42

PEGLAR

69°37‘42” szerokości geograficznej północnej, 98°41’ długości geograficznej zachodniej. 25 kwietnia 1848.

Zapasy foczego mięsa i ryb z eskimoskich sani były zbyt skromne, by mogła się nimi najeść setka wygłodniałych marynarzy – kilku ciężko chorych w ogóle nie przyjmowało pokarmów stałych – i nawet pan Diggle oraz pan Wall, którzy już od miesięcy wielokrotnie dokonywali cudu rozmnożenia chleba i ryb, tym razem nie zdołali tej sztuki powtórzyć (tym bardziej że niektóre kawałki mięsa były wyjątkowo śmierdzące), każdy jednak otrzymał chociaż kawałek ryby lub foczego mięsa wraz ze zwyczajową porcją jedzenia z puszek.

Harry Peglar zjadł swoją porcję ze smakiem, choć podczas jedzenia trząsł się z zimna i wiedział, że wywoła ono tylko rozwolnienie, które dręczyło go już od tygodni.

Po posiłku Peglar i steward Bridgens spacerowali przez chwilę razem, trzymając w dłoniach kubki z letnią herbatą. Mgła tłumiła ich głosy, choć jednocześnie wydawało się, że wzmacnia dźwięki dochodzące z większej odległości. Słyszeli kłótnie marynarzy grających w karty w którymś z namiotów po drugiej stronie obozu. Z północnego zachodu – gdzie przed obiadem wybrali się obaj komandorzy – dobiegały dudniące grzmoty. Słyszeli ten dźwięk przez cały dzień, ale nad obozem nie pojawiła się dotąd burza.

Peglar i Bridgens zatrzymali się przy łódkach i saniach ułożonych na brzegu, wzdłuż zamarzniętej linii morza.

– Powiedz mi, Harry – odezwał się Bridgens – które z tych łodzi zabierzemy ze sobą, jeśli znów będziemy musieli wyjść na lód?

Peglar pociągnął łyk herbaty.

– Nie jestem pewien, ale myślę, że komandor Crozier zabierze tylko dziesięć. Nie mamy dość ludzi, żeby ciągnąć wszystkie.

– Więc po co tachaliśmy je tutaj?

– Komandor Crozier mówił mi, że być może zostaniemy w Obozie Terror jeszcze przez dwa lub trzy miesiące, aż zacznie pękać lód. Wtedy przydałyby nam się dodatkowe łodzie; moglibyśmy zabrać do nich więcej jedzenia, namiotów i sprzętu. Jeśli zabierzemy tylko dziesięć, będziemy musieli zostawić tutaj sporo zapasów.

– Ale ty myślisz, że tak właśnie zrobimy; wyruszymy na pohidnie jedynie z dziesięcioma łodziami, i to szybko, zgadza się, Harry?

– Mam nadzieję, że tak właśnie będzie. – Peglar skinął głową. Opowiedział Bridgensowi o wszystkim, co widział tego ranka, o tym, że zgodnie z sugestiami doktora Goodsira zarówno Irving, jak i Eskimosi jedli tuż przed śmiercią focze mięso, oraz o dziwnym zachowaniu komandora, który potraktował ich wszystkich tak, jakby w przyszłości mieli uczestniczyć w procesie sądowym. Dodał też, że komandor prosił ich wszystkich o zachowanie tych informacji w tajemnicy.

Bridgens wysłuchał cierpliwie jego relacji i pokiwał głową.

– Moim zdaniem – zaczął cicho – komandor Crozier nie jest przekonany, że to Eskimosi zabili porucznika Irvinga.

– Co takiego? A kto inny mógłby… – Peglar umilkł raptownie. Nagle ogarnęła go fala mdłości, musiał oprzeć się o welbot, by nie upaść. Do tej pory nawet nie przyszło mu do głowy, by ktoś inny niż eskimoscy barbarzyńcy mógł w tak bestialski sposób zamordować Johna Irvinga. Przypomniał sobie stertę zamarzniętych wnętrzności na szczycie wzgórza.

– Richard Aylmore mówi, że to oficerowie są wszystkiemu winni – mówił półszeptem Bridgens. – Powtarza ciągle, że powinniśmy zabić oficerów i rozdzielić między siebie ich racje żywnościowe. Aylmore w naszej grupie i mat uszczelniacz w waszej mówią, że powinniśmy jak najszybciej wrócić na Terror.

– Wrócić na Terror… – powtórzył Peglar. Choć jego umysł otumaniony był zimnem, zmęczeniem i chorobą, wiedział dobrze, że to nie ma sensu. Okręt uwięziony był w lodzie i miał tam pozostać przez następne miesiące, nawet gdyby tego roku lato rzeczywiście zawitało w te regiony. – Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero od ciebie, John? Nikt nie mówił czegoś takiego w mojej obecności.

Bridgens uśmiechnął się.

– Boją się, że nie zachowasz tego tylko dla siebie. Nie ufają ci, Harry.

– Ale tobie ufają?

– Oczywiście, że nie. Ale ja wcześniej czy później słyszę wszystko. Stewardzi są niewidzialni, nikt nie zwraca na nich uwagi… chyba że można zabrać ich porcję mięsa. No właśnie, dzisiejsze mięso było wyborne, sam przyznasz. Być może to ostatnie świeże mięso, jakie kiedykolwiek jedliśmy.

Peglar był jednak zbyt wzburzony, by gawędzić o minionych i przyszłych potrawach.

– Co możemy zrobić, żeby ostrzec Fitzjamesa i Croziera? – spytał.

– Och, oni dobrze wiedzą, co Hickey i Aylmore wygadują za ich plecami – odparł nonszalancko stary steward. – Nasi komandorowie mają własne źródła informacji.

Peglar pokręcił głową. Wciąż nie mógł uwierzyć, że wśród jego towarzyszy są ludzie na tyle nikczemni i głupi, by nawet w tak trudnej sytuacji zwracać się przeciwko innym.

– Powiedz mi, Harry – rzekł Bridgens, poklepując burtę welbota – które z tych łodzi zabierzemy ze sobą, a które zostawimy tutaj?

– Na pewno weźmiemy cztery welboty – odparł Peglar z roztargnieniem, wciąż wracając myślami do porannych wydarzeń i do tego, co powiedział mu Bridgens. – Szalupy są równie długie jak welboty, ale cholernie ciężkie. Na miejscu komandora zostawiłbym je tutaj i zamiast nich zabrał kutry. Mają tylko dwadzieścia pięć stóp długości, ale są znacznie lżejsze od welbotów. Z drugiej strony może się okazać, że mają za duże zanurzenie, by dało się nimi płynąć po Rzece Backa. Mniejsze łódki są za małe na żeglugę po otwartym morzu i zbyt delikatne na podróż po rzece.

– Sądzisz więc, że zabierzemy cztery welboty, cztery kutry i dwie mniejsze szalupy, pinki, tak? – spytał Bridgens.

– Tak – powiedział Peglar, uśmiechając się mimowolnie. Pomimo dziesiątek lat spędzonych na morzu i tysięcy przeczytanych książek John Bridgens wciąż miał niewielkie pojęcie o żeglarstwie. – Myślę, że tak właśnie będzie.

– No dobrze. – Bridgens skinął głową. – Zakładając nawet, że większość chorych wróci do zdrowia, każdą łódź będzie ciągnęło co najwyżej dziesięciu ludzi. Zdołamy to zrobić, Harry?

Peglar ponownie pokręcił głową.

– To nie będzie wyglądało tak, jak podróż z Terroru, John.

– Bogu dzięki.

– Nie, źle mnie zrozumiałeś. Wszystko wskazuje na to, że będziemy ciągnęli te łodzie po lądzie, a nie po zamarzniętym morzu. To będzie znacznie trudniejsze niż podróż z Terroru, kiedy ciągnęliśmy co najwyżej dwie łodzie naraz i mogliśmy w każdej chwili korzystać z pomocy tych, którzy akurat mieli wolne ręce. Poza tym teraz łodzie będą wyładowane zapasami i sprzętem. Podejrzewam, że w jednym zaprzęgu będzie szło co najmniej dwudziestu ludzi, a to oznacza przeciąganie łodzi na zmianę.

– Na zmianę? Dobry Boże, przecież minie cała wieczność, nim dociągniemy je w ten sposób do rzeki. A im będziemy słabsi i bardziej chorzy, tym wolniej będzie nam to szło.

– Zgadza się. – Peglar pokiwał głową.

– Czy w ogóle istnieje jakaś szansa, żebyśmy dociągnęli je do ujścia Rzeki Backa, a potem dopłynęli do Wielkiego Jeziora Niewolniczego?

– Wątpię – odparł Peglar. – Być może jeśli kilku z nas pożyje dość długo, by zaciągnąć łodzie do rzeki, i jeśli te łodzie będą dobrze przystosowane do żeglugi po rzece i… ale nie, wątpię, czy taka szansa rzeczywiście istnieje.

– To dlaczego komandorowie Crozier i Fitzjames skazują nas na takie męczarnie, skoro i tak nie mamy żadnych szans na ocalenie? – spyta! Bridgens. W jego glosie nie było żalu, gniewu czy irytacji, a tylko czysta ciekawość. Peglar słyszał, jak John zadawał podobnym tonem tysiące pytań dotyczących astronomii, przyrody, geologii, botaniki, filozofii i wielu innych tematów. Zwykle z góry znał odpowiedź, a chciał tylko sprawdzić w ten sposób stan wiedzy swego ucznia. Tym razem jednak John Bridgens naprawdę nie wiedział, jak brzmi odpowiedź na jego pytanie.

– A jaka jest alternatywa? – odrzekł Peglar.

– Moglibyśmy zostać tutaj, w Obozie Terror – powiedział Bridgens.

– Albo nawet wrócić na statek, kiedy… będzie nas już mniej.

– Po co? Żeby czekać na śmierć?

– Tak, czekać w spokoju i wygodzie, Harry.

– Czekać w wygodzie? – Peglar uświadomił sobie, że niemal krzyczy.

– A kto, do cholery, chce czekać w wygodzie na śmierć? Jeśli uda nam się przeciągnąć łodzie do brzegu, chociaż jedną łódź, niektórzy z nas będą mieli jakieś szanse na przeżycie. Może na wschód od Boothii będzie otwarta woda. Może uda nam się popłynąć w górę rzeki. Chociaż niektórym z nas. A ci, którym się to uda, będą mogli przynajmniej powiedzieć naszym rodzinom i naszym ukochanym, co się z nami stało i gdzie zostaliśmy pogrzebani.

– Ty jesteś moją jedyną rodziną, Harry – powiedział cicho Bridgens.

– Jedynym człowiekiem na świecie, którego obchodzi to, czy jeszcze żyję. Ty będziesz wiedział, co się ze mną stało i gdzie spoczęły moje kości.

Peglar, wciąż rozgniewany, czuł, jak serce wali mu w piersiach.

– To ty mnie przeżyjesz, John.

– Och, w moim wieku, przy moich skłonnościach do różnych chorób…

– Przeżyjesz mnie, John. – Peglar był zaskoczony mocą swych słów. Bridgens zamrugał gwałtownie i umilkł. Peglar wziął go za rękę. – Obiecaj, że zrobisz dla mnie jedną rzecz, John.

– Oczywiście. – W głosie Bridgensa nie było tym razem ani śladu typowej dla niego ironii.

– Chodzi o mój dziennik… to nic wielkiego, ostatnio z trudem mi się nawet myśli, nie mówiąc już o pisaniu… ten szkorbut mnie wykańcza, John, ogłupia mnie… ale prowadziłem ten dziennik przez ostatnie trzy lata. Są w nim moje myśli, spostrzeżenia. Wszystko, co tutaj przeżyliśmy. Gdybyś mógł zabrać go ze sobą… kiedy cię opuszczę… po prostu zabrać do Anglii… Byłbym ci wdzięczny.

Bridgens skinął tylko głową.

– John – mówił dalej Peglar. – Myślę, że komandor Crozier da wkrótce rozkaz do wymarszu. Wie, że z każdym dniem robimy się coraz słabsi. Niedługo w ogóle nie damy rady ciągnąć sań. Zaczniemy dziesiątkami umierać już tutaj, w obozie, jeśli wcześniej nie zabije nas ten potwór z lodu.

Bridgens ponownie skinął głową. Patrzył na swoje okryte rękawicami dłonie.

– Nie jesteśmy w tych samych grupach, nie będziemy płynąć w tej samej łodzi, być może nawet rozstaniemy się na dobre za jakiś czas, jeśli komandorowie postanowią rozdzielić nas na mniejsze zespoły – kontynuował Peglar. – Chcę pożegnać się z tobą dzisiaj i nie musieć robić tego więcej.

Bridgens raz jeszcze skinął głową, wpatrując się tym razem w swoje buty. Mgła otoczyła łodzie i ich nieruchome postacie niczym mroźny oddech jakiegoś pogańskiego boga.

Peglar uściskał starego stewarda. Bridgens stał przez chwilę w bezruchu, a potem odwzajemnił uścisk.

Dowódca przedniego masztu odwrócił się i ruszył powoli w stronę Obozu Terror i swego małego okrągłego namiotu, gdzie w cienkich i zimnych śpiworach tłoczyło się już kilku brudnych, zmarzniętych ludzi.

Kiedy po chwili przystanął i obejrzał się za siebie, nie zobaczył już Bridgensa ani łodzi, jakby cały świat skrył się za zasłoną gęstej, nieprzeniknionej mgły.

Загрузка...