12

GOODSIR

69°37‘42” szerokości geograficznej północnej, 98°41’ długości geograficznej zachodniej. Ziemia Króla Williama, 24 maja-3 czerwca, 1847.

Grupa porucznika Gore’a dotarła do kopca sir Jamesa Rossa na Ziemi Króla Williama wieczorem 28 maja, po pięciu dniach wyczerpującej podróży po lodzie.

Gdy zbliżyli się do lądu – ukrytego przed ich oczami aż do ostatnich chwil – odkryli z radością, że w pobliżu lądu znajdują się niewielkie sadzawki ze słodką wodą. Niestety, wkrótce przekonali się także, że większość tych małych zbiorników to woda wypłukana z podstawy długiego szeregu gór lodowych – niektóre miały ponad sto stóp wysokości – które utknęły na płyciznach i ciągnęły się teraz wzdłuż brzegu niczym mury jakiegoś ogromnego białego zamku, sięgając po sam horyzont. Potrzebowali całego dnia, by pokonać tę przeszkodę, a żeby tego dokonać, musieli odciążyć sanie i zostawić na lodzie część ubrań paliwa i zapasów. Jakby tego było mało, musieli również wyrzucić sporo puszek zjedzeniem, okazało się bowiem, że przechowywane w nich zupy i wieprzowina zgniły – mieli teraz zapasy na niecałe pięć dni, i to tylko przy założeniu, że pozostałe puszki są dobre. Na domiar złego, przekonali się, że nawet tutaj, przy samym brzegu, lód ma siedem stóp grubości.

Jednak dla Goodsire’a największym rozczarowaniem okazała się sama Ziemia Króla Williama, a właściwie Wyspa Króla Williama, o czym przekonali się nieco później.

Położone na północy wyspy Devon i Beechey były jałowymi skrawkami lądu, na których rosły jedynie porosty i drobne rośliny, jednak w porównaniu z Ziemią Króla Williama wydawały się rajskim ogrodem. Na Beechey można było znaleźć spore obszary odsłoniętego gruntu, trochę gleby i piasku, urwiska i plażę. Na Ziemi Króla Williama nie było nawet tego.

Przez pół godziny po przekroczeniu bariery gór lodowych Goodsir nie wiedział, czy jest już na stałym lądzie, czy też nie. Wcześniej zamierzał świętować z innymi tę chwilę, jako że wszyscy po raz pierwszy od ponad roku postawili stopę na stałym lądzie, lecz lód morski sięgał daleko poza góry lodowe i łączył się z lodem pokrywającym ziemię. Wszędzie dokoła rozciągał się lód i brudny śnieg, spod którego nie przezierał choćby skrawek gruntu.

Gdy wreszcie dotarli do smaganego wiatrem obszaru wolnego od śniegu, Goodsir i pozostali upadli na kolana, jakby w geście dziękczynienia, lecz nawet tutaj drobne okrągłe kamienie były przymarznięte do siebie, twarde jak zimowy londyński bruk i dziesięć razy zimniejsze. Chłód ów przenikał przez ich spodnie i warstwy ubrań okrywające ich kolana, sączył się do kości, wędrował w górę, do dłoni i palców, niczym ciche zaproszenie do zamarzniętych kręgów piekieł ukrytych głęboko w dole.

Po kolejnych czterech godzinach wędrówki odszukali kopiec Rossa. Sterta kamieni wysokości sześciu stóp, ułożona na cyplu Victory Point, powinna być obiektem łatwym do znalezienia – tak mówił im wcześniej porucznik Gore – lecz na tym odsłoniętym terenie wiele lodowych kopców miało co najmniej sześć stóp wysokości, a mocny wiatr dawno już zwiał mniejsze kamienie ze szczytu kopca. Majowe niebo nigdy całkiem nie ciemniało, lecz przytłumiony, jednostajny blask utrudniał właściwą ocenę odległości. Jedyną rzeczą, która odcinała się wyraźnie od tła, były niedźwiedzie, i to tylko dlatego, że się poruszały. Co najmniej pół tuzina tych głodnych, ciekawskich zwierząt śledziło ich poczynania przez cały dzień. Poza tym jednak wszystko rozmywało się w szarobiałym świetle. Serak, który na pierwszy rzut oka miał co najmniej pięćdziesiąt stóp wysokości i stał w odległości pół mili, w rzeczywistości osiągnął ledwie dwie stopy i znajdował się dwadzieścia jardów dalej. Pas żwiru i kamieni, który wydawał się odległy zaledwie o sto jardów, leżał co najmniej milę dalej.

W końcu jednak, tuż przed dziesiątą wieczorem, znaleźli kopiec. Wszyscy byli już tak zmęczeni, że ich ręce zwisały bezwładnie, niczym ręce małp, o których opowiadali niektórzy marynarze. Teraz wszyscy milczeli, nikt nie miał bowiem nawet sił na rozmowę.

Gore wyjął pierwszą z dwóch wiadomości – sporządził kopię, by zgodnie z instrukcjami sir Johna zostawić ją w jakimś innym punkcie wybrzeża, położonym nieco dalej na południe – wpisał datę i podpisał się swoim nazwiskiem i imieniem. Podobnie uczynił drugi oficer Charles Des Voeux. Zwinęli list, wsunęli go do jednego z dwóch hermetycznych pojemników, które przynieśli tu ze sobą, wrzucili do pustej kryjówki w środku kopca i odłożyli na miejsce kamienie, które zdjęli wcześniej, by się do niej dostać.

– Cóż. – Gore westchnął. – To chyba wszystko, prawda?

Burza z piorunami zaczęła się wkrótce po tym, jak wrócili na późną kolację do sań, które zostawili pół mili na północ od miejsca, gdzie weszli na ląd.

By odciążyć sanie przed przeprawą przez góry lodowe, zostawili w kryjówce na lodzie ciężkie koce z wilczych skór, brezent i większość jedzenia w puszkach. Zakładali, że skoro żywność znajduje się w szczelnie zamkniętych konserwach, nie zwabi wszędobylskich niedźwiedzi, i że gdyby nawet niedźwiedzie je znalazły, i tak nie zdołałyby się do nich dobrać. Zgodnie z planem mieli jeść zmniejszone racje – a także zwierzęta, które zdołaliby upolować na lądzie, co jak się okazało, było całkowicie nierealne – i spać wszyscy razem w namiocie.

Des Voeux nadzorował przygotowanie kolacji, wyjmując osobiście zestaw do gotowania składający się z kilku sprytnie złożonych wiklinowych koszyków. Okazało się jednak, że trzy spośród czterech puszek, które wybrali na pierwszy posiłek na lądzie, były zepsute. Zostało im więc tylko pół przeznaczonej na środę porcji solonej wieprzowiny – ulubionego dania marynarzy, które choć smaczne i tłuste, nie mogło zaspokoić ich głodu po tak ciężkiej pracy – oraz ostatnia dobra puszka opatrzona etykietą „Wyśmienita czysta zupa żółwiowa”, której marynarze nie znosili, wiedząc z doświadczenia, że nie jest ani wyśmienita, ani czysta, a już z całą pewnością nie żółwiowa.

Doktor McDonald z Terroru przez ostatnie półtora roku, to jest od śmierci Torringtona na wyspie Beechey, miał obsesję na punkcie jakości puszkowanych zapasów i bez ustanku eksperymentował, wymyślając coraz to nowe diety, które miały zapobiec szkorbutowi. Goodsir dowiedział się od niego, że niejaki Stephan Goldner, dostawca z Houndsditch, który dzięki niezwykle niskim stawkom wygrał przetarg na za opatrzenie ich ekspedycji w żywność, niemal z pewnością oszukał rząd Jej Królewskiej Mości oraz Służbę Badawczą Królewskiej Marynarki Wojennej, dostarczając prowiant skandalicznie niskiej jakości, a w niektórych wypadkach wręcz niejadalny lub nawet trujący.

Marynarze zareagowali na wieść o zepsutym jedzeniu stekiem przekleństw.

– Uspokójcie się, chłopcy – uciszył ich w końcu po minucie lub dwóch Gore, pozwoliwszy, by rozsierdzeni żeglarze dali upust swej złości. – Proponuję, żebyśmy otworzyli dzisiaj puszki przeznaczone na jutro, a jutro wrócili do zapasów, które zostawiliśmy na lodzie, choćbyśmy mieli dojść tam dopiero o północy. Co wy na to?

Marynarze przyklasnęli pomysłowi.

Dwie spośród czterech kolejnych puszek, które otworzyli, nie były zepsute – jedna z nich zawierała pozbawiony smaku i mięsa „Gulasz irlandzki”, druga zaś potrawę o smakowitej nazwie „Szynka wołowa z warzywami”. Marynarze na obu statkach dawno już uznali, że wołowina w tym daniu pochodzi z garbarni, a warzywa z jakiejś zapuszczonej i mokrej piwnicy, woleli jednak jeść to niż nic.

Ledwie podwładni Gore’a rozstawili namiot, rozłożyli w środku śpiwory, podgrzali jedzenie i rozlali je do misek, gdy z nieba zaczęły bić pioruny.

Pierwsza błyskawica uderzyła niecałe pięćdziesiąt stóp od ich obozowiska, sprawiając, że niemal wszyscy wylali na siebie gorący gulasz i wołowinę. Drugie wyładowanie uderzyło jeszcze bliżej.

Rzucili się biegiem do namiotu. Błyskawice uderzały wokół nich niczym pociski artyleryjskie. Gdy wszyscy już dosłownie wtłoczyli się do środka namiotu – ośmiu mężczyzn w namiocie przeznaczonym dla czterech ludzi i drobnych bagaży – marynarz Bobby Ferrier spojrzał na metalowe słupki podtrzymujące brezent, zaklął paskudnie i zaczął się czołgać z powrotem do wyjścia.

Tymczasem na zewnątrz zaczął padać grad wielkości piłek do krykieta. Odłamki lodu wylatywały na trzydzieści stóp w górę, błyskawice biły tak często, że ich huk zlewał się w jeden nieprzerwany hałas, a niebo płonęło niegasnącym blaskiem.

– Nie! – krzyknął Gore, chwytając Ferriera za ramię i wciągając go z powrotem do zatłoczonego namiotu. – Gdziekolwiek pójdziemy, i tak jesteśmy najwyższymi obiektami w okolicy. Wyrzućcie te maszty na zewnątrz, ale zostańcie pod brezentem. Wejdźcie do śpiworów i leżcie płasko przy ziemi.

Marynarze posłusznie wsunęli się do śpiworów. Ich długie włosy wiły się jak węże pod czapkami i nad warstwą szalików. Burza przybrała jeszcze na sile, huk rozdzierał uszy. Grad uderzał w nich z taką siłą, jakby ktoś walił ich po plecach kamiennymi pięściami. Goodsir pojękiwał głośno, bardziej ze strachu niż z bólu, choć z pewnością było to najdotkliwsze lanie, jakie dostał od czasów szkoły.

– Jezu Chryste! – zawołał Thomas Hartnell, gdy grad uderzył z jeszcze większą mocą. Większość marynarzy skryła się pod śpiworami, a nie w nich, wykorzystując grube koce jako osłonę przed coraz to większym naporem burzy. Brezent namiotu był tak cienki, że nie zapewniał im żadnej ochrony przed lodowymi pociskami, a na dodatek mogli się pod nim udusić.

– Jak w takiej temperaturze może rozpętać się burza z piorunami?! – wrzasnął Goodsir do Gore’a, który leżał obok niego.

– To się zdarza! – krzyknął porucznik. – Jeśli zdecydujemy przenieść się ze statków na ląd, będziemy musieli zabrać ze sobą całą stertę piorunochronów.

Goodsir po raz pierwszy dowiedział się wtedy, że w ogóle rozważana jest ewentualność opuszczenia statków.

Piorun uderzył w kamień, przy którym zaczęli jeść kolację, nie dalej niż dziesięć stóp od namiotu, odbił się od niego i przemknął tuż nad ich głowami, uderzając w głaz odległy zaledwie o trzy stopy. Wszyscy przywarli z całych sił do ziemi, jakby próbowali w nią wniknąć, wbić się w skałę.

– Dobry Boże, poruczniku Gore! – zawołał nagle John Morfin, który leżał zwrócony głową do wyjścia z namiotu. – Coś chodzi po lodzie.

W namiocie byli wszyscy uczestnicy wyprawy.

– Niedźwiedź? – odkrzyknął Gore. – W takim gradzie?

– To jest za duże na niedźwiedzia! – wrzasnął Morfin. – To…

W tej samej chwili piorun uderzył ponownie w pobliski głaz. Naelektryzowana płachta namiotu podniosła się na moment, a wszyscy marynarze znów przywarli do ziemi i zamilkli, modląc się żarliwie w myślach.

Atak – tak właśnie myślał o burzy Goodsir, jakby była to reakcja greckich bogów rozwścieczonych pychą zwykłych śmiertelników, którzy zapuścili się tak daleko w krainę Boreasza – trwał niemal pół godziny. Wreszcie błyskawice zaczęły uderzać coraz rzadziej, a cała burza przesunęła się na południowy wschód.

Gore pierwszy wyszedł z namiotu, lecz nawet on, postrzegany przez Goodsira jako człowiek nieulękły, poruszał się przez kilka minut tylko na czworakach. Pozostali wypełzli za nim i przez chwilę leżeli nieruchomo, rozglądając się dokoła w osłupieniu. Niebo na wschodzie wciąż płonęło gęstą siatką błyskawic, ogłuszający huk zmuszał ich do zakrywania uszu, grad jednak ustał. Ziemia zniknęła pod warstwą lodowych kul, która miejscami osiągała dwie stopy wysokości. Po chwili Gore wstał i rozejrzał się. Pozostali poszli jego śladem, podnosili się z ziemi, z trudem rozprostowując obolałe kończyny pokryte licznymi siniakami. Gruba warstwa chmur zakryła niebo na tyle skutecznie, że zrobiło się niemal całkiem ciemno, jak w środku prawdziwej nocy.

– Patrzcie na to! – zawołał Charles Best.

Goodsir i pozostali podeszli do sań. Przygotowując się do kolacji ustawili obok sań stertę puszek i innych materiałów; w jakiś niewytłumaczalny sposób błyskawica uderzyła w piramidę konserw, nie naruszając sań. Wszystkie puszki rozleciały się dokoła, jakby trafiła w nie kula armatnia – idealne uderzenie w partii kosmicznych kręgli. Osmalone kawałki metalu i dymiące jeszcze pozostałości jedzenia rozrzucone były w promieniu dwudziestu jardów. Obok lewej stopy lekarza leżało osmolone i powyginane naczynie, na którym widać było napis ZESTAW KUCHENNY. Była to część ich sprzętu do gotowania, która przed nadejściem burzy leżała na jednej z kuchenek. Stojąca obok butelka z paliwem eksplodowała, rozrzucając na wszystkie strony odłamki metalu, które minęły o cal głowy ukrytych w namiocie marynarzy. Gdyby błyskawica trafiła prosto w stertę butelek z paliwem, ułożonych w drewnianej skrzyni obok dwóch śrutówek i zapasu nabojów, eksplozja i powstały w jej wyniku ogień pochłonęłyby ich wszystkich.

Goodsir miał ochotę roześmiać się głośno, nie zrobił tego jednak w obawie, że jednocześnie może się rozpłakać. Przez chwilę nikt nie odzywał się ani słowem.

Wreszcie John Morfin, który wdrapał się na pobliski wał lodowy, zawołał:

– Poruczniku, musi pan to zobaczyć!

Wszyscy dołączyli do Morfina i spojrzeli we wskazanym przezeń kierunku.

Wzdłuż grzbietu ciągnęły się ślady wychodzące z lodowego labiryntu na północy i zmierzające w stronę morza, na południowy zachód. Wpatrywali się w nie z niedowierzaniem, były to bowiem odciski większe od śladów jakiegokolwiek zwierzęcia żyjącego na ziemi. W ciągu pięciu dni wędrówki wielokrotnie mieli okazję oglądać odciśnięte w śniegu tropy białych niedźwiedzi; niektóre z nich były zadziwiająco duże – miały nawet dwanaście cali długości – lecz te były od nich co najmniej o połowę większe, dłuższe od ludzkiej ręki. Były też świeże – nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości, gdyż nie zostały odciśnięte w śniegu, lecz w warstwie gradu.

Stworzenie, które przeszło obok ich obozu, zrobiło to w samym środku gradowej nawałnicy, i to właśnie je widział zapewne Morfin.

– Co to jest? – zastanawiał się głośno Gore. – To niemożliwe… Panie Des Voeux, proszę łaskawie przynieść z sań strzelbę i trochę naboi.

– Tak jest, poruczniku.

Nim jeszcze mat powrócił ze śrutówką, Morfin, szeregowiec Pilkington, Best, Ferrier i Goodsir ruszyli wraz z Gore’em śladem nieprawdopodobnych odcisków, na północny zachód.

– Są za duże – powiedział Pilkington. Goodsir wiedział, że żołnierz został włączony do tej wyprawy głównie dlatego, iż jako jeden z niewielu marynarzy płynących na obu statkach polował kiedykolwiek na zwierzynę większą od kuropatwy.

– Wiem o tym, szeregowy – odrzekł Gore. Wziął strzelbę od Des Voeux i załadował ją, podczas gdy pozostałych siedmiu mężczyzn kroczył0 powoli przez zaspy gradu w stronę ciemnych chmur zgromadzonych za linią gór lodowych okalających brzeg wyspy.

– Może to nie są ślady łap, tylko coś… Może to zając polarny albo jakieś inne zwierzę skakało w tej brei, a to są odciski całego ciała – rzekł niepewnie Des Voeux.

– Być może – odpowiedział Gore z roztargnieniem. – Być może, Charles.

Jednak doktor Harry D.S. Goodsir wiedział, że z całą pewnością są to odciski jakichś olbrzymich łap. Wiedzieli to wszyscy towarzyszący mu ludzie. Nawet Goodsir, który nigdy nie polował na stworzenie większe od królika lub kuropatwy, zdawał sobie sprawę, że nie są to odciski całego ciała zwierzęcia, które skakało raz w lewo raz w prawo, lecz ślady czegoś, co najpierw szło na czterech łapach, a potem – jeśli wierzyć tropom – przez ponad sto jardów na dwóch. Wyglądały dokładnie tak, jak ślady człowieka, przy założeniu, że stopy owego człowieka są dłuższe od jego przedramienia, że jeden krok ma długość pięciu stóp i że zamiast palców u stóp ma długie pazury.

Dotarli do smaganego wiatrem miejsca, gdzie jakiś czas wcześniej padli na kolana i dotykali dłońmi wyglądających spod lodu kamieni. Grad rozbił się tutaj na drobne kawałki, więc wciąż widać było odsłonięty grunt – tu także kończył się trop.

– Rozproszyć się – rozkazał Gore, wciąż trzymając strzelbę niedbale pod pachą, jakby przechadzał się właśnie po swym rodzinnym majątku w Essex. Później pokazał każdemu z ludzi, do którego miejsca ma podejść i sprawdzić dokładnie, czy w pobliżu na warstwie gradu znów nie pojawiają się ślady. Obszar odsłoniętej skały i żwiru był niewiele większy od boiska do krykieta.

W otaczającym ów obszar śniegu i lodzie nie było żadnych śladów. Marynarze kręcili się dokoła przez kilka minut, pochyleni nisko nad ziemią, wreszcie przystanęli w miejscu i spojrzeli na siebie w milczeniu. Stali teraz niemal w idealnym kole, wokół którego rozciągał się obszar nienaruszonego śniegu i lodu.

– Poruczniku… – zaczął Best.

– Chwileczkę – przerwał mu Gore. – Myślę.

Tylko on wciąż poruszał się po skalnym kole, chodził wokół niego i oglądał uważnie śnieg, lód i warstwę gradu, jakby podejrzewał, że ktoś stroi sobie z niego żarty. Burza oddaliła się już na wschód i światło znów stało się intensywniejsze. Była już niemal druga nad ranem.

– Poruczniku – nie poddawał się Best. – Chodzi o Toma Hartnella.

– Co z nim? – warknął Gore, okrążając skalne boisko po raz trzeci.

– Nie ma go tutaj. Właśnie to zauważyłem; nie ma go z nami, odkąd wyszliśmy z namiotu.

Goodsir podniósł głowę i spojrzał w tę samą stronę co pozostali. Trzysta jardów za nimi ciągnął się wał lodowy, skrywający namiot i sanie. Na ogromnej połaci bieli i szarości nic się nie poruszało.

Wszyscy jednocześnie poderwali się do biegu.


***

Hartnell żył, ale był nieprzytomny i wciąż leżał pod płachtą namiotu. Na jego głowie wyrósł ogromny guz – brezent rozdarł się w miejscu, gdzie uderzyła bryła lodu wielkości pięści – marynarz krwawił też z lewego ucha, Goodsir szybko jednak znalazł słaby puls. Wyciągnęli nieprzytomnego mężczyznę z namiotu i otulili go dwoma śpiworami. Tymczasem na niebie znów pojawiły się ciemne chmury.

– Czy to poważne? – spytał Gore. Goodsir pokręcił głową.

– Nie dowiemy się, dopóki on się nie ocknie… jeśli się ocknie. Prawdę mówiąc, jestem zaskoczony, że tylko jego spotkał taki los. Wszyscy zostaliśmy naprawdę solidnie obici.

Gore skinął głową.

– Nie chciałbym stracić Tommy’ego po tym, jak w zeszłym roku zmarł mu brat, John. Jego rodzina nie zniosłaby chyba takiego ciosu.

Goodsir przypomniał sobie, jak przed pogrzebem marynarze ubierali Johna Hartnella w najlepszą flanelową koszulę jego brata. Pomyślał o tej koszuli, leżącej teraz pod warstwą zamarzniętej ziemi i żwiru w miejscu odległym o wiele setek mil na północ, smaganym wiatrem, który uderzał w czarną ścianę urwiska. Lekarz zadrżał.

– Chyba wszystkim zrobiło się zimno – rzekł Gore. – Musimy się trochę przespać. Szeregowy Pilkington, odszukajcie maszty i pomóżcie Bestowi i Ferrierowi ustawić namiot.

– Tak jest.

Podczas gdy dwaj marynarze szukali metalowych palików, Morfin podniósł brezentową płachtę. Namiot został tak podziurawiony przez grad, że wyglądał jak flaga po zaciętej bitwie.

– Dobry Boże… – wyjęczał Des Voeux.

– Śpiwory są przemoczone – zameldował Morfin. – W środku namiotu też jest mokro.

Gore westchnął.

Pilkington i Best wrócili z dwoma osmalonymi kawałkami metalu i drewna.

– Maszty zostały zniszczone – zameldował szeregowiec. – Wygląda na to, że metalowe rdzenie przyciągnęły błyskawice. Do niczego się już nie nadają.

Gore skinął tylko głową.

– Na saniach mamy jeszcze siekierę. Wyjmij z niej trzonek i przynieś drugą strzelbę, użyjemy ich jako masztów. Roztop trochę lodu, żeby je umocować, jeśli będziesz musiał.

– Kuchenka się rozleciała – przypomniał im Ferrier. – Na razie nie mamy w czym stopić lodu.

– Na saniach mamy jeszcze dwie inne kuchenki – odparł spokojnie Gore. – Mamy też trochę wody do picia w butelkach. Teraz pewnie zamarzła, ale włóżcie je pod ubrania, to za chwilę znów się roztopi. Wlejcie ją potem do otworów, które wyrąbiecie w lodzie, i wstawcie tam maszty. Panie Best?

– Tak jest? – odpowiedział młody marynarz, tłumiąc ziewnięcie.

– Zamieć namiot do czysta, a potem weź nóż i rozpruj dwa śpiwory. Użyjemy ich jako koców, jeden położymy na ziemi, a drugim się przykryjemy. Będziemy się nawzajem ogrzewać. Musimy przespać się choć trochę.

Goodsir przyglądał się Hartnellowi, wypatrując najmniejszych oznak życia, lecz młody marynarz wciąż leżał sztywno jak trup. Lekarz ponownie sprawdził mu puls.

– Wracamy jutro rano? – spytał John Morfin. – Żeby zabrać rzeczy z naszej kryjówki i ruszyć z powrotem na statek. Teraz nie wystarczy nam już nawet jedzenia na drogę powrotną.

Gore uśmiechnął się i pokręcił głową.

– Kilka dni głodówki nikomu nie zaszkodzi. Hartnell jest jednak ranny, więc czterech z was ułoży go na saniach i wróci z nim do kryjówki. Przygotujecie tam obóz, podczas gdy ja zabiorę jednego z was i ruszę na południe, by wykonać rozkazy sir Johna. Muszę zostawić drugi list dla Admiralicji i, co ważniejsze, dotrzeć jak najdalej na południe, by przekonać się, czy nie ma tam otwartej wody. Cała ta wyprawa na nic się nie zda, jeśli tego nie zrobimy.

– Chętnie pójdę z panem, poruczniku Gore – zgłosił się Goodsir, zaskoczony nieco własną reakcją. Z jakiegoś nieokreślonego powodu bardzo zależało mu na tym, by towarzyszyć oficerowi w dalszej wędrówce.

Gore także wyglądał na zaskoczonego.

– Dziękuję panu, doktorze – odpowiedział łagodnie – ale lepiej chyba będzie, jeśli zostanie pan z naszym rannym towarzyszem, prawda?

Goodsir zaczerwienił się po korzonki włosów.

– Best pójdzie ze mną – rzekł porucznik. – Do mojego powrotu wyprawą będzie dowodził Des Voeux.

– Tak jest – odpowiedzieli obaj mężczyźni.

– Best i ja wyjdziemy za jakieś trzy godziny i postaramy się dotrzeć jak najdalej na południe. Weźmiemy ze sobą trochę solonej wieprzowiny, pojemnik z wiadomością, po jednej butelce wody, kilka koców, na wypadek, gdybyśmy musieli biwakować, i jedną strzelbę. Zawrócimy około północy i postaramy się spotkać z wami przed ośmioma szklankami jutro rano. W drodze powrotnej będziemy mieli lżejsze sanie oczywiście należy doliczyć Hartnella, wiemy też, w których miejscach najlepiej pokonywać wały lodowe, więc powinniśmy dotrzeć do statków w ciągu trzech, a nie pięciu dni. Panie Des Voeux, jeśli Best i ja nie wrócimy do obozu pojutrze przed północą, wyruszajcie sami na statek.

– Tak jest.

– Szeregowy Pilkington, bardzo jesteście zmęczeni?

– Tak jest – odrzekł trzydziestoletni marynarz. – To znaczy, nie. Gotów jestem wykonać każdy pański rozkaz, poruczniku.

Gore uśmiechnął się.

– Dobrze. Obejmiecie teraz trzygodzinną wachtę. Mogę wam za to obiecać, że pierwsi będziecie mogli się przespać, kiedy wasza grupa dotrze do kryjówki na lodzie. Weźcie muszkiet, ale nie wychodźcie z namiotu – wystawiajcie tylko głowę, od czasu do czasu.

– Tak jest.

– Doktorze Goodsir? Lekarz podniósł głowę.

– Zechce pan wraz z panem Morfinem przenieść Hartnella do namiotu? Ułożymy go pośrodku naszej małej grupki, żeby nie było mu zimno.

Goodsir skinął głową, podszedł do swego pacjenta i wziął go pod ręce, nie wyjmując ze śpiwora. Guz na głowie nieprzytomnego Hartnella był teraz równie duży jak mała, blada pięść lekarza.

– No dobrze – rzekł Gore, szczękając zębami i spoglądając na namiot. – Weźmy teraz koce, ułóżmy się razem jak sieroty boże, którymi przecież jesteśmy, i spróbujmy przespać się choć godzinkę lub dwie.

Загрузка...