48

GOODSIR

Ziemia Króla Williama, szerokość geograficzna nieznana, długość geograficzna nieznana. 18 lipca 1848.

Z prywatnego dziennika doktora Harry’ego D.S. Goodsira:

Czwartek, 18 lipca 1848

Dziewięć dni temu, kiedy nasz komandor wysłał porucznika Little ‘a i ośmiu marynarzy w głąb przesmyku i kazał im wrócić po czterech godzinach, ludzie pozostali na lodzie przespali resztę owych czterech godzin. W ciągu dwóch godzin zapakowaliśmy sanie do łodzi, a potem ułożyliśmy obok nich nieprzemakalny brezent, skórę z renifera i śpiwory, próbując złapać choćby godzinę snu. Był już początek lipca i słońce znów zaczęło chować się około północy za horyzont, przespaliśmy więc – albo próbowaliśmy przespać – tych kilka godzin ciemności. Byliśmy bardzo zmęczeni.

Po upływie czterech godzin pierwszy oficer Des Voeux zbudził wszystkich marynarzy, ale porucznik Little wciąż nie wracał. Komandor pozwolił większości spać dalej.

Dwie godziny później wszyscy byli już na nogach, a ja starałem się pomagać, wykonując rozkazy drugiego oficera Coucha i przygotowując łodzie do drogi. (Oczy wiście jako lekarz zawsze boję się o swoje ręce, choć prawdą jest, że podczas tej wyprawy wielokrotnie były już okaleczone i odmrożone.)

Dopiero po siedmiu godzinach od chwili, gdy porucznik Little, James Reid, Harry Peglar i sześciu marynarzy wyruszyło na zwiad, nasza osiemdziesiątka gotowa była wreszcie do drogi. Ze względu na ruchy lodu i spadek temperatury przesmyk zwęził się nieco podczas tych kilku godzin, więc właściwie ułożenie łodzi na otwartej wodzie nie było wcale łatwe. W końcu ustawiliśmy się w następującej kolejności – najpierw płynęły trzy welboty (pierwszym dowodził komandor Crozier, drugim zaś, w którym znalazłem się i ja, drugi oficer Couch), potem cztery kutry (dowodzone odpowiednio przez pierwszego oficera Roberta Thomasa, bosnmna Johna Lane‘a, bosmanmata Thomasa Johnsona oraz porucznika Hodgsona), na końcu zaś dwie szalupy dowodzone przez bosmanmata Samuela Browna i pierwszego oficera Charlesa Des Voeux.

Zrobiło się zimniej, zaczął też prószyć drobny śnieg, jednocześnie jednak podniosła, się mgła, która przyjęła postać gęstych chmur sunących zaledwie sto jardów nad lodem. Choć dzięki temu znacznie poprawiła się widoczność, wszyscy czuliśmy się dziwnie przytłoczeni, jakbyśmy zostali zamknięci w ogromnej sali balowej o spękanej marmurowej podłodze i suficie pomalowanym szarą farbą.

Gdy ostatnia, dziewiąta łódź opadła na wodę, a załoga usiadła na swoich miejscach, marynarze, którzy po raz pierwszy od niemal dwóch lat znaleźli się na otwartym morzu, próbowali uczcić tę chwilę okrzykiem radości, ale próba ta spełzła na niczym. Niepokój o losy wyprawy porucznika Little’a był zbyt wielki, by ktokolwiek miał ochotę na świętowanie.

Przez pierwsze półtorej godziny w ciszy arktycznego poranka słychać było jedynie pojękiwania i skrzypienie lodu oraz postękiwania marynarzy pracujących przy wiosłach. Ponieważ jednak siedziałem w pobliżu dziobu drugiej łodzi, na ławce tuż za plecami pana Coucha, świadom, że w chwilach takich jak ta jestem zupełnie nieprzydatny, że równie dobrze mógłbym leżeć jak kłoda, pogrążony w śpiączce niczym biedny David Leys – marynarze bez słowa skargi ciągną go ze sobą już od ponad trzech miesięcy, a mój nowy pomocnik, były steward John Bridgens, karmi go i podciera co wieczór w naszym namiocie medycznym, jakby był to jego ukochany, lecz sparaliżowany dziadek (brzmi to jak niezamierzona ironia, gdyż Bridgens ma ponad sześćdziesiąt lat, a Leys tylko czterdzieści). Słyszałem całkiem wyraźnie rozmowy prowadzone szeptem przez wioślarzy.

– Little i inni musieli się zgubić – wyszeptał marynarz Coombs.

– Porucznik Edward Little na pewno się nie zgubił – odparł Charles Best. – Mógł gdzieś utknąć, ale nie zgubić się.

– Utknąć w czym? – spytał Robert Ferrier od sąsiedniego wiosła. – Ten przesmyk cały czas jest otwarty.

– Może porucznik Little i pan Reid znaleźli otwartą drogę aż do rzeki, podnieśli żagiel i popłynęli – wyszeptał Tom McConvey. – Mówię wam, oni już tam są… jedzą łososie, które same im wskakują do łódki, i kupują za paciorki mięso od tubylców.

Nikt nie skomentował tej nieprawdopodobnej sugestii. Od czasu śmierci porucznika Iruinga i masakry ośmiu dzikusów każda wzmianka o Eskimosach budziła wśród marynarzy konsternację. Choć wszyscy uczestnicy naszej ekspedycji marzą o ratunku z czyichkolwiek rąk, większość zapewne bardziej się obawia spotkania z tubylcami, niż na nie liczy. Niektórzy filozofowie twierdzą, że zemsta to jedna z najsilniejszych motywacji znanych ludzkości, a marynarze z pewnością się z tym twierdzeniem zgadzają.

Po ponad dwóch godzinach podróży welbot komandora Croziera wypłynął z wąskiego przesmyku na szeroki pas otwartej wody. Marynarze z pierwszych łodzi krzyknęli radośnie. Przy wyjściu z przesmyku stała wysoka czarna pika, oblepiona od północnego zachodu warstwą zmarzniętego śniegu.

Radosne krzyki ucichły raptownie, gdy nasze łodzie wypłynęły na otwartą wodę.

Woda była czerwona.

Na taflach lodu po obu stronach wyjścia z przesmyku, zarówno na płaszczyznach poziomych, jak i na pionowych krawędziach, ciągnęły się czerwone smugi, które mogły być jedynie śladami krwi. Widok ten przyprawił mnie o zimny dreszcz, widziałem też, że marynarze byli nim głęboko wstrząśnięci.

– Spokojnie, panowie – mruknął pan Couch. – To tylko krew fok zabitych przez białe niedźwiedzie; widzieliśmy takie ślady dwa lata temu.

Komandor Crozier prawdopodobnie mówił to samo do swoich ludzi w pierwszej łodzi.

Minutę później wiedzieliśmy już, że te krwawe smugi to nie ślady fok zabitych przez białe niedźwiedzie.

– Chryste! – wykrzyknął nagle Coombs. Wszyscy przestali wiosłować. Trzy welboty, cztery kutry i dwie szalupy unosiły się bezwładnie na czerwonej wodzie.

Dziób welbota porucznika Little’a wystawał pionowo z morza. Na burcie widać było wyraźnie napis Lady J. Franklin wymalowany czarną żeglarską farbą (była to jedna z pięciu łodzi, które zachowały swą nazwę po majowym kazaniu komandora Croziera). Podpłynąwszy bliżej, przekonaliśmy się, że welbot został przełamany w odległości około czterech stóp od dziobu, na wysokości pierwszej ławki, i na powierzchni wody unosi się tylko ta przednia część.

Marynarze zaczęli zbierać inne szczątki unoszące się na wodzie: wiosło, kawałki połamanych desek, uszankę, torbę na naboje, rękawicę, kawałek kamizelki.

Marynarz Ferrier za pomocą bosaka zaczął przyciągać do łodzi coś, co wyglądało na marynarską kurtkę, nagle jednak krzyknął przejęty zgrozą i omal nie wypuścił bosaka z dłoni.

W czarnej wodzie pływało bezgłowe, ludzkie ciało, odziane wciąż w niebieską wełnianą kurtkę. Jego palce, lekko już opuchnięte i dziwnie skrócone, unosiły się miarowo na falach i poruszały bezustannie niczym grube, białe robaki. Wyglądało to tak, jakby ów martwy już człowiek chciał nam coś przekazać za pomocą języka migowego.

Pomogłem Ferrierowi i McCowueyowi wciągnąć szczątki do łodzi. Ryby lub jakiś wodny drapieżnik obgryzły już dłonie nieszczęśnika – palce zostały zjedzone do drugiego stawu – lecz chłód opóźnił proces rozkładu.

Łódź komandora Croziera podpłynęła bliżej.

– Kto to jest? – wymamrotał jakiś marynarz.

– To Harry Peglar! – odkrzyknął inny. – Poznaję jego kurtkę.

– Harry Peglar nie nosił żółtej kamizelki – wtrącił jeszcze inny.

– Sammy Crispy miał taką! – wykrzyknął czwarty marynarz.

– Cisza! – ryknął komandor Crozier. – Doktorze Goodsir, zechce pan przeszukać kieszenie tego nieszczęśnika.

Zrobiłem to. Z największej kieszeni kamizelki wyjąłem niemal całkiem pusty woreczek z tytoniem, obszyty czerwoną skórą.

– Cholera! – zaklął Thomas Tadman, siedzący na mojej łodzi obok Roberta Ferriera. – To biedny pan Reid.

Tak było w istocie. Wszyscy przypomnieli sobie wtedy, że poprzedniego wieczora lodomistrz ubrany był tylko w kurtkę i zieloną kamizelkę, wszyscy też setki razy widzieli, jak nabijałfajkę tytoniem wydobytym z owego woreczka z czerwonej skóry.

Spojrzeliśmy na komandora Croziera, jakby tylko on mógł nam wyjaśnić, co stało się z naszymi towarzyszami, choć w głębi duszy wszyscy dobrze to wiedzieliśmy.

– Proszę ułożyć ciało pana Reida w łodzi – rozkazał komandor Crozier. – Musimy przeszukać dokładnie okolicę, może komuś udało się ujść z życiem. Niech nikt nie oddala się poza zasięg wzroku i głosu.

Łodzie rozpłynęły się na różne strony. Pan Couch skierował nasz welbot z powrotem do wyjścia z przesmyku, którym tu przypłynęliśmy. Przesuwaliśmy się powoli wzdłuż krawędzi lodu wyrastającej z wody na wysokość czterech stóp. Zatrzymywaliśmy się przy każdej smudze krwi na powierzchni kry i na jej pionowej krawędzi, nie znaleźliśmy jednak więcej ciał.

– A niech to – wy jęczał trzydziestoletni Francis Pocock, który sterował naszą łodzią. – Patrzcie na te zakrwawione ślady palców wyżłobione w śniegu. Potwór musiał wciągnąć biedaka z powrotem do wody.

– Stulcie mordy i nie wygadujcie więcej takich głupot! – warknął pan Couch, spoglądając groźnie na wioślarzy. Wszyscy posłusznie umilkli.

Na lodzie po północno-zachodniej stronie otwartej wody widać było trzy takie krwawe ślady. Trzecie, odległe o jakieś dziesięć stóp od krawędzi lodu, wskazywały miejsce, gdzie ktoś został zjedzony. Zostało po nim kilka kości nóg, kilka żeber, fragment jakiejś tkanki, która mogła być ludzką skórą, i kilka kawałków ubrań.

– Proszę wysadzić mnie na brzeg, panie Couch – powiedziałem. – Zbadam te szczątki.

Tak też zrobiłem. Niemal w każdym innym zakątku świata nad resztkami czerwonego mięsa, kości i rozciągniętych na lodzie wnętrzności krążyłyby roje much, tutaj jednak nad lodem zalegała cisza przerywana tylko pojękiwaniem lodu.

Zawołałem w stronę łodzi, że nie mogę zidentyfikować zwłok. Nawet resztki ubrań były zbyt nieliczne i zbyt zniszczone, by mi w tym pomóc. Nie znalazłem ani głowy, ani butów, ani rąk, ani nóg, ani nawet tułowia – jedynie kilka pogryzionych żeber, fragment kręgosłupa i połowę miednicy.

– Proszę tam zostać, doktorze Goodsir! – zawołał Couch. – Wysyłam do pana Marka i Tadmana z pustą torbą. Proszę włożyć do niej szczątki tego nieszczęśnika. Komandor Crozier na pewno zechce je pogrzebać.

Była to ponura praca, ale szybko się z nią uporaliśmy. Ostatecznie kazałem dwóm krzywiącym się z obrzydzenia marynarzom zapakować do worka tylko żebra i kawałek miednicy. Kręgosłup przymarzł do lodu, a pozostałe szczątki były zbyt rozdrobnione, by warto je było zbierać.

Odpłynęliśmy właśnie od krawędzi lodu, by zbadać południowy brzeg otwartej wody, kiedy od północy dobiegł nas strzał.

– Znaleźliśmy człowieka! – krzyczał jakiś marynarz. – Znaleźliśmy człowieka!

Wszyscy chyba czuliśmy mocniejsze bicie serca, kiedy Coombs, McConvey, Ferrier, Tadman i Johns napierali z całych sił na wiosła, pchając naszą łódź w stronę wielkiego kawałka lodowej kry, która wypłynęła na środek mającego kilkaset jardów obszaru otwartej wody. Wszyscy chcieliśmy odnaleźć jakiegoś żywego uczestnika wyprawy porucznika Little’a.

Nie było nam to dane.

Komandor Crozier był już na lodzie i przywołał mnie do leżącego tam ciała. Przyznam, że poczułem się wówczas trochę wykorzystywany; nie rozumiałem, dlaczego nawet komandor nie może stwierdzić śmierci człowieka, który bez wątpienia był już martwy od kilku godzin. Byłem bardzo zmęczony.

Na łodzie leżał Harry Peglar, niemal zupełnie nagi – miał na sobie tylko bieliznę – zwinięty w kłębek, z kolanami podciągniętymi pod brodę, nogami skrzyżowanymi w kostkach i dłońmi schowanymi pod pachami, jakby próbował do ostatniej chwili zachować choćby resztki ciepła.

Jego błękitne oczy były zamarznięte i otwarte. Jego ciało także było niebieskie i twarde jak marmur.

– Pewnie dopłynął do kry, wspiął się na nią i zamarzł tu na śmierć – rzekł cicho pan Des Voeux. – Potwór nie złapał ani nie okaleczył Harry’ego.

Komandor Crozier skinął tylko głową. Wiedziałem, że komandor lubił Harry ‘ego Peglara i ufał mu. Ja także go lubiłem. Większość marynarzy go lubiła.

Po chwili zobaczyłem, czemu przygląda się Crozier. Na śniegu pokrywającym krę, szczególnie wokół ciała Harry’ego Peglara, widniały wielkie ślady, podobne do śladów białego niedźwiedzia, tyle że trzy lub cztery razy większe.

Potwór obszedł Harry’ego wiele razy. Przyglądał się, jak biedny pan Peglar umiera, drżąc z zimna? Bawiło go to? Czy ostatnim obrazem, jaki Harry Peglar widział na tym świecie, było pochylone nad nim białe monstrum i jego czarne, nieprzeniknione ślepia? Dlaczego potwór nie zjadł naszego przyjaciela?

Komandor Crozier jeszcze przez chwilę przyglądał się zamarzniętemu ciału i śladom, a potem rzekł jedynie:

– Potwór przez cały czas chodził na dwóch łapach.

Z kolejnej łodzi, która przybiła do kry, wyszli marynarze z kawałkiem żeglarskiego płótna.


***

Jedyną drogą wyjścia z jeziora w lodzie był przesmyk, którym przed chwilą do niego wpłynęliśmy. Podczas dwóch okrążeń wzdłuż granic obszaru otwartej wody – pięć łodzi płynęło zgodnie z ruchem wskazówek zegara, cztery w kierunku przeciwnym – odkryliśmy jedynie krótkie, ślepe przesmyki, szczeliny w lodzie i dwie krwawe smugi, które świadczyły zapewne o tym, że któryś z członków załogi łodzi porucznika Little’a wydostał się na lód i rzucił do ucieczki, został jednak pochwycony przez potwora i zaciągnięty z powrotem do wody. Prócz kilku kawałków poszarpanej niebieskiej kurtki nie znaleźliśmy żadnych resztek ofiary monstrum z lodu.

Było już wczesne popołudnie i chyba wszyscy marzyliśmy tylko o jednym – by jak najszybciej uciec z tego przeklętego miejsca. Wszyscy jednak czuliśmy również, że wcześniej powinniśmy wyprawić godny pogrzeb szczątkom naszych trzech towarzyszy. (Wielu z nas sądziło zapewne, i słusznie, jak się potem okazało, że może to być ostatnia ceremonia pogrzebowa, jaką dane nam będzie odprawić.)

Nie znaleźliśmy w lodowym jeziorze żadnych przydatnych przedmiotów prócz fragmentu przemoczonego płótna z namiotu, który znajdował się na łodzi porucznika Little. W ten właśnie fragment owinęliśmy zostało ciało naszego przyjaciela Harry’ego Peglara. Szczątki szkieletu, które znaleźliśmy przy wyjściu z przesmyku, pozostały w torbie. Ciało pana Reida zostało zaszyte w jeden z zapasowych śpiworów.

Zgodnie z marynarskim zwyczajem powinniśmy byli umieścić przy stopach każdego ze zmarłych kulę armatnią, by ciało popłynęło prosto na dno, a nie unosiło się na powierzchni, ale oczywiście nie mieliśmy ze sobą żadnych kul. Zamiast nich marynarze włożyli do całunów chwytak ściągnięty z odłamanego dziobu Lady J. Franklin i metal z ostatnich pustych puszek Goldnera.

Sporo czasu zajęło nam wyciąganie dziewięciu łodzi z wody i układanie kutrów oraz szalup na saniach. Montowanie sań i podnoszenie łodzi oraz związane z tym przepakowywanie sprzętu i zapasów ogromnie wycieńczyło wychudzonych i schorowanych marynarzy. Uporawszy się wreszcie z tym zadaniem, zgromadzili się przy krawędzi lodu, stojąc w szerokim półkolu, by nie obciążać zbytnio kry.

Nikt nie miał ochoty na zbyt długie celebrowanie pogrzebu ani na tak cenioną do tej pory ironię słynnej już Księgi Lewiatana komandora Croziera, wszyscy więc wysłuchali z prawdziwym wzruszeniem – i odrobiną zaskoczenia – psalmu 90, który komandor wyrecytował w całości z pamięci:

PANIE, Ty dla nas byłeś ucieczką

z pokolenia na pokolenie.

Zanim góry narodziły się w bólach,

nim ziemia i świat powstały,

od wieku po wiek Ty jesteś Bogiem.


W proch każesz powracać śmiertelnym,

i mówisz „Synowie ludzcy, wracajcie!”.

Bo tysiąc lat w Twoich oczach

jest jak wczorajszy dzień, który minął,

niby straż nocna.

Porywasz ich: stają się jak sen poranny,

jak trawa, co rośnie

rankiem kwitnie i jest zielona,

wieczorem więdnie i usycha.


Zaiste, Twój gniew nas niszczy,

trwoży nas Twe oburzenie.

Stawiasz przed sobą nasze winy,

nasze skryte grzechy w świetle Twojego oblicza.

Bo wszystkie dni nasze płyną pod Twoim gniewem;

kończymy nasze lata jak westchnienie.

Miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt

lub, gdy jesteśmy mocni, osiemdziesiąt;

a większość z nich to trud i marność:

bo szybko mijają, my zaś odlatujemy.

Któż potrafi zważyć ogrom Twojego gniewu

i kto może doświadczyć mocy Twego oburzenia?

Naucz nas liczyć dni nasze,

abyśmy osiągnęli mądrość serca.


Powróć, o Panie, dokądże jeszcze…?

I bądź litościwy dla sług Twoich!

Nasyć nas z rana swoją łaskawością,

abyśmy przez wszystkie dni nasze mogli się radować i cieszyć.

Daj radość według miary dni, w których nas przygniotłeś,

i lat, w których zaznaliśmy niedoli.

Niech sługom Twoim ukaże się Twe dzieło,

a chwała Twoja nad ich synami!

A dobroć Pana Boga naszego niech będzie nad nami!

I wspieraj pracę rąk naszych,

wspieraj dzieło rąk naszych!


Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu;

Jak było na początku, teraz i zawsze, i na wieki wieków.

Amen.

– Amen – odrzekli chórem wszyscy marynarze, drżąc z zimna i emocji. Na chwilę zapadła cisza. Śnieg prószył nam w twarze. Czarna woda chlupotała cicho. Lód jęczał i drgał nieznacznie pod naszymi stopami.

Wszyscy chyba myśleliśmy wtedy, że ta mowa pogrzebowa przeznaczona była dla nas. Do tego dnia, do śmierci porucznika Littlea i jego załogi – łącznu z niezastąpionym panem Reidem i powszechnie lubianym panem Peglarem – wielu nas wciąż wierzyło, że uda nam się przeżyć. Teraz wiedzieliśmy, że nie mamy już praktycznie żadnych szans.

Tak długo wyczekiwana i witana z ogromną radością otwarta woda okazała się śmiertelną pułapką.

Lód me wypuści nas ze swych szponów.

Potwór z lodu nie pozwoli nam odejść.

– Marynarze, czapki z głów! – zawołał bosmanmat Johnson. Wszyscy posłusznie ściągnęliśmy nasze brudne nakrycia głowy.

– Wiedzcie, że nasz Zbawiciel żyje – przemówił ponownie komandor Crozier swym zachrypniętym głosem – i że przyjdzie ponownie na ziemię w dniu Sądu Ostatecznego. Choć ciała nasze ulegną zepsuciu, Pan wskrzesi nas, byśmy mogli na własne oczy ujrzeć Chwałę naszego Pana i Boga.

O Panie, przyjmij do swego królestwa te pokorne sługi, lodomistrza Jamesa Reida, dowódcę przedniego masztu Harry’ego Peglara i ich nieznanego towarzysza. Przyjmij również dusze porucznika Edwarda Little’a, marynarza Alexandra Berry’ego, marynarza Henry’ego Saita, marynarza Williama Wentzalla, marynarza Samuela Crispe’a, marynarza Johna Batesa i marynarza Davida Simsa.

Kiedy nadejdzie dzień śmierci naszej, pozwól nam, Panie, dołączyć do nich w Królestwie Niebieskim.

Wysłuchaj naszej modlitwy, Panie, okaż miłosierdzie naszym towarzyszom i nam samym. Daj im wieczne odpoczywanie, a nas zachowaj od złego. Oszczędź nas, Panie, i daj nam siły, nim i my odejdziemy stąd na wieki.

Amen.

– Amen – wyszeptaliśmy wszyscy.

Bosmani podnieśli zaszyte w płótno ciała i wrzucili je do wody, gdzie zatonęły w ciągu kilku sekund. Przez chwilę jeszcze na powierzchnię wydobywały się białe pęcherzyki, niczym ostatni, pożegnalny gest naszych drogich towarzyszy, w końcu jednak czarna tafla jeziora wygładziła się i znieruchomiała.

Sierżant Tozer i dwaj żołnierze oddali salwę honorową z muszkietów. Komandor Crozier wpatrywał się przez chwilę w czarne jezioro, targany skrywanymi głęboko emocjami.

– Ruszymy teraz w drogę – przemówił wreszcie stanowczym tonem, zwracając się do nas wszystkich, smutnych, przybitych i pozbawionych nadziei. – Przed nocą przeciągniemy sanie i łodzie o milę dalej na południowy wschód, w stronę ujścia Rzeki Backa. Tutaj, na lodzie, wędrówka będzie łatwiejsza.

Jak się okazało, wędrówka po lodzie była znacznie trudniejsza. W końcu okazała się niemożliwa, choć nie ze względu na wały lodowe ani trudności z transportem łodzi – głód, choroby i słabość czyniły to zadanie coraz trudniejszym – lecz z powodu pękającego lodu i ukrytego w wodzie stworzenia.

Pozbawieni pomocy dziewięciu sprawnych towarzyszy przeszliśmy tego dnia znacznie mniej niż milę, nim w końcu rozbiliśmy namioty i ułożyliśmy się wreszcie do snu.

Sen ten został przerwany niecałe dwie godziny później, kiedy lód zaczął nagle pękać i poruszać się. Ogromna masa lodu zaczęła falować, podnosić się i raptownie opadać. Było to doprawdy przerażające doświadczenie; większość z nas wyszła z namiotów i kręciła się bezładnie po obozie. Marynarze zaczęli składać namioty i gotować się do drogi, lecz komandor Crozier, pan Couch i pan Des Voeux kazali im natychmiast przerwać i uspokoić się. Oficerowie stwierdzili, że w pobliżu naszego obozu nie widać żadnych pęknięć na powierzchni lodu, a falowanie, choć nieprzyjemne i niepokojące, w niczym nam nie zagraża.

Po kilkunastu minutach falowanie ustało, a zamarznięta powierzchnia morza pod naszymi stopami znów była nieruchoma i twarda jak skała. Wróciliśmy do namiotów.

Godzinę później lód znów zaczął się kołysać i pękać. Niektórzy ponownie wybiegli z namiotów, przerażeni, jednak co odważniejsi marynarze pozostali w swoich śpiworach. Ci z nas, którzy salwowali się ucieczką, wpełzli ostatecznie z powrotem do ciasnych namiotów – wypełnionych chrapaniem i smrodem ludzi, którzy nie myli się i nie zmieniali ubrań od kilku miesięcy – dziękując Bogu za gęste ciemności, które skrywały ich zawstydzone twarze.


***

Przez cały następny dzień ciągnęliśmy łodzie po powierzchni, która wydawała nam się równie niestabilna i zdradliwa jak kawałek naciągniętej mocno gumy. Co jakiś czas pod naszymi nogami otwierały się nowe szczeliny i choć w niektórych widać było lód grubości co najmniej sześciu stóp, straciliśmy poczucie, że wędrujemy po lodowej równinie, nabierając jednocześnie przekonania, że przechodzimy z kry na krę.

Powinienem tutaj wspomnieć, że drugiego wieczora po tym, jak opuściliśmy lodowe jezioro, przeglądałem rzeczy należące do zmarłych – członkowie grupy porucznika Little’a przed wyruszeniem na zwiad zostawili je w naszym obozie – i natknąłem się właśnie na torbę Harry’ego Peglara, zawierającą kilka ubrań i trochę rzeczy osobistych, takich jak listy, rogowy grzebień i kilka książek, kiedy nagle mój pomocnik John Bridgens powiedział:

– Czy mógłbym zatrzymać kilka spośród tych rzeczy, doktorze Goodsir?

Byłem zaskoczony. Bridgens wskazywał na rogowy grzebień i gruby notatnik oprawny w skórę.

Wcześniej zaglądałem już do tego notatnika. Peglar sporządzał w nim zapiski, używając dość prymitywnego kodu – pisał od tyłu, stawiając wielką literę na końcu ostatniego wyrazu w zdaniu, jakby był to jego początek – lecz choć relacja z wydarzeń ostatniego roku mogła być interesująca dla krewnego lub przyjaciela pana Peglara, zarówno jego charakter pisma, jak i struktura zdań, nie wspominając o ortografii, stały się w ostatnich miesiącach coraz trudniejsze do odcyfrowania. Jeden z zapisków wyglądał następująco: Śmierci, gdzie twoie żądło, grób w Zatoce Luksusów bo kto wątpi… [kolejna linijka, zniszczona przez wodę, zupełnie nieczytelna]… farbiarz rzek…

Na odwrocie tej samej kartki Peglar narysował drżącą ręką kółko i napisał w jego wnętrzu Obóz Terror. Daty nie mogłem odczytać, ale był to zapewne 25 kwietnia. Na następnej stronie znajdowały się, między innymi takie zapiski Gdyby będzie trudna droga… zechce trochę grogu zapić nasz… wszystko co umiem… Tom… bo myślę… czas… powinienem spac… 21 jutro ciężki…

Przypuszczałem, że Peglar sporządził ten zapisek wieczorem 21 kwietnia, kiedy komandor Crozier powiedział załogom Terroru i Erebusa, że nazajutrz wszyscy opuszczą statek.

Były to, innymi słowy, gryzmoły półanalfabety, w których trudno było się doszukać odbicia prawdziwego charakteru i umiejętności Harry’ego Peglara.

– Dlaczego chce pan to zatrzymać? – spytałem Bridgensa. – Peglar był pańskim przyjacielem?

– Tak jest, doktorze.

– Potrzebuje pan grzebienia? – Stary steward był niemal całkiem łysy.

– Nie, doktorze, chcę mieć tylko jakąś pamiątkę po Harrym. Grzebień i dziennik wystarczą.

Pomyślałem, że to bardzo dziwne, bo wszyscy raczej wyrzucali zbędne rzeczy, chcąc jak najbardziej odciążyć ładunek, który musieli za sobą ciągnąć.

Spełniłem jednak prośbę Bridgensa i dałem mu grzebień oraz dziennik. Nikt nie potrzebował koszuli Peglara ani jego skarpetek, dodatkowych spodni z wełny czy też Biblii, następnego ranka zostawiłem je więc na stercie porzuconych rzeczy. Kopczyk ułożony z przedmiotów należących do Peglara, Little’a, Reida, Berry’ego, Crispe’a, Batesa, Simsa, Wentzalla i Saita wyglądał jak ich symboliczny nagrobek i symbol ludzkiej śmiertelności.

Rankiem następnego dnia, 12 lipca, znów natknęliśmy się na krwawe smugi na lodzie. Najpierw wszyscy przerazili się, że to kolejne ślady kaźni naszych towarzyszy, lecz komandor Crozier zaprowadził nas do miejsca, gdzie pośrodku karmazynowego kręgu krwi leżało ciało białego niedźwiedzia. Wkrótce wśród innych krwawych śladów znaleźliśmy szczątki innych niedźwiedzi, nie więcej jednak niż rozbity łeb, zbroczone krwią futro, połamane kości czy też kawałki łap.

Marynarze uspokoili się na moment, później jednak wszyscy zadali sobie oczywiste pytanie: Co zabiło te ogromne drapieżniki na kilka godzin przed naszym przybyciem?

Odpowiedź była równie oczywista.

Dlaczego jednak potwór zabijał białe niedźwiedzie? Tu także odpowiedź była jednoznaczna: by pozbawić nas jedynego źródła pożywienia.

Szesnastego lipca nadszedł kryzys – wydawało się, że ludzie nie dadzą rady iść dalej. Wciągu osiemnastogodzinnego dnia nieustannego marszu pokonywaliśmy niecałą milę. Nieraz zdarzało się, że gdy rozbijaliśmy wieczorem obóz, widzieliśmy jeszcze stertę porzuconego sprzętu i ubrań leżącą w miejscu, gdzie obozowaliśmy poprzedniego dnia. Od czasu do czasu znajdowaliśmy kolejne ciała zabitych niedźwiedzi. Morale upadło tak nisko, że gdybyśmy przeprowadzili tego dnia głosowanie, większość marynarzy byłaby zapewne za tym, by się poddać, położyć na lodzie i umrzeć.

Wieczorem tego dnia, 16 lipca, kiedy wszyscy spali, a tylko jeden człowiek stał na wachcie, komandor Crozier poprosił mnie, bym przyszedł do jego namiotu. Komandor spał teraz w jednym namiocie z Charlesem Des Voeux; ze swoim intendentem, Charlesem Hamiltonem Osmerem (u którego zaobserwowałem pierwsze objawy zapalenia płuc); z Williamem Bellem (sternikiem z Erebusa); oraz z Philipem Reddingtonem, dowódcą dziobówki z Erebusa.

Komandor skinął głową, a wszyscy oprócz pierwszego oficera Des Voeux i pana Osmera opuścili namiot.

– Doktorze Goodsir – zaczął komandor – potrzebuję pańskiej rady.

Skinąłem głową i słuchałem.

– Mamy dość ubrań i namiotów – mówił komandor Crozier. – Dodatkowe buty, które kazałem załadować do szalup, uchroniły wielu marynarzy przed odmrożeniami i amputacją stóp.

– Zgadzam się z panem, komandorze – odrzekłem, choć wiedziałem, że to nie w tej kwestii komandor chciał zasięgnąć mojej rady.

– Jutro rano powiem marynarzom, że zostawimy jeden welbot, dwa kutry i jedną szalupę, i od tej pory będziemy ciągnąć tylko pięć pozostałych łodzi – kontynuował komandor Crozier. – Te dwa welboty, dwa kutry i szalupa są w najlepszym stanie i powinny nam wystarczyć, gdybyśmy natrafili na jakieś obszary otwartej wody.

– Wszyscy na pewno przyjmą tę wiadomość z ogromną radością, komandorze – odrzekłem. Sam byłem ogromnie uradowany. Ponieważ od jakiegoś czasu także pomagałem ciągnąć sanie i łodzie, nie mogłem nacieszyć się myślą, że wreszcie nie trzeba będzie wracać po drugą partię ciężkiego ładunku.

– Chciałbym pana zapytać, doktorze Goodsir – mówił dalej komandor

– czy możemy zmniejszyć racje żywnościowe marynarzy? A właściwie, czy kiedy to już zrobimy, ludzie jeszcze dadzą radę ciągnąć łodzie? Potrzebuję pańskiej fachowej opinii, doktorze.

Spojrzałem na podłogę namiotu. Przenośna kuchenka pana Diggle’a – a może specjalne urządzenie do podgrzewania herbaty pana Walla – wypaliła w płótnie podłogi dziurę, kiedy jeszcze mieliśmy paliwo do kuchenek eterowych.

– Komandorze, panie Des Voeux – przemówiłem po chwili, wiedząc, że to, co powiem, jest dla nich oczywiste – racje, które otrzymują teraz marynarze, nie dają im dość sił i energii do wykonywania codziennych zadań. – Wziąłem głęboki oddech. – Wszystko, co jedzą, jest zimne. Żywność z puszek skończyła się już kilka tygodni temu. Kuchenki i lampy na eter zostawiliśmy na lodzie, razem z pustymi butelkami po paliwie. Dziś wieczorem każdy dostanie na kolację jednego suchara, kawałeczek solonej wieprzowiny, jedną uncję czekolady, odrobinę herbaty, niecałą łyżeczkę cukru i łyżkę rumu.

– I odrobinę tytoniu, który zachowaliśmy do tej pory – dodał pan Osmer. Skinąłem głową.

– Tak, i odrobinę tytoniu. Marynarze uwielbiają tytoń. Mieliście panowie świetny pomysł, ukrywając przed nimi te resztki zapasów. Odpowiadając na pańskie pytanie, komandorze: nie, nie sądzę, by ludzie mogli nadal funkcjonować przy jeszcze mniejszych racjach.

– Będą musieli – odparł komandor Crozier. – Za sześć dni skończy nam się solona wieprzowina. Za dziesięć rum.

Pan Des Voeux odchrząknął, dając znak, że chce coś powiedzieć.

– Wszystko zależy od tego, czy uda nam się znaleźć i zabić więcej fok na krze – rzekł.

Wszyscy obecni w namiocie – wszyscy uczestnicy ekspedycji – dobrze wiedzieli, że odkąd opuściliśmy przed dwoma miesiącami Zatokę Luksusów, udało nam się upolować dwie foki.

– Moim zdaniem – odezwał się ponownie Crozier – powinniśmy znów ruszyć na północ, w stronę Ziemi Króla Williama – to tylko trzy, góra cztery dni marszu. Tam będziemy mieli mech i porosty. Podobno z niektórych gatunków można ugotować jadalną zupę. Oczywiście, jeśli uda nam się znaleźć te właściwe gatunki.

Sir John Franklin, pomyślałem. Człowiek, który zjadł swoje buty. Mój starszy brat opowiedział mi tę historię kilka tygodni przed wypłynięciem naszych statków. Sir John, nauczony smutnym doświadczeniem, wiedziałby dokładnie, które gatunki mchów i porostów nadają się do jedzenia.

– Ludzie ucieszą się, że zejdą z lodu, komandorze – rzekłem głośno, nie wiedząc, co innego mógłbym powiedzieć. – Jeszcze bardziej ucieszy ich wiadomość, że będą ciągnąć mniej łodzi.

– Dziękuję panu, doktorze – oparł komandor Crozier. – To wszystko. Skłoniłem głowę w żałosnym salucie, wyszedłem z namiotu, zajrzałem do najciężej chorych – nie mamy już izby chorych, a Bńdgens i ja chodzimy co wieczór od namiotu do namiotu, by zbadać chorych i podać im lekarstwa – wróciłem do swego namiotu (który dzielę teraz z Bridgensem, nieprzytomnym Dauidem Leysem, umierającym mechanikiem Thompsonem i ciężko chorym cieślą, panem Honeyem) i natychmiast zapadłem w głęboki sen.

Tej nocy lód otworzył się i pochłonął namiot, w którym spało naszych pięciu żołnierzy – sierżant Tozer, kapral Hedges, szeregowy Wilkes, szeregowy Hammond i szeregowy Dały.

Tylko Wilkes zdołał wydostać się z namiotu, nim ten zatonął w ciemnym jak wino morzu. Marynarze wyciągnęli go ze szczeliny tuż przed tym, jak lód zamknął się ponownie z ogłuszającym trzaskiem.

Wilkes był jednak zbyt wyziębiony, chory i przerażony, by przeżyć, mimo że wraz z Bridgensem owinęliśmy go w ostatnie suche koce i ułożyliśmy między sobą. Umarł tuż przed wschodem słońca.

Jego ciało zostało na lodzie wraz z porzuconymi saniami, łodziami i stertą ubrań.

Nikt nie wspomniał ani słowem, że należałoby wyprawić pogrzeb jemu i pozostałym czterem żołnierzom.

Nikt nie wznosił okrzyków radości, kiedy komandor oświadczył, że nie będziemy już dłużej ciągnąć czterech łodzi i sań.

Ruszyliśmy na północ, w stronę lądu kryjącego się tuż za horyzontem. Wyglądaliśmy i czuliśmy się zapewne sto razy gorzej niż żołnierze Napoleona wracający spod Moskwy.

Tizy godziny później lód znów pękł, a my stanęliśmy przed szczelinami, które były zbyt wąskie, by spuścić na nie łodzie, a zbyt szerokie, by dało się przez nie przeciągnąć sanie.

Загрузка...