedzi. Oświadczył podczas nabożeństwa – właściwie było to tylko odczytanie regulaminu, choć wielu marynarzy chciało usłyszeć kolejny fragment Księgi Lewiatana – że każdy niedźwiedzi ząb, pazur, ogon, nowy tatuaż czy też inny fetysz, jaki zobaczy u któregokolwiek z marynarzy, będzie oznaczał dla tego nieszczęśnika dodatkową nocną wachtę albo dodatkowe czyszczenie kibli. Od tego dnia marynarze HMS Terror jakby nagle przestali wierzyć w moc pogańskich fetyszy – choć porucznik Irving wiedział od przyjaciół z Erebusa, że tam załoga nie zmieniła swego postępowania.

Irving kilkakrotnie próbował śledzić Eskimoskę podczas jej nocnych przechadzek po statku, ponieważ jednak nie chciał, by wiedziała o jego obecności, szybko tracił ją z oczu. Dziś wieczorem wiedział z całą pewnością, że lady Cisza jest w swojej kryjówce. Zszedł za nią do ładowni prawie trzy godziny temu, kiedy marynarze zjedli kolację, a Cisza przyjęła od pana Diggle’a swoją porcję biednego Jasia, suchara i szklankę wody i poszła z tym wszystkim do siebie. Irving kazał jednemu ze swych podwładnych obserwować główny właz, innemu zaś główną zejściówkę. Marynarze mieli zmieniać się na tych posterunkach co cztery godziny. Gdyby Eskimoska wspięła się do któregoś z tych wejść jeszcze tego wieczora – a właściwie nocy, bo było już po dziesiątej – Irving wiedziałby, dokąd poszła i kiedy.

Jednak już od trzech godzin drzwi schowka były szczelnie zamknięte. Krawędzie niewysokich drzwiczek obwiedzione były wąskim pasem światła, co oznaczało, że Eskimoska ma tam jakąś świeczkę albo prymitywną lampkę z otwartym płomieniem. Gdyby komandor Crozier się o tym dowiedział, z pewnością natychmiast wyciągnąłby Ciszę z jej kryjówki i wrzucił z powrotem do pomieszczenia przy izbie chorych albo… wypędził na lód. Dowódca bał się pożaru na statku równie mocno jak każdy inny doświadczony żeglarz, a przy tym nie darzył eskimoskiego gościa szczególnym sentymentem.

Nagle czworokąt światła wokół drzwi schowka zniknął.

Poszła spać, pomyślał Irving. Wyobrażał ją sobie – zupełnie nagą, zawiniętą w kokon niedźwiedzich futer. Irving wyobrażał sobie także, jak jeden z oficerów szuka go rankiem i znajduje jego martwe ciało na skrzynce w zimnej i śmierdzącej ładowni. Pomyślałby wtedy zapewne, że Irving to łajdak, który zakradł się tutaj, by podglądać jedyną kobietę na pokładzie. Biedni rodzice młodego porucznika spaliliby się pewnie ze wstydu, poznawszy okoliczności jego niechlubnej śmierci.

W tym momencie przez ładowie przepłynął strumień prawdziwie lodowatego powietrza, jakby w ciemności otarł się o niego jakiś duch. Strach na sekundę zjeżył mu włosy na karku, potem jednak przyszła mu do głowy prosta myśl: To tylko przeciąg. Jakby ktoś otworzył okno albo drzwi.

Zrozumiał wtedy, jak lady Cisza w magiczny sposób znika ze statku i wraca do niego.

Irving zapalił swoją lampkę, zeskoczył ze skrzynki, podszedł do schowka na linę kotwiczną i szarpnął za drzwi. Były zamknięte od wewnątrz. Irving wiedział, że w środku dziobowego schowka nie ma żadnego zamka – drzwi nie były nawet zamykane na klucz od zewnątrz, bo nikt nie chciałby ukraść liny kotwicznej – Eskimoska musiała więc zabezpieczyć je jakoś na własną rękę.

Irving przygotował się na taką ewentualność. Zabrał ze sobą trzydziestocalowy łom. Świadom, że będzie musiał wytłumaczyć się ze wszelkich zniszczeń przed porucznikiem Little’em i komandorem Crozierem, wsunął wąskie ostrze łomu między drzwi i naparł nań z całych sił. Drzwi zaskrzypiały głośno, lecz uchyliły się zaledwie o cal lub dwa. Przytrzymując łom jedną ręką, Irving sięgnął pod grubą warstwę ubrań i wyciągnął zza pasa nóż.

Lady Cisza zdołała jakoś wbić od wewnątrz kilka gwoździ w drzwi schowka, a potem połączyła je ze sobą paskiem jakiegoś elastycznego materiału – skóry? ścięgien? – tworząc białą sieć, która skutecznie przytrzymywała drzwi w miejscu. Irving i tak nie mógł już liczyć na to, że wejdzie do środka, nie pozostawiając po sobie śladów, przeciął więc nożem gęstą pajęczynę ścięgien. Nie było to łatwe; ścięgna stawiały ostrzu większy opór niż rzemienie czy liny okrętowe.

Kiedy ostatnie pasma sieci spadły wreszcie na podłogę, Irving wsunął do ciemnego wnętrza schowka swoją lampkę.

Kryjówka lady Ciszy wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał sprzed czterech tygodni – zwoje liny, przesunięte w środkowej części w głąb schowka i jednocześnie sięgające pod sufitem niemal samych drzwi, tworzyły coś na kształt jaskini – widać było także przedmioty świadczące o tym, że lady Cisza jadła tu posiłki: cynowy talerz Terroru z resztkami biednego Jasia, cynowy kubek na grog i torba na żywność, która wyglądała tak, jakby Eskimoska uszyła ją z fragmentów jakiegoś starego żagla. Na podłodze schowka stała także mała lampka z odrobiną oleju – marynarze używali takich lampek, kiedy nocą szli do ubikacji. Irving ściągnął rękawice i dotknął jej ostrożnie – była jeszcze gorąca. Ale ani śladu lady Ciszy.

Irving mógłby przesuwać ciężkie zwoje lin i szukać za nimi Eskimoski, wiedział jednak z doświadczenia, że cała wolna przestrzeń w schowku jest nimi szczelnie wypełniona i że nie ma tam już miejsca dla człowieka nawet tak drobnego jak lady Cisza.

A jednak nie było jej tutaj. Nie mogła przeniknąć przez pokład ani przez poszycie. Czyżby więc przesądni marynarze mieli rację? Czyżby rzeczywiście była eskimoską czarownicą? Szamanką?

Porucznik Irving nie wierzył w takie bzdury. Zauważył, że nie wyczuwa już przeciągu, który przed chwilą sprowokował go do działania. Jednak płomyk jego świecy chwiał się lekko, jakby poruszany jakimś innym, lżejszym podmuchem.

Trzymając lampę w wyciągniętej ręce, zatoczył nią koło i zatrzymał w miejscu, gdzie płomień chwiał się najmocniej: niemal dokładnie naprzeciwko wierzchołka dziobu.

Postawił lampę na podłodze i zaczął przesuwać zwój na bok. Natychmiast przekonał się, jak sprytnie Cisza ułożyła tutaj linę – to, co wyglądało jak kolejna wielka bela, było w rzeczywistości zwiniętym fragmentem innego zwoju, wciśniętym w pustą przestrzeń tak, by bez trudu można go było przesunąć w stronę drzwi, w głąb kryjówki. Za fałszywym zwojem widać było łukowate deski poszycia.

Tutaj także lady Cisza dokonała przemyślanego wyboru. Przednią część schowka przecinała od góry do dołu skomplikowana pajęczyna drewnianych i żelaznych belek zamocowanych podczas remontu HMS Terror kilka miesięcy przed rozpoczęciem wyprawy. Pionowe żelazne belki, dębowe poprzecznice, rozporki trzy razy grubsze od standardowych, żelazne trójkątne wsporniki i potężne dębowe belki ukośne – niektóre tak grube jak belki oryginalnego poszycia – wszystko to tworzyło strukturę wzmocnień przygotowanych z myślą o podróży przez arktyczny lód. Porucznik Irving wiedział, że jeden z londyńskich reporterów opisał te tony żelaza, dębu, afrykańskiego dębu, wiązu kanadyjskiego i dodatkowych warstw afrykańskiego i angielskiego dębu jako „masę drewna grubości około ośmiu stóp”.

Rzeczywiście, przy samej dziobnicy warstwa drewna i żelaza osiągała niemal taką właśnie grubość, lecz poczynając od tego miejsca, na przestrzeni około pięciu stóp w stronę rufy, poszycie zbudowane było tylko z pięciu cali mocnego angielskiego dębu, a nie z dziesięciu cali różnego rodzaju drewna, które wzmacniało kadłub niemal na całej długości. Uważano, że części kadłuba położone w pobliżu dziobówki muszą być cieńsze i elastyczniejsze, by mogły się poddawać straszliwym naciskom powstającym podczas przebijania się przez lód.

I tak właśnie było. Pięć pasów drewna po obu stronach kadłuba w połączeniu ze wzmocnionym dziobem i poszyciem stworzyło nowoczesny okręt przystosowany w stopniu dotąd niespotykanym do łamania lodu – cud techniki, z którym nie mogła się mierzyć żadna inna jednostka cywilna ani wojskowa na świecie. Terror i Erebus płynęły do miejsc, gdzie żaden inny okręt na świecie nie przetrwałby nawet jednej zimy.

Ten obszar w pobliżu dziobówki także był cudem techniki. Tyle że nie był już bezpieczny.

Irving szukał przez kilka minut, wystawiając płomień lampki na przeciąg, przesuwając gołymi, marznącymi dłońmi po poszyciu, dźgając deski nożem, by w końcu znaleźć miejsce, gdzie został poluzowany fragment burty o wymiarach trzy na półtorej stopy. Tylna część deski przymocowana była do burty dwoma długimi gwoździami, które teraz działały jak zawiasy. Przednia część – położona zaledwie kilka stóp od olbrzymiej stępki – była tylko wciśnięta w swoje miejsce.

Poluzowawszy deskę łomem – zastanawiał się, jak mogła dokonać tego młoda kobieta, i to gołymi rękami – i opuściwszy ją na podłogę, Irving stanął nagle przed szerokim otworem prowadzącym w ciemność arktycznego lodu. Do wnętrza schowka wpadał strumień mroźnego powietrza.

To było niemożliwe. Młody oficer wiedział, że dziób Terroru został obłożony specjalnie w tym celu przygotowanymi, walcowanymi i hartowanymi płytami żelaza grubości jednego cala. Płyty te sięgały od dziobu niemal do jednej trzeciej długości kadłuba. Nawet jeśli Eskimosce udało się jakoś poluzować deskę, tutaj powinna była trafić na przeszkodę nie do przebycia.

A jednak nie trafiła. Za otworem ciągnął się lodowy tunel prowadzący bezpośrednio na zewnątrz. Ta część dziobu była wbita głęboko w lód i wbijała się weń coraz głębiej, w miarę jak okręt przechylał się do przodu, wypychany z drugiej strony w górę przez warstwę lodu gromadzącą się pod rufą.

Serce Irvinga biło jak oszalałe. Gdyby nazajutrz Terror jakimś cudem znalazł się ponownie na wodzie, zatonąłby.

Czy lady Cisza mogła tego dokonać? Ta myśl przeraziła Irvinga bardziej niż wszelkie podejrzenia dotyczące jej magicznych zdolności znikania i pojawiania się w dowolnym miejscu. Czy dwudziestoletnia kobieta mogła zerwać ze statku żelazne płyty? Czy mogła wyrwać z poszycia grube deski, które stoczniowcy w pocie czoła wyginali i przybijali do wręg? Czy mogła wiedzieć, gdzie dokładnie to zrobić, by sześćdziesięciu marynarzy, którzy znali ten okręt lepiej niż twarz własnej matki, niczego nie zauważyło?

Irving oparł się o poszycie, próbując uspokoić nierówny oddech i rozszalałe serce.

Musiał założyć, że po dwóch latach zmagań Terroru z lodem – w Zatoce Baffina, w Cieśninie Lancastera, wokół Wyspy Cornwallisa, a potem, następnego lata, w kanale, który ludzie nazywali teraz Cieśniną Franklina – tuż przed tym, jak utknęli w lodzie na dobre, część żelaznego pancerza oderwała się lub przesunęła, a gruba deska w poszyciu została wgięta do środka już po unieruchomieniu okrętu.

Czy coś innego niż lód mogłoby poluzować deskę takiej grubości? Czy coś innego próbowało się dostać do statku?

W tej chwili nie miało to znaczenia. Lady Cisza opuściła statek zaledwie przed kilkoma minutami, a John Irving zamierzał ją śledzić, nie tylko po to, by sprawdzić, dokąd się wybiera. Był ciekaw, czy – w jakiś niezwykły, prawdziwie cudowny sposób, biorąc pod uwagę grubość lodu i straszliwe zimno – sama wyszukuje i zabija zwierzęta lub łowi ryby.

Irving wiedział, że takie odkrycie mogłoby uratować ich wszystkich. Porucznik Irving, podobnie jak inni, słyszał o zepsutym jedzeniu w konserwach Goldnera. Wszyscy na obu statkach powtarzali już plotki, że jeszcze przed nadejściem lata skończą im się zapasy.

Nie mieścił się w otworze.

Irving próbował poluzować sąsiednie deski, wszystko jednak – prócz owej jednej, wyjętej już części – było twarde jak skała. Otwór szerokości trzech stóp i wysokości osiemnastu cali był jedyną drogą na zewnątrz. A on się w niej nie mieścił.

Zdjął warstwę wełnianych ubrań, płaszcz, szalik, czapkę i uszankę, wepchnął to wszystko do otworu i… wciąż nie mógł wsunąć do niego ramion, choć był jednym z najszczuplejszych oficerów na pokładzie. Trzęsąc się z zimna, Irving zdjął jeszcze kamizelkę i wełniany sweter i także wrzucił je do tunelu.

Gdyby nie udało mu się teraz wydostać ze statku, musiałby gęsto się tłumaczyć, dlaczego wraca z ładowni bez wierzchniego okrycia.

Zmieścił się. Ledwo ledwo. Stękając i klnąc cicho, Irving wsunął się wreszcie do ciasnego otworu, choć stracił przy tym niemal wszystkie guziki od swej wełnianej koszuli.

Jestem poza statkiem, w lodzie, pomyślał, choć sam nie mógł w to do końca uwierzyć.

Leżał w wąskiej jaskini, która utworzyła się wokół dziobu i bukszprytu. Nie miał tu miejsca, by włożyć ponownie swoje ubrania, pchał je więc przed sobą. Zastanawiał się przez moment, czy nie sięgnąć z powrotem do schowka po lampkę, rozmyślił się jednak, licząc na to, że księżyc w pełni, który kilka godzin wcześniej towarzyszył mu podczas wachty, wciąż wisi na bezchmurnym niebie. W końcu zabrał ze sobą tylko łom.

Lodowy tunel musiał być co najmniej równie długi jak bukszpryt – miał ponad osiemnaście stóp długości – i być może został wyżłobiony przez wodę spływającą po długiej belce podczas minionego lata, gdy temperatura sięgała czasem powyżej punktu zamarzania. Wyszedłszy z tunelu, Irving czołgał się jeszcze przez kilka sekund, nim uświadomił sobie, że jest już na zewnątrz – nad jego głową wisiała belka bukszprytu oraz ułożone na niej zamarznięte olinowanie i płótno kliwra, które nie tylko przesłaniały mu niebo, ale i skutecznie kryły go przed wzrokiem marynarza pełniącego wachtę na dziobie.

Z tego miejsca, gdzie Terror był tylko wielką, mroczną sylwetką na tle nieba, Irving mógł jedynie ruszyć w drogę powrotną na statek albo iść do przodu, w gęstwinę lodowych bloków i seraków.

Drżąc z zimna, porucznik wkładał na siebie kolejne warstwy ubrań. Dłonie trzęsły mu się zbyt mocno, by mógł zapiąć guziki kamizelki, ale to nie miało znaczenia. Płaszcz był ciężki i nieporęczny, ale przynajmniej miał znacznie większe guziki. Nim wreszcie Irving wciągnął na siebie wszystkie ubrania, był przemarznięty do szpiku kości.

Którędy?

Gęstwina lodowych tworów przed dziobem okrętu rozciągała się we wszystkich kierunkach, Cisza mogła więc zniknąć w niej bez śladu. Irving miał jednak wrażenie, że od tunelu wybiega w głąb lodowej pustyni coś na kształt ścieżki, pas wydeptanego śniegu. Jako że i tak nie widział w pobliżu lepszej drogi, sięgnął po łom, wyprostował się i ruszył na zachód.


***

Nigdy by jej nie znalazł, gdyby nie ten nieludzki dźwięk.

Odszedł już kilkaset jardów od okrętu i zgubił się w lodowym labiryncie – ścieżka, która go tutaj zaprowadziła, w pewnym momencie zniknęła, a właściwie połączyła się z kilkoma innymi, podobnymi trasami – i chociaż blask księżyca i gwiazd oświetlał wszystko z taką mocą, jakby był to dzień, Irving nie widział żadnego ruchu ani żadnych śladów na śniegu.

Wtedy usłyszał to zawodzenie.

Nie, uświadomił sobie, trzęsąc się na całym ciele – już od dłuższego czasu trząsł się z zimna, teraz jednak drżenie to sięgnęło głębiej – to nie było zawodzenie. To nie był dźwięk, jaki mogłaby wydać ludzka istota. To był raczej pozbawiony melodii głos jakiegoś przedziwnego instrumentu muzycznego… jakby po trosze przytłumionych dud, rogu, oboju, fletu i ludzkiego śpiewu. Dźwięk ów był na tyle głośny, by dochodził doń z odległości kilkudziesięciu jardów, z pewnością jednak nie był słyszalny na pokładzie statku – szczególnie że tej nocy wiatr wiał wyjątkowo z południowego wschodu, a nie północy. Wszystkie te dziwne tony łączyły się ze sobą w jeden dźwięk, jakby wypływały z jednego instrumentu. Irving nigdy nie słyszał czegoś podobnego.

Nieziemska muzyka – która zaczynała się raptownie, potem przyspieszała w seksualnym niemal rytmie i urywała się nagle, jakby w chwili szczytowania, i która z pewnością nie brzmiała tak, jakby ktoś odtwarzał ją z nut – dochodziła z pola seraków w pobliżu wysokiego wału lodowego, niecałe trzydzieści jardów na północ od oznaczonej kopcami ścieżki, która łączyła Terror z Erebusem. Tej nocy nikt nie pracował przy kopcach; Irving miał zamarznięte morze dla siebie. Dla siebie i kogoś lub czegoś, co wydawało te dźwięki.

Porucznik podjął wędrówkę przez rozświetlony na niebiesko labirynt lodowych bloków i wysokich seraków. Gdy tylko tracił poczucie kierunku, patrzył na księżyc w pełni. Żółty krąg przypominał raczej ogromną planetę zawieszoną na rozgwieżdżonym niebie niż księżyc, który Irving widział do tej pory na lądzie i morzu. Wydawało się, że powietrze wokół niego drży z zimna, jakby miało lada moment zamarznąć. Kryształki lodu w górnej warstwie atmosfery utworzyły wielkie, podwójne halo wokół księżyca; dolne krawędzie obu kręgów kryły się za wałem lodowym i pasem gór lodowych. Wokół zewnętrznego kręgu lśniły trzy wielkie krzyże, niczym trzy diamenty osadzone w złotym pierścieniu.

Porucznik widział już kilkakrotnie podobne zjawisko. Lodomistrz Blanky wyjaśnił mu, że to tylko blask księżyca załamujący się w kryształkach lodu, podobny do światła załamującego się w diamencie, jednak w tej chwili widok ten, w połączeniu z przedziwną wibrującą muzyką dobiegającą z głębi lodowej pustyni, napełnił Irvinga trwogą i podziwem. Muzyka rozpoczęła się równie gwałtownie jak poprzednim razem, przyspieszyła tempo do niemal ekstatycznego poziomu, po czym tak samo raptownie ucichła.

Irving próbował sobie wyobrazić lady Ciszę grającą na jakimś nieznanym dotąd eskimoskim instrumencie – sporządzonym, powiedzmy, z rogów karibu i przypominającym waltornię – szybko jednak uznał, że to głupi pomysł. Po pierwsze, ani Cisza, ani człowiek, z którym przybyła na statek, nie mieli takiego instrumentu. Po drugie, Irving miał dziwne przeczucie, że to jednak nie lady Cisza gra na owym przedziwnym przyrządzie.

Pokonawszy ostatni wał dzielący go od seraków, spomiędzy których dochodził tajemniczy dźwięk, Irving szedł dalej na czworakach, by śnieg chrzęszczący pod jego stopami nie spłoszył Eskimoski.

Niesamowita muzyka rozbrzmiała znowu – dochodziła zza najbliższego seraka, któremu wiatr nadał kształt grubej flagi – i szybko przekształciła się w najgłośniejszy, najszybszy, najgłębszy i najbardziej szalony dźwięk, jaki Irving kiedykolwiek słyszał. Ze zdumieniem stwierdził, że ma wzwód. Coś w tym głębokim, zawodzącym dźwięku było tak… pierwotne… że budziło w nim równie pierwotne podniecenie, choć jednocześnie trząsł się z zimna.

Wyjrzał ostrożnie zza ostatniego seraka.

Lady Cisza znajdowała się jakieś dwadzieścia stóp dalej, na gładkim, rozświetlonym błękitnym blaskiem obszarze lodu. Miejsce to otoczone było serakami i lodowymi blokami; Irving poczuł się nagle tak, jakby ujrzał Stonehenge przeniesione w lodową pustynię rozświetloną niezwykłym błękitnym blaskiem. Nawet cienie były tutaj niebieskie.

Lady Cisza była naga. Klęczała na grubym futrze – zapewne na swojej kurtce. Irving zaszedł ją od tyłu i nieco z boku, tak że widział zarówno zarys jej prawej piersi, jak i oblane blaskiem księżyca długie czarne włosy i krągłe, mocne pośladki. Serce biło Irvingowi tak mocno, że bał się, iż Cisza może je usłyszeć.

Cisza nie była sama. Coś innego wypełniało mroczną przestrzeń między druidycznymi blokami po drugiej stronie lodowej polany, tuż za Eskimoską.

Irving wiedział, że to potwór z lodu. Biały niedźwiedź albo biały demon był tutaj z nimi – pochylał się nad lady Ciszą, niemal na niej leżał. Choć porucznik wytężał wzrok, nie mógł dojrzeć zarysów jego sylwetki – białoniebieskie futro na tle białoniebieskiego lodu, potężne mięśnie na tle potężnych lodowych krawędzi, czarne oczy, które mogły tkwić w głowie potwora albo stanowić część ciemności za jego plecami.

Trójkątna głowa osadzona na dziwnie długiej szyi wiła się i kołysała niczym wąż sześć stóp nad klęczącą kobietą. Irving próbował oszacować w myślach wielkość łba potwora – gdyby w przyszłości chcieli go zabić, taka informacja byłaby przydatna – nie mógł jednak dostrzec ani dokładnego kształtu, ani rozmiarów owej białej masy, gdyż poruszała się nieustannie we wszystkich kierunkach.

Jednak bez wątpienia potwór pochylał się nad dziewczyną. Jego łeb wisiał teraz dokładnie nad jej głową.

Irving wiedział, że powinien krzyknąć, pobiec do przodu z łomem w dłoni – nie miał ze sobą żadnej innej broni, prócz noża, który zatknął wcześniej za pas – i próbować ratować Eskimoskę, jednak jego mięśnie nie usłuchałyby w tej chwili takiej komendy. Mógł tylko przyglądać się temu widowisku ze zgrozą graniczącą z dziwnym, niemal seksualnym podnieceniem.

Lady Cisza wyciągnęła ręce dłońmi do góry niczym papistyczny ksiądz odprawiający mszę i przyzywający cud eucharystii. Irving miał w Irlandii kuzyna papistę i kiedyś wybrał się z nim do kościoła na katolicką mszę. Miał wrażenie, że na jego oczach odprawiany jest właśnie ten sam magiczny rytuał. Cisza nie wydawała z siebie żadnego dźwięku, klęczała jednak z szeroko rozpostartymi ramionami, zamkniętymi oczami i głową odrzuconą do tyłu – Irving podczołgał się jeszcze trochę do przodu i widział teraz jej twarz – trzymała też szeroko otwarte usta, niczym wierny czekający na komunię.

Szyja potwora wyprostowała się nagle niczym atakująca kobra, wypychając łeb w dół. Szeroko otwarta paszcza objęła głowę Ciszy aż po szyję, jakby potwór chciał ją oderwać jednym kłapnięciem.

Irving omal nie krzyknął. Tylko powaga chwili i obezwładniający strach powstrzymały go przed tym.

Potwór nie pożarł Ciszy. Irving uświadomił sobie, że patrzy na czubek białoniebieskiego łba potwora – przynajmniej trzy razy większego od głowy człowieka – który wciąż zwieszał szeroko otwartą paszczę nad głową kobiety i jej otwartymi ustami. Eskimoska nadal trzymała rozłożone ręce, niemal jakby chciała uściskać stojącą przed nią masę mięśni i futra.

Wtedy zaczęła się muzyka.

Irving widział, jak głowy obojga – potwora i Eskimoski – kołyszą się w jednym tempie, jednak dopiero po minucie zorientował się, że orgiastyczne pohukiwania i erotyczne pojękiwania wydobywają się z… kobiety.

Olbrzymie stworzenie zwieszające się nad Ciszą, niedźwiedź lub demon, dmuchało w jej otwarte usta, grając na jej strunach głosowych, jakby ludzkie gardło było instrumentem. Tryle, zawodzenia i basowe dźwięki nabierały mocy i tempa – Irving widział, jak lady Cisza podnosi głowę i wygina ją w jedną stronę, podczas gdy trójkątna głowa potwora, osadzona na wężowej szyi, wychyla się w przeciwnym kierunku; potwór i kobieta wyglądali w tej chwili jak para kochanków, którzy szukali najlepszej pozycji dla głębokiego, namiętnego pocałunku.

Melodyjne dźwięki rozbrzmiewały coraz szybciej i gwałtowniej – Irving był pewien, że słyszą je już teraz wszyscy marynarze na statku i że wszyscy mają też równie potężny i długotrwały wzwód jak on sam – a potem nagle, bez ostrzeżenia, ucichły z prędkością seksualnego spełnienia.

Potwór podniósł i cofnął głowę, zwijając wężową szyję.

Ręce lady Ciszy opadły do jej nagich boków, jakby była już zbyt wyczerpana, by utrzymać je dłużej. Jej głowa przechyliła się do przodu i zawisła nad osrebrzonymi blaskiem księżyca piersiami.

Teraz ją zje, pomyślał Irving, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą widział. Rozedrze ją na kawałki i pożre.

Nic takiego się nie stało. Ogromna masa mięśni znikła na sekundę, przechodząc na czterech łapach między blokami lodowego Stone-henge, a potem wróciła, by skłonić głowę przed lady Ciszą i rzucić coś przed nią na lód. Irving usłyszał głuchy odgłos, charakterystyczne znajome mlaśnięcie, w tych okolicznościach jednak ten dźwięk wydawał się zupełnie nie na miejscu – Irving nie rozumiał ani trochę tego, co widzi i słyszy.

Biały potwór znów zniknął – Irving czuł, jak lód drży pod uderzeniami olbrzymich łap. Po minucie wrócił i znów rzucił coś na lód przed eskimoską dziewczyną. Potem jeszcze raz odszedł i coś jej przyniósł.

A w końcu po prostu znikł… zlał się w jedno z ciemnością. Młoda kobieta klęczała sama na lodowym polu, przed nią zaś leżała sterta jakichś ciemnych przedmiotów.

Trwała w bezruchu jeszcze przez całą minutę. Irving znów pomyślał o katolickim kościele swego irlandzkiego kuzyna i starych parafianach, którzy po mszy zostawali w swych ławkach i modlili się. Potem Eskimoska wstała, szybko wsunęła stopy do futrzanych butów, naciągnęła spodnie i włożyła kurtkę.

Porucznik Irving uświadomił sobie, że trzęsie się jak w febrze. Wiedział, że przynajmniej po części przyczyną owego drżenia był chłód. Miał nadzieję, że uda mu się znaleźć w sobie dość ciepła i sił, by wrócić na statek. Nie miał pojęcia, jak dziewczyna mogła nago przetrwać choćby kilka sekund, nie mówiąc już o minutach.

Cisza podniosła przedmioty, które potwór zrzucił przed nią na lód, i trzymała je teraz na rękach, niczym kobieta karmiąca jednocześnie dwójkę dzieci. Wyglądało na to, że wraca na statek, zmierzała bowiem niemal w tym samym kierunku, z którego przyszedł Irving.

Nagle znieruchomiała i odwróciła głowę w jego stronę. Choć nie widział jej czarnych oczu, czuł na sobie jej wzrok. Dopiero teraz uświadomił sobie, że wciąż stoi na czworakach, w miejscu oddalonym o trzy stopy od seraka, za którym początkowo się krył. Pragnąc przyjrzeć się lepiej niezwykłemu widowisku, zupełnie zapomniał o środkach ostrożności.

Przez moment oboje tkwili w bezruchu. Irving wstrzymał oddech. Czekał, aż Cisza wykona jakiś gest, na przykład uderzy dłonią w lód, przyzywając natychmiast potwora z lodu. Jej obrońcę. Jej mściciela.

Cisza odwróciła głowę i podjęła przerwany marsz, znikając między lodowymi filarami na południowo-wschodnim krańcu kręgu.

Irving odczekał jeszcze kilka minut, wreszcie podniósł się na równe nogi. Był przemarznięty do szpiku kości, tracił już czucie w rękach i nogach, a mimo to wciąż miał potężną, niesłabnącą erekcję. Odzyskawszy w końcu kontrolę nad własnym ciałem, nie ruszył za dziewczyną, lecz do miejsca, w którym przed chwilą klęczała.

Na lodzie była krew. W błękitnym blasku księżyca krwawe plamy wydawały się całkiem czarne. Porucznik Irving ukląkł, ściągnął grubą rękawicę i cienką wełnianą rękawiczkę, dotknął palcem plamy, a potem przyłożył go do ust. Tak, to była krew, ale nie podejrzewał, żeby była ludzka.

Potwór przyniósł jej surowe, świeże mięso. Krew wypływająca z owego mięsa miała charakterystyczny smak, podobny do smaku jego własnej krwi, ale Irving zakładał, że krew świeżo zabitych zwierząt smakuje podobnie. Ale jakich zwierząt? Skąd? Uczestnicy ekspedycji Franklina nie widzieli żadnych lądowych zwierząt od ponad roku.

Krew zamarza w ciągu kilku minut. Potwór zabił jakieś stworzenie zaledwie kilka minut temu, kiedy Irving błądził po lodowym labiryncie, szukając lady Ciszy.

Odsunąwszy się z przestrachem od czarnej plamy – zupełnie jakby odsuwał się od pogańskiego ołtarza, na którym złożono właśnie jakąś niewinną ofiarę – Irving uspokoił najpierw oddech, a potem poruszył skostniałymi nogami, przygotowując się do powrotu na statek.

Nie zamierzał wciskać się ponownie do lodowego tunelu i wchodzić na okręt przez schowek na linę kotwiczną. Planował po prostu ostrzec strażnika o swoim nadejściu, nim jeszcze znajdzie się w zasięgu strzału, a potem wejść na statek po lodowej pochylni i nie odpowiadać na żadne pytania aż do rozmowy z komandorem.

Czy powie o tym wszystkim dowódcy?

Nie miał pojęcia. Nie wiedział nawet, czy potwór z lodu, który wciąż musiał być gdzieś w pobliżu, pozwoli mu wrócić na statek. Nie wiedział, czy wystarczy mu ciepła i energii na tak długi marsz.

Wiedział tylko, że już nigdy nie będzie taki sam.

Irving odwrócił się na południowy wschód i wszedł ponownie w lodowy las.

Загрузка...