49

CROZIER

Ziemia Króla Williama, szerokość geograficzna nieznana, długość geograficzna nieznana. 26 lipca 1848.

Kiedy Crozier spał – nawet przez kilka minut – sny wracały. Dwa szkielety w odsłoniętej łodzi. Amerykańskie dziewczynki, które symulują rozmowę z duchem, strzelając palcami u nóg. Amerykański lekarz pozujący na podróżnika, pękaty mężczyzna w eskimoskiej kurtce stojący na zalanej światłem scenie. Jeszcze raz dwa szkielety w łodzi. Noc zawsze kończyła się snem, który niepokoił Croziera najbardziej.

Jest chłopcem, siedzi z Memo Moirą w olbrzymiej katolickiej katedrze. Jest nagi. Memo pcha go w stronę ołtarza i balustrady oddzielającej ołtarz, ale on boi się iść naprzód. W katedrze jest zimno; marmurowa podłoga pod stopami młodego Francisa jest zimna; na drewnianych ławach skrzy się warstwa lodu.

Młody Francis Crozier klęka przy balustradzie. Czuje na sobie pełen aprobaty wzrok Memo Moiry, ale jest zbyt wystraszony, by się odwrócić. Coś zbliża się do niego.

Ksiądz pojawia się niespodziewanie, jakby wynurzył się z zapadni ukrytej po drugiej stronie balustrady. Jest olbrzymi, o wiele za duży na człowieka, a jego białe szaty ociekają wodą. Pochyla się nad małym Francisem Crozierem, otaczając go zapachem potu, krwi i gnijącego mięsa.

Francis zamyka oczy i wysuwa język, by przyjąć eucharystię – dokładnie tak, jak uczyła go tego Memo w swoim domu. Wie, jak bardzo ważny jest ten sakrament, boi się go. Wie, że jeśli przyjmie papistyczną hostię, jego życie już nigdy nie będzie takie samo. I wie również, że jeśli jej nie przyjmie, jego życie się skończy.

Kapłan pochyla się niżej, przesłania cały świat… Crozier obudził się we wnętrzu łodzi. Zawsze, gdy wybudzał się z tych snów, nawet jeśli spał tylko przez kilka minut, serce waliło mu jak młotem, a w ustach czuł nieznośną suchość. Drżał też na całym ciele, choć raczej z zimna niż ze strachu.

Lód w tej części zatoki, w której przebywali 18 lipca, popękał w wielu miejscach. Przez kolejne cztery dni nie ruszali się z ogromnej kry, na której rozbili obóz tamtego dnia; wcześniej zdjęli wszystkie łodzie z sań i przygotowali je do spuszczenia na wodę, zostawiając na zewnątrz tylko namioty i śpiwory.

Każdej nocy wybiegali z namiotów, zbudzeni kołysaniem kry i głośnym trzaskami, pewni, że lód otwiera się pod nimi i lada moment ich pochłonie, podobnie jak pochłonął sierżanta Tozera i jego ludzi. Każdej nocy trzaski, przypominające wystrzały karabinowe, w końcu przycichały, gwałtowne kołysanie ustawało i wszyscy wracali do swoich śpiworów.

Zrobiło się cieplej, czasami temperatura sięgała niemal poziomu zamarzania wody – tych kilka lipcowych tygodni było zapewne najcieplejszym okresem arktycznego lata, które znów okazało się bezlitośnie i morderczo zimne – lecz ludzie byli bardziej wyziębieni i przygnębieni niż kiedykolwiek. Czasami zamiast śniegu z nieba padał deszcz. Kiedy robiło się zimniej, kryształki lodu unoszące się w mglistym powietrzu okrywały wilgocią ich wełniane ubrania, było bowiem zbyt ciepło, by mogli nosić wodoodporne zimowe okrycia. Pot wsiąkał w brudną bieliznę, brudne koszule i skarpety, w obszarpane, okryte cienką warstwą lodu spodnie; choć zużyli już niemal cały zapas żywności, łodzie robiły się coraz cięższe, przybywało bowiem chorych, którzy nie mogli iść o własnych siłach. Doktor Goodsir informował Croziera codziennie, że stopy kolejnych ludzi – wiecznie przemoczone, pomimo całego zapasu butów, które komandor kazał zabrać ze statku – zaczynają gnić, że czernieją kolejne palce i pięty, że coraz więcej nóg nadaje się tylko do amputacji.

Przemoczone namioty nigdy nie wysychały. Śpiwory, do których wsuwali się po zapadnięciu zmroku, były przemoczone i zamarznięte od środka i na zewnątrz – i nigdy nie wysychały. Kiedy marynarze budzili się rano po kilku godzinach niespokojnego snu, wnętrze każdego z namiotów oblepione było trzydziestoma funtami szronu, który spadał na ich głowy, ramiona i twarze, gdy próbowali pić maleńką porcję letniej herbaty, roznoszonej codziennie przez komandora Croziera, pana Des Voeux i pana Coucha – Crozier zapoczątkował ten dziwny zwyczaj kilka dni po rozpoczęciu ich wędrówki przez lód, a marynarze zdążyli się już doń przyzwyczaić na tyle, że uważali go za coś zupełnie normalnego.

Pan Wall, kucharz z Erebusa, zapadł na chorobę przypominającą gruźlicę i niemal przez cały czas leżał zwinięty w kłębek na dnie jednej z łodzi, lecz pan Diggle zupełnie się nie zmienił – wciąż był tym samym energicznym, wulgarnym i wygadanym typem, który zarażał swym optymizmem innych i podnosił ich na duchu. Teraz, gdy zużyli już niemal cały zapas eteru, pan Diggle miał niewiele pracy – dwa razy dziennie dzielił między wszystkich marynarzy drobne porcje solonej wieprzowiny i resztki innych wiktuałów, czemu zawsze przyglądał się uważnie sternik Osmer i jeszcze jeden oficer. Diggle, niepoprawny optymista, sporządził jednak prymitywny piecyk na foczy tłuszcz, przekonany, że gdy tylko upolują więcej fok, będzie mógł coś na nim przyrządzić.

Crozier codziennie wysyłał myśliwych na lód, lecz jego ludzie nieodmiennie wracali z pustymi rękami – nawet gdy udało im się znaleźć jakieś foki, te zawsze chowały się do swoich maleńkich otworów w krze, nim zdołali je ustrzelić. Kilka razy zostały nawet trafione ze śrutówki lub muszkietu, miały jednak jeszcze dość sił, by zanurkować w ciemnej wodzie, pozostawiając po sobie tylko krwawy ślad na powierzchni lodu. Czasami myśliwi zlizywali tę krew.

Crozier spędził w obszarach podbiegunowych wiele lat i wiedział, że w połowie lipca morze i kra powinny tętnić życiem; oczyma wyobraźni widział morsy wygrzewające się w słońcu lub pływające tuż przy krawędzi kry; całe stada fok bawiących się w wodzie jak dzieci lub pełzających komicznie po lodzie; białuchy i narwale sunące majestatycznie przez pasy otwartej wody; niedźwiedzice z małymi polujące na foki i unikające silniejszych samców, które zjadłyby zarówno młode, jak i je same; wreszcie całą obfitość morskich ptaków, ogromne stada przesłaniające błękitne niebo, obsiadające grzbiety lodowych gór i unoszące się na morskich falach.

Tego lata, drugi rok z rzędu, niemal jedynymi żywymi istotami na lodzie byli marynarze ciągnący z uporem ciężkie sanie i ich prześladowca, który ukazywał im się czasem z dala, pozostając jednak poza zasięgiem ich muszkietów i strzelb. Kilkakrotnie wieczorem słychać było skomlenie lisów polarnych, czasami na śniegu widać było również ich ślady, żaden jednak nigdy nie pokazał się myśliwym. Kilka razy marynarze słyszeli też wieloryby, kiedy jednak rzucali się biegiem w ich stronę, przeskakując z kry na krę i ryzykując życie, ogromne ssaki znikały pod wodą, nim nawet zdążyli je zobaczyć.

Crozier nie miał pojęcia, czy zdołaliby zabić narwala lub białuchę z kilku strzelb i muszkietów, które jeszcze im zostały, sądził jednak, że tak – kilka kul prosto w mózg powinno zabić każde stworzenie prócz bestii, która wciąż ich prześladowała (choć marynarze dawno już uznali, że nie jest to żadne zwierzę, lecz rozgniewany bóg rodem z Księgi Lewiatana). Gdyby znaleźli w sobie dość sił, by wyciągnąć ubitego narwala na lód, mieliby zapasy oleju do pieca pana Diggle’a na kilka tygodni lub miesięcy i objadaliby się do nieprzytomności świeżym tłuszczem i mięsem.

Najbardziej jednak Crozier pragnął zabić samego potwora. W odróżnieniu od większości swoich podwładnych uważał, że jest to śmiertelne stworzenie – zwierzę, nic więcej. Sprytniejsze niż biały niedźwiedź, ale tylko zwierzę. Crozier wiedział, że gdyby udało im się zabić potwora, sam ten fakt oraz radość, jaką daje zemsta, podniosłyby morale pozostałych przy życiu marynarzy bardziej niż odkrycie dwudziestu galonów przedniego rumu.

Bestia nie niepokoiła ich od czasu śmierci porucznika Little’a i jego ludzi. Zgodnie z rozkazami komandora myśliwi, którzy natknęliby się na ślady potwora, mieli natychmiast wracać do obozu; Crozier chciał mieć do dyspozycji wszystkich ludzi zdolnych do walki i wszystkie strzelby. Gdyby musiał, kazałby ludziom tłuc w garnki i krzyczeć ile sił w płucach, byle tylko wypłoszyć potwora, jakby ten był tygrysem ukrywającym się w wysokiej trawie gdzieś w Indiach.

Crozier wiedział jednak, że byłoby to równe nieskuteczne jak pułapka na niedźwiedzie sir Johna. By zwabić potwora, potrzebowali skutecznej przynęty. Był pewien, że potwór wciąż im towarzyszy, podchodzi bliżej w ciągu coraz dłuższych godzin ciemności, za dnia zaś ukrywa się pod lodem. Wiedział też, że podszedłby jeszcze bliżej, gdyby tylko udało im się go zwabić. Nie mieli jednak świeżego mięsa, a gdyby nawet takie znaleźli, jego ludzie woleliby je zjeść, niż wykorzystać jako przynętę na potwora.

Kiedy jednak Crozier myślał o olbrzymich rozmiarach i masie bestii, nie miał wątpliwości, że ważyła co najmniej tonę, a może nawet kilka ton, gdyż duże samce białych niedźwiedzi osiągały masę tysiąca pięciuset funtów, a potwór był od nich kilkakrotnie większy. Gdyby więc udało im się zabić ich zabójcę, mieliby co jeść przez wiele tygodni. Każdy kęs, nawet spożywany na zimno, w marszu, przypominałby też o słodkiej zemście i podnosił ich na duchu.

Francis Crozier wiedział, że gdyby mogło się to spełnić, on sam wyszedłby na lód i zamienił się w żywą przynętę. Gdyby. Gdyby w ten sposób uratował i nakarmił chociaż kilku spośród swoich ludzi, zwabiłby potwora i pozwolił, by marynarze, którzy nauczyli się już strzelać nie gorzej niż pochłonięci przez morze żołnierze z Terroru, wpakowali w niego całą masę kul i wreszcie uśmiercili, nawet jeśli on sam także miałby tego nie przeżyć.

Wraz z myślą o żołnierzach pojawił się w jego umyśle obraz ciała szeregowca Henry’ego Wilkesa pozostawionego kilka tygodni wcześniej w porzuconej łodzi. Wilkes nie miał nawet skromnego pogrzebu; tuż przed świtem Crozier, Des Voeux i kilku przyjaciół żołnierza odmówiło jedynie krótką modlitwę nad jego zwłokami.

Powinniśmy byli wykorzystać ciało Wilkesa jako przynętę, pomyślał Crozier, leżąc na dnie welbotu i wsłuchując się w chrapanie śpiących dokoła ludzi.

Potem uświadomił sobie – nie po raz pierwszy – że mieli ze sobą świeższą przynętę. Od ośmiu miesięcy, od grudniowej nocy, kiedy to potwór ścigał lodomistrza Blanky’ego, David Leys był tylko bezużytecznym ciężarem. Od czterech miesięcy marynarze ciągnęli go ze sobą niczym sto trzydzieści funtów brudnej bielizny, a Leys, choć leżał nieruchomo i wpatrywał się nicość, potrafił jednak zjeść codziennie swoją porcję wieprzowiny i wypić przysługującą mu herbatę i rum.

Crozier był mile zaskoczony faktem, że żaden z jego ludzi – nawet wiecznie niezadowoleni Hickey i Aylmore – nie zaproponowali dotąd, by zostawić Leysa i innych chorych, którzy nie mogli iść o własnych siłach. Wszystkich jednak z pewnością nachodziła ta sama myśl…

Zjeść ich.

Zjeść najpierw Leysa, a potem pozostałych, kiedy już umrą.

Francis Crozier był tak głodny, że mógł sobie wyobrazić jedzenie ludzkiego mięsa. Nie zabiłby człowieka, by go pożreć – jeszcze nie – ale skoro ów człowiek i tak był już martwy, to dlaczego mieli zostawiać tyle mięsa i pozwalać, by zgniło w arktycznym słońcu? Albo, co gorsza, by zostało pożarte przez ścigającego ich potwora?

Jako młody, dwudziestokilkuletni porucznik, Crozier usłyszał opowieść o komandorze Pollardzie, który dowodził w latach dwudziestych amerykańskim brygiem Essex (historią tą raczono wszystkich młodych żeglarzy, którzy wypuszczali się na szerokie wody).

Essex został uszkodzony i w konsekwencji zatopiony przez olbrzymiego, liczącego osiemdziesiąt pięć stóp długości kaszalota. Działo się to na środku Pacyfiku, z dala od jakiegokolwiek stałego lądu. Cała dwudziestoosobowa załoga przebywała właśnie w łodziach, polując na wieloryby, i wróciła do statku, gdy ten zaczynał już tonąć. Rozbitkowie, zasiadający w trzech welbotach, zdążyli zabrać z niego jeszcze trochę narzędzi, przyrządy nawigacyjne i jeden pistolet. Mieli też niewielkie zapasy żywności, złożone z dwóch żywych żółwi, które złapali na wyspach Galapagos, dwóch skrzynek sucharów i sześciu beczek słodkiej wody.

Ruszyli w stronę Ameryki Południowej.

Najpierw, oczywiście, zabili i zjedli wielkie żółwie. Potem udało im się schwytać rybę latającą, która wskoczyła przypadkiem do jednej z łodzi (w odróżnieniu od żółwiego mięsa, które zdołali jakoś ugotować, rybę zjedli na surowo). Później nurkowali w morzu i zdrapywali z kadłubów łodzi pąkle, które jedli z sucharami.

Kolejny niezwykły przypadek sprawił, że dopłynęli do Wyspy Hendersona – jednego z nielicznych skrawków stałego lądu rozsianych po bezkresnym błękicie Oceanu Spokojnego. Przez cztery dni dwudziestu marynarzy łapało kraby, polowało na mewy i wybierało jaja z ich gniazd. Komandor Pollard wiedział jednak, że na wyspie jest zbyt mało krabów i mew, by utrzymać jego ludzi przy życiu dłużej niż przez kilka tygodni, zarządził więc głosowanie. Siedemnastu spośród dwudziestu marynarzy chciało ponownie wypłynąć na morze. Dwudziestego siódmego grudnia 1820 roku spuścili więc łodzie na wodę, pożegnali się z trójką swych towarzyszy i odbili od brzegu.

Dwudziestego ósmego stycznia sztorm rozdzielił trzy łodzie. Osamotniony welbot komandora Pollarda wciąż płynął na wschód, zamknięty między bezkresem błękitnej wody i rozpalonego słońcem nieba. Każdy z członków pięcioosobowej załogi otrzymywał codziennie półtorej uncji sucharów – nieprzypadkowo właśnie takie racje zamierzał wydzielać swym ludziom komandor Crozier, gdy skończą się już zapasy solonej wieprzowiny.

Kilka kęsów jedzenia i kilka łyków wody dziennie utrzymywały przy życiu całą załogę Pollarda – jego bratanka Owena Coffina, czarnoskórego byłego niewolnika Barzillaia Raya i dwóch marynarzy – przez kolejne dziewięć tygodni.

Od najbliższego lądu dzieliło ich jeszcze ponad tysiąc sześćset mil, kiedy jednego dnia zjedli ostatnie suchary i wypili ostatnią porcję wody. Crozier obliczył, że kiedy za miesiąc jego ludziom skończą się zapasy sucharów, od najbliższych ludzkich osad wciąż będzie ich dzieliło osiemset mil.

Pollard był w o tyle gorszej sytuacji, że wszyscy na pokładzie jego łodzi wciąż żyli, postanowili więc ciągnąć losy. Najkrótszą zapałkę wyciągnął młody bratanek Pollarda, Owen Coffin. Potem losowali ponownie, by wybrać tego, kto dokona zabójstwa. Tym razem najkrótszą zapałkę wyciągnął Charles Ramsdell.

Chłopiec pożegnał się ze wszystkimi drżącym głosem (Crozier pamiętał do tej pory grozę, jaką przejęła go ta część opowieści, gdy pewien stary żeglarz, który opowiadał mu tę historię podczas wspólnej wachty u wybrzeży Argentyny, udatnie naśladował drżący głos skazanego na śmierć chłopca), a potem położył głowę na burcie i zamknął oczy.

Komandor Pollard, jak sam później zeznał, podał Ramsdellowi pistolet i odwrócił się.

Ramsdell strzelił Owenowi w tył głowy.

Pozostała piątka, łącznie z komandorem Pollardem, wujem chłopca, wypili jego świeżą, ciepłą krew. Choć była słona, w odróżnieniu od otaczającego ich morza nadawała się do picia.

Następnie odarli kości nieszczęśnika z mięsa i zjedli je na surowo.

W końcu połamali kości Owena Coffina i wyssali z nich szpik.

Ciało chłopca wystarczyło im na trzynaście dni i gdy zastanawiali się już na ponownym losowaniem, czarnoskóry Barzillai Ray umarł z pragnienia i wyczerpania. Jego krew, mięso i kości utrzymały ich przy życiu aż do 23 lutego 1821 roku, kiedy to uratował ich statek wielorybniczy Dauphin.

Francis Crozier nigdy nie poznał komandora Pollarda, znał jednak jego dalsze losy. Pechowy Amerykanin utrzymał swój stopień i jeszcze raz wypłynął na morze – i znów stracił okręt. Choć i tym razem zdołał się uratować, nikt już nie powierzył mu dowództwa nad statkiem. Zaledwie kilka miesięcy przed wypłynięciem ekspedycji sir Johna Crozier słyszał, że komandor Pollard pracuje jako stróż nocny w Nantucket. Podobno żył w zupełnym osamotnieniu, odrzucony zarówno przez mieszkańców miasteczka, jak i wielorybników. Mówiono, że przedwcześnie się zestarzał, że mówił głośno do siebie samego i do swego nieżyjącego bratanka i że trzymał pod krokwiami w swoim domu suchary i soloną wieprzowinę.

Crozier wiedział, że jego ludzie będą musieli podjąć decyzję o jedzeniu swych zmarłych w ciągu najbliższych kilku tygodni, jeśli nie dni.

Wraz z upływem czasu coraz mniej marynarzy mogło iść o własnych siłach, a jeszcze mniej ciągnąć łodzie. Czterodniowy odpoczynek na lodzie wcale nie dodał im sił. Crozier, Des Voeux i Couch – młody porucznik Hodgson był przez komandora praktycznie zupełnie ignorowany – zmuszali ludzi do działania, wysyłali ich na polowanie, kazali naprawiać sanie i łodzie, słowem nie pozwalali, by ich podwładni leżeli bezczynnie w zamarzniętych śpiworach i przeciekających namiotach, nie mogli jednak zrobić nic ponadto – zewsząd otaczały ich wąskie szczeliny w lodzie, które uniemożliwiały dalszą wędrówkę na południe, wschód lub północ.

Crozier gotów był zrobić wszystko, byle tylko nie zawracać na zachód lub północny zachód.

Kra nie dryfowała jednak wcale w kierunku, w którym chcieli zmierzać, czyli na południowy wschód, w stronę ujścia Rzeki Backa. Spękany lód kręcił się w kółko, podobnie jak pak, który przez dwie długie zimy więził Erebusa i Terror.

Wreszcie w sobotę, 22 lipca, lód popękał na tyle, że Crozier kazał spuścić łodzie na wodę.

Płynęli od sześciu dni, w łodziach powiązanych linami, w przesmykach i pasmach wody zbyt małych lub zbyt krótkich, by dało się w nich wiosłować lub żeglować. Crozier miał ze sobą sekstans (cięższy teodolit zostawił na lodzie) i kiedy inni spali, sprawdzał ich położenie, korzystając z krótkich rozpogodzeń. Z jego obliczeń wynikało, że znajdują się w odległości osiemdziesięciu pięciu mil na północny zachód od ujścia Rzeki Backa.

Lada dzień Crozier spodziewał się ujrzeć półwysep łączący Ziemię Króla Williama z Półwyspem Adelajdy, kiedy jednak obudził się w środę 26 lipca, w jasny, bezchmurny poranek, zobaczył na niebie ciemniejsze pasma znaczące obecność lądu w odległości około piętnastu mil zarówno na północy, jak i na południu od łodzi.

Jakiś czas później, przywoławszy bliżej pozostałe łodzie, Crozier stanął na dziobie swego welbotu i zawołał:

– Panowie, Ziemia Króla Williama to w rzeczywistości Wyspa Króla Williama. Jestem pewien, że przed nami rozciąga się morze i że nie znajdziemy ani skrawka lądu łączącego przylądek, który widzicie na południowym wchodzie, z lądem, który widać na północnym wschodzie. Jesteśmy w cieśninie. A skoro jesteśmy w cieśninie, na północ od Półwyspu Adelajdy, to znaczy, że ekspedycja sir Johna Franklina osiągnęła swój cel. To jest Przejście Północno-Zachodnie. Panowie, dokonaliśmy tego.

Odpowiedziały mu słabe wiwaty i pokasływania.

Gdyby kra i łodzie dryfowały na południe, mieliby poczucie, że długie tygodnie wędrówki po lodzie nie poszły na marne. Lecz pasma otwartej wody i szczeliny w lodzie otwierały się tylko na północ.

Życie w łodziach było równie ciężkie i żałosne jak życie w namiotach. Ludzie żyli w ogromnej ciasnocie. Choć na welbotach i kutrach o podwyższonych burtach pan Honey ułożył między ławkami dodatkowy pokład do spania (z rozebranych sań udało się także zbić poprzeczną platformę na środku łodzi), ludzie dzień i noc musieli tulić się do siebie. By się wypróżnić, musieli wystawiać tyłek za burtę – co prawda taka konieczność i tak zachodziła coraz rzadziej, wszyscy bowiem jedli i pili coraz mniej – a nieraz zdarzało się, że nagła fala moczyła zarówno ich nagą skórę, jak i opuszczone spodnie, co wywoływało falę przekleństw, czyraki i noce spędzone na szczękaniu zębami.

Rankiem w piątek, 28 lipca 1848 roku, obserwator na łodzi Croziera dostrzegł całą sieć szczelin i przesmyków prowadzących do stałego lądu na północnym zachodzie, jakieś trzy mile dalej.

Marynarze przez osiemnaście godzin ciągnęli łodzie przez wąskie szczeliny, a w razie potrzeby przerąbywali także lodowe zatory.

Dotarli do kamienistego brzegu około jedenastej wieczorem, w niemal całkowitych ciemnościach, rozpraszanych tylko co jakiś czas przez blask księżyca, który wyglądał na krótkie chwile zza chmur.

Marynarze byli zbyt wyczerpani, by montować sanie i wciągać na nie łodzie. Byli zbyt zmęczeni, by rozbijać przemoczone namioty i rozwijać śpiwory.

Padli prosto na wilgotne, śliskie kamienie, na które wyciągnęli przed chwilą łodzie. Spali zbici w ciasne kupki, ogrzewając się nawzajem ciepłem własnych ciał.

Crozier nie postawił nawet nikogo na straży. Jeśli potwór chciał ich pożreć tego wieczora, mógł to zrobić. Nim jednak sam położył się spać, jeszcze raz spróbował ustalić ich położenie, korzystając z sekstansu i tabel nawigacyjnych, które wciąż nosił ze sobą.

Jeśli dobrze pamiętał, spędzili na lodzie dwadzieścia pięć dni i pokonali czterdzieści sześć mil, maszerując, dryfując i płynąc w kierunku południowo-wschodnim. Wylądowali z powrotem na Ziemi Króla Williama gdzieś naprzeciwko Półwyspu Adelajdy, jeszcze dalej od ujścia Rzeki Backa niż jeszcze dwa dni temu – około trzydziestu pięciu mil na południowy zachód od wejścia do zatoki położonej po drugiej stronie nienazwanej jeszcze cieśniny, której nie mogli na razie przekroczyć. Nawet gdyby udało im się tego dokonać, od ujścia rzeki dzieliłoby ich jeszcze ponad sześćdziesiąt mil, a od Wielkiego Jeziora Niewolniczego, ostatecznego celu ich wędrówki, ponad dziewięćset mil.

Crozier starannie ułożył sekstans w drewnianym pudełku, które schował następnie do zaimpregnowanego, wodoszczelnego worka.

Odszukał w łodzi swój wilgotny koc i rzucił go na ziemię obok Des Voeux i trzech innych marynarzy. Zasnął po kilku sekundach.

Śnił o Mémo Moirze popychającej go w stronę balustrady i kapłana w białych, ociekających wodą szatach.

Leżąc pośród chrapiących, wyczerpanych marynarzy, na nieznanym skrawku lądu oblanym księżycowym blaskiem, Crozier, wciąż pogrążony we śnie, odchylił głowę do tyłu i wysunął język, by przyjąć Ciało Chrystusa.

Загрузка...