24

CROZIER

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 31 grudnia 1847.

Boże Narodzenie na pokładzie HMS Terror upłynęło w iście grobowej atmosferze, lecz zbliżający się Drugi Wielki Karnawał Wenecki miał to wszystkim wynagrodzić.

Przez cztery dni poprzedzające Boże Narodzenie na zewnątrz szalały burze śnieżne – tak gwałtowne, że trzeba było skrócić wachty do godziny – a w Wigilię i sam dzień Bożego Narodzenia mrok zalegający na dolnym pokładzie przeniknął także do serc marynarzy. Pan Diggle przygotował na tę okazję specjalne dania – ugotował ostatnie porcje niepuszkowanej solonej wieprzowiny na tuzin różnych sposobów, a do tego dorzucił jeszcze ostatnie kawałki zajęczego mięsa przechowywane w słojach. Do tego kucharz – idąc za radą sterników, Kenleya, Rhodesa i Davida McDonalda, oraz pracując pod czujnym nadzorem lekarzy Peddiego i Alexandra McDonalda – przyrządził potrawy z kilku spośród lepiej zachowanych puszek Goldnera, między innymi zupę żółwiową, wołowinę po flamandzku, bażanta z truflami i ozorki cielęce. Na deser podano ostatnie kawałki sera, które pomocnicy pana Diggle’a zdołali jakoś oskrobać z pleśni, a komandor Crozier dorzucił do tego pięć butelek brandy przechowywanych w magazynie rumu specjalnie na takie okazje.

Mimo to żałobne nastroje marynarzy nie uległy poprawie. Kilka razy próbowano śpiewać wspólnie kolędy, zarówno w lodowatej Wielkiej Kajucie oficerów, jak i pośród marynarzy, siedzących w nieco cieplejszej kajucie z piecem pana Diggle’a – zapasy węgla skurczyły się już tak bardzo, że nie wystarczyło go nawet na dogrzanie statku w ten szczególny dzień – ale próby te spełzły na niczym. Trzeba było również oszczędzać olej do lamp, więc dolny pokład przypominał wnętrze walijskiej kopalni, rozświetlone jedynie blaskiem kilku świec. Warstwa lodu oblepiała wszystkie belki i deski, a ubrania i koce marynarzy były zawsze wilgotne. Wszędzie biegały szczury.

Brandy poprawiła nieco nastroje, ale nie na tyle, by ludzie zaczęli cieszyć się świętami. Crozier przyszedł do marynarzy na pogaduszki, a kilku z nich wręczyło mu prezenty – mały kapciuch z tytoniem, rzeźbę biegnącego białego niedźwiedzia, rysunek przedstawiający przerażony pysk niedźwiedzia (miał być to żart, ale zapewne ofiarodawcy obawiali się też nieco, żeby kapitan nie ukarał ich za fetyszyzm), zacerowany wełniany podkoszulek, własność któregoś ze zmarłych niedawno marynarzy, drewniane szachy wyrzeźbione przez kaprala piechoty morskiej Roberta Hopcrafta (jednego z najcichszych i najskromniejszych uczestników ekspedycji, który został awansowany do stopnia kaprala po tym, jak podczas czerwcowego ataku potwora doznał złamania ośmiu żeber, pęknięcia obojczyka i wywichnięcia ramienia). Crozier podziękował wszystkim, uścisnął ręce marynarzy i wrócił do mesy oficerskiej, gdzie panowały nieco lepsze nastroje – głównie dzięki dwóm butelkom whisky ofiarowanym nieoczekiwanie przez porucznika Little’a, który ukrywał ten skarb niemal przez trzy lata.

Śnieżyca ustała rankiem 26 grudnia. Zaspy sięgały dwunastu stóp ponad poziom pokładu i sześć stóp ponad reling w przedniej części prawej burty. Odkopawszy spod śniegu okręt oraz ścieżkę między Terrorem i Erebusem, marynarze zajęli się przygotowaniami do Drugiego Wielkiego Karnawału Weneckiego – za pierwszy, jak przypuszczał Crozier, marynarze uznali ten, w którym on sam brał udział jeszcze jako aspirant, podczas podróży Parry’ego w 1824 roku.

Tego mrocznego ranka 26 grudnia Crozier i porucznik Edward Little wybrali się na długi spacer do Erebusa, powierzywszy uprzednio nadzór nad odśnieżaniem okrętu Hodgsonowi, Hornby’emu i Irvingowi. Crozier doznał lekkiego szoku, przekonawszy się, że Fitzjames wciąż chudnie – kamizelka i spodnie były nań o kilka numerów za duże, choć jego stewardzi wciąż próbowali je zwężać – ale prawdziwy szok przeżył podczas ich rozmowy, kiedy uświadomił sobie, że dowódca Erebusa prawie go nie słucha. Fitzjames wydawał się dziwnie rozproszony, jak człowiek, który z grzeczności podtrzymuje konwersację, a w rzeczywistości słucha muzyki dobiegającej z sąsiedniego pomieszczenia.

– Twoi ludzie farbują na lodzie płótno żaglowe – powiedział Crozier. – Widziałem, jak przygotowują wielkie kadzie z zieloną, niebieską, a nawet czarną farbą. I zamierzają wysmarować tym całkiem dobre zapasowe żagle. Nie przeszkadza ci to, James?

Fitzjames uśmiechnął się słabo.

– Naprawdę myślisz, że te żagle jeszcze kiedyś nam się przydadzą?

– Mam nadzieję, że tak – odparł Crozier.

Na twarzy Fitzjamesa wciąż widniał łagodny, nieco szalony uśmiech.

– Powinieneś zobaczyć ładownię Erebusa, Francisie. Od czasu naszej ostatniej wizyty przed świętami lód poczynił tam spore zniszczenia. Erebus nie utrzymałby się na otwartej wodzie nawet przez godzinę. Ster zamienił się w stertę drzazg. A to był nasz zapasowy ster.

– Zawsze można zrobić nowy – odrzekł Crozier, choć miał ochotę zgrzytnąć tylko zębami i zacisnąć pięści. – Cieśle mogą wykorzystać do tego zapasowe deski. Opracowuję plan wykopania otworów w lodzie wokół obu statków i stworzenia przed nadejściem wiosennych roztopów suchych doków głębokości ośmiu stóp. Wtedy moglibyśmy naprawić wszystkie uszkodzenia.

– Wiosenne roztopy – powtórzył Fitzjames z protekcjonalnym uśmiechem.

Crozier postanowił zmienić temat.

– Nie martwisz się o ludzi, którzy przygotowują ten Karnawał Wenecki?

Fitzjames wzruszył ramionami, jakby zapominając, że taki gest nie przystoi dżentelmenowi.

– Dlaczego miałbym się martwić? Nie wiem, jak na twoim statku, Francisie, ale na Erebusie Boże Narodzenie przypominało raczej pogrzeb. Ludzie potrzebują czegoś, co podniesie ich morale.

Crozier wolał nie rozmawiać o tym, jak wyglądały święta na Terrorze.

– No dobrze, ale zabawa przebierańców na lodzie w ciemności? Ilu jeszcze ludzi stracimy, kiedy pojawi się tam ten potwór?

– A ilu ludzi stracimy, jeśli będziemy się chować w naszych statkach? – odpowiedział pytaniem Fitzjames, wciąż uśmiechając się z roztargnieniem. – A jak sam mówiłeś, ludzie świetnie się bawili podczas waszego Wielkiego Karnawału w dwudziestym czwartym.

Crozier pokręcił głową.

– Wtedy tkwiliśmy w lodzie dopiero od dwóch miesięcy – odparł cicho. – A zarówno Hoppner, jak i Parry byli maniakami dyscypliny. Choć obaj lubili się zabawić i uwielbiali teatr, Edward Parry nieraz powtarzał: „maskarada bez rozpasania” i „zabawa z umiarem”! My podczas tej wyprawy nie utrzymywaliśmy należytej dyscypliny, James.

Fitzjames w końcu przestał się głupio uśmiechać.

– Komandorze Crozier – przemówił sztywno. – Czy oskarża mnie pan o zaniedbanie dyscypliny na moim statku?

– Nie, nie – odrzekł Crozier, nie wiedząc, czy rzeczywiście oskarża o to młodszego komandora, czy jeszcze nie. – Chcę tylko powiedzieć, że my spędzamy w lodzie już trzeci rok, a nie trzeci miesiąc, jak Parry i Hoppner. Choroby i osłabione morale zawsze prowadzą do rozluźnienia dyscypliny.

– Więc może tym bardziej powinniśmy pozwolić ludziom na tę odrobinę rozrywki? – spytał Fitzjames wciąż nieco oschłym tonem. Jego blade policzki zaróżowiły się nieco, gdy usłyszał z ust przełożonego słowa zawoalowanej krytyki.

Crozier westchnął. Zrozumiał, że już za późno, by zapobiec tej cholernej maskaradzie. Ludzie zabrali się do pracy, a z największym zapałem pracowali ci, którzy pierwsi wznieciliby bunt, gdyby sprowokowały ich do tego okoliczności. Crozier wiedział, że należy dopilnować, by takie okoliczności nigdy nie zaistniały, nie miał jednak pojęcia, czy planowana zabawa będzie temu sprzyjać, czy wręcz przeciwnie.

– W porządku – powiedział w końcu. – Ale ludzie muszą pamiętać, że nie wolno im zmarnować ani drobiny zapasów węgla, oleju i eteru.

– Obiecują, że będą używać tylko pochodni – odparł Fitzjames.

– Nie mogą też liczyć na dodatkowe porcje rumu ani jedzenia w dniu zabawy – dodał Crozier. – Dziś przeszliśmy na mocno ograniczone porcje. Nie zmienimy tego po pięciu dniach tylko ze względu na maskaradę, której żaden z nas do końca nie pochwala.

Fitzjames skinął głową.

– Porucznik Le Vesconte, porucznik Fairholme i jeszcze kilku dobrych strzelców wybierze się w tym tygodniu na polowanie, ale wszyscy dobrze wiedzą, że jeśli wrócą z pustymi rękami, dostaną tylko zwykłe, a właściwie zredukowane porcje.

– Wracają z pustymi rękami od trzech miesięcy, więc nie wróżę im powodzenia – mruknął Crozier. Łagodniejszym już tonem dodał:

– W porządku, James, wracam do siebie. – Dowódca Terroru ruszył do wyjścia, zatrzymał się jednak jeszcze w drzwiach kajuty Fitzjamesa.

– A tak przy okazji, dlaczego oni właściwie farbują żagle na te wszystkie kolory?

Fitzjames uśmiechnął się z roztargnieniem.

– Nie mam pojęcia, Francisie.


***

Świt w piątek 31 grudnia 1847 roku był zimny, lecz bezwietrzny – choć oczywiście w rzeczywistości nie było żadnego świtu. Marynarze z porannej wachty Terroru pod komendą pana Irvinga zanotowali temperaturę minus siedemdziesiąt trzy stopnie. Siła wiatru była zerowa. W nocy nadeszły chmury, które zakryły niebo po sam horyzont. Było bardzo ciemno.

Większość marynarzy chciała iść na karnawał już po śniadaniu – po zmniejszeniu racji śniadanie składało się tylko z jednego suchara z dżemem oraz miarki kaszy jęczmiennej z odrobiną cukru, trwało więc krócej niż do tej pory – komandor Crozier żądał jednak, by wszystkie codzienne prace na statku zostały wykonane i dał wolne większości marynarzy dopiero po kolacji. Zgodził się natomiast, by ci z nich, którzy nie mieli tego dnia wachty ani żadnej konkretnej pracy do wykonania – takiej jak szorowanie dolnego pokładu, zbijanie lodu z relingu, odśnieżanie pokładu, prace remontowe na statku i przy kopcach na trasie do Erebusa – zajęli się przygotowaniami do maskarady, więc już po śniadaniu około dziesięciu marynarzy opuściło statek w eskorcie dwóch żołnierzy uzbrojonych w muszkiety.

Już w południe, po wydaniu porcji grogu, dało się zauważyć wśród marynarzy podniecenie wywołane perspektywą nadchodzącej zabawy. Crozier zwolnił kolejnych sześciu ludzi, którzy skończyli pracę, i odesłał ich na Erebusa wraz z porucznikiem Hodgsonem.

Przechadzając się po południu po rufie Terroru, Crozier widział już jasny blask pochodni wypływający zza największej góry lodowej rozdzielającej oba okręty. Nadal nie było wiatru, a niebo zakrywały chmury.

Podczas kolacji marynarze, którzy zostali na Terrorze, byli równie podekscytowani jak dzieci w wigilijny wieczór. Zjedli posiłek w rekordowym czasie, choć i tak przy zredukowanych racjach i to w piątek, który nie był „dniem mącznym” – pan Diggle nie piekł więc sucharów – przysługiwał im tylko biedny Jaś, trochę warzyw z puszek Goldnera i piwa na dwa palce, a Crozier nie miał serca trzymać ich na statku do czasu, gdy skończą jeść oficerowie. Poza tym oficerowie także chcieli jak najszybciej rozpocząć zabawę. Nawet mechanik, James Thompson, który rzadko interesował się czymkolwiek poza maszyną w ładowni i który schudł tak, że wyglądał jak szkielet, wyszedł na dolny pokład i ubrał się do wyjścia.

O siódmej wieczorem komandor Crozier był już gotowy do wyjścia i udzielał ostatnich instrukcji ośmiu marynarzom, którzy mieli zostać na okręcie – wachtę tego wieczora pełnił pierwszy oficer Hornby, po północy zmieniał go jednak Irving, który miał wrócić na Terror z trzema marynarzami, by Hornby i jego wachta mogli wziąć jeszcze udział w zabawie – żeby chwilę później zejść na zamarznięte morze i ruszyć żwawym marszem w stronę Erebusa. Jego śladem ciągnął sznur trzydziestu kilku marynarzy. Po chwili Crozier znalazł się obok porucznika Irvinga, lodomistrza Blanky’ego i kilku podoficerów.

Blanky podpierał się kulą, podczas ucieczki przed potworem stracił bowiem piętę prawej stopy i nie nauczył się jeszcze do końca chodzić na drewnianej protezie, wydawało się jednak, że stary lodomistrz jest w świetnym nastroju.

– Dobry wieczór, komandorze – przywitał Croziera. – Proszę nie zwalniać tempa ze względu na mnie. Moi towarzysze, Wilson, Kenley i Billy Gibson, mi pomogą.

– Wydaje mi się, że idzie pan równie szybko jak ja, panie Blanky – odparł Crozier. Kiedy mijali pochodnie zatknięte w kopcach, komandor zauważył, że nadal nie ma wiatru; płomienie strzelały prosto w górę. Ścieżka była dobrze wydeptana, lodowe szczeliny zasypane i wyrównane. Olbrzymia góra lodowa, od której dzieliło ich jeszcze pół mili, podświetlona dziesiątkami pochodni płonących po drugiej stronie, przypominała teraz jakąś fantasmagoryczną lśniącą wieżę oblężniczą. Crozier przypomniał sobie, jak w czasach dzieciństwa wybierał się na irlandzkie ludowe zabawy. Atmosfera tego wieczora, choć znacznie zimniejszego niż letnie wieczory w Irlandii, przypominała mu tamte pełne ekscytacji imprezy. Crozier obejrzał się do tyłu, by sprawdzić, czy szeregowiec Hammond, szeregowiec Dały i sierżant Tozer, uzbrojeni w muszkiety gotowe do strzału, zamykają pochód marynarzy.

– To dziwne, że ludzie aż tak bardzo się podniecają tą zabawą, prawda komandorze? – spytał Blanky.

W odpowiedzi Crozier mógł tylko mruknąć coś niezrozumiałego. Tego popołudnia wypił ostatnią butelkę whisky ze swoich zapasów. Z przerażeniem myślał o nadchodzących dniach i wieczorach.

Blanky i jego towarzysze szli tak szybko, że Crozier puścił ich przodem. Dotknął ramienia Irvinga, a szczupły oficer zwolnił kroku, opuszczając towarzystwo porucznika Little’a, lekarzy Peddiego i McDonalda, cieśli Honeya i innych.

– John – przemówił Crozier, kiedy znaleźli się pomiędzy oficerami a tylną strażą kolumny. – Jakieś wieści o lady Ciszy?

– Nie, komandorze. Sprawdzałem schowek niecałą godzinę temu, ale ona już wyszła przez ten swój tunel.

Kiedy Irving zameldował Crozierowi o niezwykłych wyprawach ich eskimoskiego gościa, komandor chciał w pierwszym odruchu zasypać tunel, zreperować zepsute poszycie i raz na zawsze wyrzucić wiedźmę na lód.

Ale nie zrobił tego. Kazał porucznikowi Irvingowi wyznaczyć trzech marynarzy, którzy w miarę możliwości obserwowaliby lady Ciszę, a jemu samemu śledzić ją ponownie poza statkiem, gdyby to było wykonalne. Do tej pory nie widzieli, by wychodziła ponownie przez swoje tajemne przejście, choć Irving godzinami czaił się wśród lodu za dziobem okrętu. Wydawało się, że kobieta nie tylko widziała Irvinga podczas spotkania z potworem na lodzie, ale chciała, by młody oficer zobaczył i usłyszał ją właśnie w takiej sytuacji, i że to już jej wystarczyło. Żywiła się tylko racjami, które wydawano jej na statku, a schowek na liny kotwiczne traktowała jedynie jako sypialnię.

Crozier nie wyrzucił Eskimoski na lód z prostego powodu – jego ludzie zaczęli właśnie przymierać głodem. Nie mieli dość zapasów, by przetrwać wiosnę, nie mówiąc już o następnym roku. Jeśli lady Cisza rzeczywiście zdobywała jakoś świeże pożywienie w środku zimy – być może zastawiając pułapki na foki albo morsy – podwładni Croziera mogliby nauczyć się od niej tej umiejętności i dzięki temu przeżyć. Wśród załóg obu statków nie było ani jednego myśliwego lub rybaka z prawdziwego zdarzenia.

Komandor nie potraktował poważnie dziwnej opowieści Irvinga o czymś, co wyglądało jak potwór z lodu, wygrywało z Eskimoską jakąś dziwną melodię i przynosiło jej mięso. Po prostu nigdy by nie uwierzył, że Cisza wytresowała wielkiego białego niedźwiedzia – jeśli rzeczywiście był to tylko niedźwiedź – tak by ten dostarczał jej ryby, foki lub morsy niczym dobrze ułożony pies, który przynosi swemu panu bażanta. A co do muzyki… cóż, to już była kompletna bzdura.

Akurat dziś znów wybrała się na jedną ze swych tajemniczych eskapad.

– Cóż… – Crozier westchnął, starając się nie oddychać zbyt głęboko, by zimne powietrze nie paliło go w płuca. – Kiedy zejdziesz z wachty po ośmiu szklankach, zajrzyj do jej schowka, a jeśli jej tam nie będzie… na miły Bóg, a cóż to takiego?

Pokonali właśnie ostatnią linię wałów lodowych i wyszli na płaski obszar zamarzniętego morza, ciągnący się na przestrzeni ćwierć mili od Erebusa. Widok, który ukazał się oczom Croziera, sprawił, że otworzył usta ze zdumienia.

Kapitan zakładał wcześniej, że marynarze zorganizują Drugi Wielki Karnawał Wenecki na lodowej płaszczyźnie tuż obok Erebusa, podobnie jak Hoppner i Parry, którzy urządzili bal na niewielkim obszarze lodu między HecląiFury. Tymczasem Erebuswydawał się całkiem opuszczony, gdyż blask pochodni i odgłosy zabawy dobiegały z miejsca oddalonego odeń o ćwierć mili, dokładnie spod największej góry lodowej.

– Dobry Boże – powiedział porucznik Irving.

Podczas gdy Erebus wyglądał jak pusta, ciemna skorupa, na obszarze położonym tuż obok góry lodowej powstało prawdziwe miasto barwionych płócien, migoczących pochodni i dziesiątek jardów nowego takielunku. Crozier mógł tylko stać i patrzeć.

Takielarze musieli się naprawdę ciężko napracować. Niektórzy weszli na zbocze góry, by na wysokości sześćdziesięciu stóp wkręcić w nie ogromne żelazne śruby, zamocować pierścienie i bloki i rozciągnąć tyle lin, ile wystarczyłoby do otaklowania trzymasztowego okrętu wojennego.

Pajęczyna oblepionych lodem lin ciągnęła się od góry aż do Erebusa, podtrzymując ściany z barwionego płótna żeglarskiego. Owe płócienne ściany – niektóre miały ponad trzydzieści stóp wysokości – przymocowane były do powierzchni lodu, seraków i lodowych brył, ale również naciągnięte na pionowe drzewca za pomocą sztagów umocowanych w lodowej górze.

Crozier podszedł bliżej, wciąż mrugając. Jego rzęsy, oblepione lodem, mogły się skleić i pozbawić go wszelkich widoków, lecz Crozier wciąż mrugał.

Wyglądało to tak, jakby na lodzie postawiono szereg olbrzymich namiotów pozbawionych dachu. Pionowe ściany, podświetlane od środka i z zewnątrz dziesiątkami pochodni, ciągnęły się przez otwarty lód i przez las seraków, aż do samej góry. W ciągu jednej nocy marynarze wznieśli na lodzie olbrzymie kolorowe pomieszczenia. Każdy z tych pokoi ustawiony był pod kątem do poprzedniego, a wszystkie razem tworzyły coś, co przypominało olbrzymiego, kolorowego węża pełznącego przez lodową pustynię.

Pierwsza komnata otwierała się na wschód. Ściany tejże komnaty miały intensywny, jasnoniebieski kolor – kolor nieba, jakiego nie widzieli już od tylu miesięcy, kolor, który sprawił, że nagle komandor Crozier poczuł dziwny ucisk w gardle – a za sprawą pochodni płonących po ich drugiej stronie wydawało się, że błękitne płótna lśnią i pulsują jakimś wewnętrznym blaskiem.

Crozier przeszedł obok pana Blanky’ego i jego towarzyszy, którzy wpatrywali się w płótna z nieskrywanym zachwytem.

– Chryste – mruknął pod nosem lodomistrz.

Crozier szedł dalej, by w końcu znaleźć się w przestrzeni zamkniętej jasnoniebieskimi ścianami.

Wokół niego podskakiwały i tańczyły przedziwnie odziane postacie – gałganiarze ciągnący za sobą kolorowe ogony komet, kominiarze w czarnych jak śmierć, okrytych sadzą mundurach, egzotyczne ptaki z długimi złotymi dziobami, arabscy szejkowie z czerwonymi turbanami na głowach i spiczastymi perskimi pantoflami na stopach, piraci w przerażających maskach ścigający jednorożca, generałowie armii napoleońskiej w białych maskach rodem z greckiego chóru. Coś odzianego od stóp do głów w zieleń – leśny duszek? – podbiegło do komandora i zaszczebiotało falsetem:

– Kufer z kostiumami stoi po lewej, komandorze. Może pan sobie wybrać, co tylko chce. – To powiedziawszy, zjawa oddaliła się, by dołączyć do roztańczonego pochodu cudacznie odzianych postaci.

Crozier szedł dalej, w głąb labiryntu kolorowych komnat.

Za błękitną komnatą, po prawej stronie, znajdował się pokój purpurowy. Marynarze przygotowujący karnawał zadbali, by żadna z komnat nie była pusta, tutaj więc także można było zobaczyć dywany, gobeliny, skrzynie i stoły pomalowane na ten sam kolor co otaczające je ściany.

Za pokojem purpurowym, wygiętym w lewo pod tak dziwnym kątem, że gdyby na niebie świeciły gwiazdy, Crozier zapewne spojrzałby na nie, by ustalić dokładnie swoją pozycję, znajdował się długi zielony pokój. Tutaj komandor napotkał kolejnych imprezowiczów; egzotyczne ptaki, księżniczkę z głową konia, stworzenia tak dziwnie rozczłonkowane i połączone, że wyglądały jak olbrzymie owady.

Francis Crozier nie przypominał sobie, by ktoś nosił którykolwiek z tych kostiumów podczas balu maskowego na Fury i Hecli, ale Fitzjames zapewniał go wcześniej wielokrotnie, że Franklin zabrał je właśnie z tamtych statków.

Ściany i wyposażenie czwartej komnaty były pomarańczowe. Blask pochodni płonących po drugiej stronie płótna podkreślał jeszcze soczystość koloru. Fragmenty pofarbowanego na pomarańczowo płótna leżały także na podłodze, a na nakrytym pomarańczowym obrusem stole pośrodku pokoju stała wielka waza z ponczem. Tłoczyło się wokół niej co najmniej trzydzieści postaci w dziwnych kostiumach; niektóre z nich zsuwały na moment z twarzy kolorowe dzioby lub zębate paszcze, by się napić.

Crozier uświadomił sobie nagle ze zdumieniem, że z piątej części płóciennego labiryntu dochodzi muzyka. Skręciwszy w prawo, wszedł do białej komnaty. Wzdłuż białej ściany stały tu okryte prześcieradłami skrzynie i krzesła z mesy oficerskiej, a niemal już zapomniany mechaniczny instrument z Wielkiej Kajuty Terroru, nakręcany przez jakiegoś kolorowego stwora stojącego po drugiej stronie pomieszczenia, wylewał z siebie popularne melodie taneczne. Na lodzie wydawane przez niego dźwięki wydawały się głośniejsze niż na statku.

Crozier przeszedł obok urządzenia, minął rozbawionych przebierańców, skręcił ostro w lewo i wkroczył do pokoju fioletowego.

Komandor z podziwem patrzył na takielunek wyrastający z ustawionych pionowo zapasowych drzewc i biegnący ku drzewcu zawieszonemu w powietrzu – łączyły się tu ze sobą liny z pozostałych sześciu komnat – oraz cięgła kotwiczne ciągnące się od owego centralnego drzewca do kotwic umocowanych wysoko na zboczu góry lodowej. Takielarze z Erebusa i Terroru, którzy wymyślili i wykonali ten siedmioczęściowy labirynt, chociaż po części rozładowali zapewne w ten sposób frustrację wywołaną faktem, że od tylu już miesięcy nie mogli wykonywać swojej pracy. Jednak w fioletowym pokoju bawiło się niewielu marynarzy, a światło wydawało się tutaj dziwnie przytłaczające. Na środku komnaty stała sterta skrzynek okrytych fioletowymi płachtami. Nieliczni piraci, żebracy i kolorowe ptaki przystawali tu tylko na chwilę, by łyknąć ponczu, który przynieśli ze sobą z białego pokoju, rozglądali się dokoła, a potem wracali do innych pomieszczeń.

W ostatnim pokoju w ogóle nie było światła.

Opuszczając fioletową komnatę, Crozier skręcił ostro w prawo i znalazł się w objęciach całkowitej czerni.

Nie, uświadomił sobie szybko, nieprawda. Za pofarbowanymi na czarno ścianami również płonęły pochodnie, tyle że tu do wnętrza przenikał jednak nikły, przytłumiony blask. Crozier musiał się zatrzymać, by jego oczy przywykły do ciemności, a kiedy już się to stało, cofnął się raptownie o krok.

Lód pod jego stopami zniknął. Poczuł się nagle tak, jakby chodził po czarnej wodzie arktycznego morza.

Komandor niemal od razu zrozumiał, jaki wybieg zastosowali tutaj marynarze. Wzięli sadzę z kotłowni i magazynów z węglem i rozsypali ją na lodzie – żeglarze używali tej sztuczki, kiedy chcieli, by lód topił się szybciej w słabym wiosennym słońcu, ale teraz oczywiście taki efekt nie mógł zaistnieć – nie było słońca, a temperatura spadała nawet do minus stu stopni. Tutaj jednak czarny jak noc pył sprawiał, że w mroku ostatniego, przerażającego pokoju lód stawał się praktycznie niewidzialny.

Gdy oczy Croziera przywykły do mroku, przekonał się, że w długiej komnacie znajduje tylko jeden mebel; gdy go jednak ujrzał, omal nie zazgrzytał zębami ze złości.

Po drugiej stronie komnaty stał wysoki hebanowy zegar sir Johna Franklina, zwrócony tyłem do góry lodowej, która wyznaczała ostatnią ścianę pokoju i zarazem całego labiryntu. Crozier słyszał teraz wyraźnie donośne tykanie.

Gdy komandor podniósł wzrok nieco wyżej, przez moment odniósł wrażenie, że z góry lodowej usiłuje się wydostać jakieś zwierzę, ponieważ z lodowej ściany wyrastała okryta białym futrem, wyszczerzona w krwiożerczym grymasie głowa potwora.

Nie, ponownie poprawił się w myślach Crozier, nie potwora. Marynarze zdołali jakoś przymocować do lodu łeb i szyję wielkiego niedźwiedzia polarnego. Paszcza stworzenia była szeroko otwarta, w jego czarnych oczach odbijał się nikły blask pochodni przenikający przez czarne ściany komnaty. Futro i kły zwierzęcia były najjaśniejszymi przedmiotami w całym tym ponurym pomieszczeniu. Jego język lśnił szokującą czerwienią. Hebanowy zegar tykał miarowo niczym serce zamknięte w niewidocznym tułowiu niedźwiedzia.

Ogarnięty furią, której źródła nie potrafił sam zdefiniować, Crozier wyszedł z hebanowej komnaty, zatrzymał się w białym pokoju i ryknął wściekle, przyzywając do siebie oficera – jakiegokolwiek oficera.

Natychmiast przydreptał do niego satyr z długą twarzą z papier-mache i wielkim sterczącym stożkiem przymocowanym do czerwonego pasa.

– Tak, komandorze?

– Zdejmijcie tę idiotyczną maskę!

– Tak jest, komandorze – odrzekł satyr i zsunął maskę, odsłaniając twarz Thomasa R. Farra z Terroru, człowieka odpowiadającego za maszt główny. Stojąca obok niego Chinka z wielkimi piersiami także zdjęła maskę, spod której ukazało się grube oblicze Johna Diggle’a, kucharza. Obok Diggle’a stał olbrzymi szczur; po chwili spod szarego pyska gryzonia wychynęło oblicze porucznika Jamesa Fairholme’a z Erebusa.

– Co to wszystko ma znaczyć, do diabła? – ryknął Crozier. Bajkowe postaci i zwierzęta skuliły się odruchowo, zaskoczone gniewną reakcją komandora.

– Co właściwie ma pan na myśli, komandorze? – spytał porucznik Fairholme.

– To! – ryknął ponownie Crozier, podnosząc ręce i wskazując na białe ściany, na takielunek, pochodnie… wszystko.

– Nic szczególnego, komandorze – odparł pan Farr. – To po prostu… karnawał.

Do tej pory Crozier zawsze uważał Farra za rozsądnego, odpowiedzialnego człowieka i świetnego dowódcę głównego masztu.

– Panie Farr, czy pomagał pan w taklowaniu? – spytał ostro. – Tak jest.

– Poruczniku Fairholme, wiedział pan o tej… głowie… wyeksponowanej w tak dziwaczny sposób w ostatniej komnacie?

– Tak, komandorze – odrzekł Fairholme. Pociągła, ogorzała twarz oficera emanowała spokojem, jakby gniew dowódcy nie robił na nim żadnego wrażenia. – Sam go zastrzeliłem. Wczoraj wieczorem. Właściwie były to dwa niedźwiedzie. Niedźwiedzica i duży, prawie już dorosły młody. Zamierzamy upiec ich mięso dziś o północy, wyprawić swego rodzaju ucztę, komandorze.

Crozier przez chwilę wpatrywał się w swych podwładnych w milczeniu. Czuł, jak wali mu serce, czuł gniew, który – zmieszany z whisky wypitą wcześniej i świadomością, że od tej pory nie będzie już mógł się nią znieczulać – często popychał go na lądzie do gwałtownych czynów.

Tutaj musiał zachować ostrożność.

– Panie Diggle – zwrócił się do grubej Chinki z wielkimi piersiami.

– Wie pan, że wszyscy pochorowaliśmy się po zjedzeniu wątroby białego niedźwiedzia?

Mięsiste policzki Diggle’a zatrzęsły się w jednym rytmie z wypchanymi poduszkami piersiami.

– Tak jest, komandorze. W wątrobie niedźwiedzia polarnego jest jakieś paskudztwo, którego nie udało nam się wysmażyć. Podczas dzisiejszej uczty nie podam wątroby, zapewniam pana. Tylko świeże mięso – setki funtów świeżego mięsa, smażone, pieczone i opalane na sto różnych sposobów.

– Ludzie ogromnie się cieszą, że napotkaliśmy te dwa niedźwiedzie i że udało nam sieje zastrzelić, uważają to za dobry znak, komandorze

– dodał Fairholme. – Nie mogą się już doczekać dzisiejszej uczty.

– Dlaczego nikt mi nie powiedział o tych niedźwiedziach? – spytał ostro Crozier.

Fairholme, Farr i Diggle spojrzeli po sobie. Stojące obok kolorowe ptaki, zwierzęta i wróżki także spojrzały na siebie.

– Zastrzeliliśmy je wczoraj wieczorem, komandorze – przemówił wreszcie Fairholme. – Dziś przez cały dzień marynarze przechodzili tylko z Terroruna Erebus, a nie wysłaliśmy żadnego posłańca w drugą stronę. Przepraszam, że pana o tym nie poinformowałem, komandorze.

Crozier wiedział, że wina leży w tym wypadku po stronie Fitzjamesa. Wiedzieli to także wszyscy ludzie stojący wokół niego.

– No dobrze. – Westchnął wreszcie. – Bawcie się dalej. – Kiedy jednak ludzie zaczęli z powrotem nakładać maski, dodał: – Ale jeśli cokolwiek stanie się zegarowi sir Johna, gorzko pożałujecie.

– Tak jest, komandorze – odparli przebierańcy.

Rzuciwszy ostatnie, niemal trwożliwe spojrzenie w stronę czarnej komnaty – niewiele rzeczy w pięćdziesięcioletnim, wypełnionym melancholią życiu Francisa Croziera zrobiło na nim równie przygnębiające wrażenie – przeszedł z białej komnaty do pomarańczowej, potem z pomarańczowej do zielonej, później z zielonej do purpurowej, z purpurowej do błękitnej i z błękitnej wyszedł wreszcie na otwartą przestrzeń.

Dopiero opuściwszy kolorowy labirynt, Crozier poczuł, że może swobodnie oddychać.

Przebierańcy trzymali się z dala od gniewnego komandora, kiedy ten zmierzał w stronę ciemnej, okutanej w grubą warstwę ubrań postaci stojącej na pokładzie Erebusa.

Komandor Fitzjames stał samotnie przy relingu i palił fajkę.

– Dobry wieczór, komandorze Crozier.

– Dobry wieczór, komandorze Fitzjames. Byłeś w środku tego… – Nie mogąc znaleźć właściwych słów, Crozier wskazał na kolorową, płócienną budowlę i płonące wokół niej ognie.

– Owszem. – Fitzjames pokiwał głową. – Nasi ludzie wykazali się niezwykłą pomysłowością.

Crozier nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć.

– Powstaje tylko pytanie – kontynuował Fitzjames – czy długie godziny przygotowań i wysiłek, jaki w nie włożyli, przysłuży się wyprawie, czy… diabłu.

Crozier próbował spojrzeć w oczy młodego komandora ukryte pod brzegiem czapki. Nie wiedział, czy Fitzjames mówi poważnie, czy sobie z niego żartuje.

– Ostrzegałem ich – mruczał gniewnie Crozier – że nie mogą wykorzystać podczas tego cholernego karnawału ani pinta oleju i ani flinta węgla, a spójrz tylko na te ognie!

– Marynarze zapewniają mnie, że używają tylko oleju i węgla, który zaoszczędzili, nie ogrzewając Erebusa przez ostatnich kilka tygodni

– odrzekł spokojnie Fitzjames.

– Kto wpadł na pomysł tego… labiryntu? – spytał Crozier. – Tych kolorowych komnat? Hebanowego pokoju?

Fitzjames wyjął fajkę z ust i zachichotał.

– To wszystko pomysły młodego Richarda Aylmore’a.

– Aylmore’a? – powtórzył Crozier. Pamiętał nazwisko, lecz nie kojarzył z nią twarzy. – Twojego stewarda mesy młodszych oficerów?

– Zgadza się.

Crozier przypomniał sobie w końcu drobnego mężczyznę o osadzonych głęboko, zamyślonych oczach i cienkich czarnych wąsikach.

– Skąd mu to przyszło do głowy, do diabła?

– Aylmore mieszkał przez kilka lat w Stanach, zanim w tysiąc osiemset czterdziestym czwartym roku wrócił do Anglii i zaciągnął się do Służby Badawczej – odparł Fitzjames, przygryzając ustnik fajki.

– Twierdzi, że pięć lat temu, w czterdziestym drugim, przeczytał jakąś absurdalną historyjkę opisującą bal maskowy, który odbywał się właśnie w takich kolorowych pomieszczeniach. Mówił, zdaje się, że trafił na nią w jakimś szmatławym czasopiśmie, „Graham’s Magazine” czy czymś takim, kiedy mieszkał u swego kuzyna w Bostonie. Aylmore nie pamięta już dokładnie fabuły opowiadania, ale pamięta, że opisywało dziwny bal maskowy wydany przez niejakiego księcia Prospero… i że na pewno kolorowe pomieszczenia ułożone były w takiej właśnie kolejności, z tym okropnym hebanowym pokojem na końcu. Ludziom bardzo się to spodobało.

Crozier tylko pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Francisie – kontynuował Fitzjames. – Przez ponad dwa lata, kiedy tym okrętem dowodził sir John, nie piliśmy tutaj alkoholu. Mimo to udało mi się przemycić na pokład trzy butelki whisky, które podarował mi ojciec. Została mi jedna butelka. Czułbym się zaszczycony, gdybyś zechciał wypić ją ze mną tego wieczora. Zanim kucharze zaczną przygotowywać mięso niedźwiedzi, miną jeszcze co najmniej trzy godziny. Pozwoliłem panu Wallowi i twojemu panu Diggle’owi ustawić na lodzie dwa piece z łodzi wielorybniczych, na których będą gotować dodatki, takie jak warzywa z puszek. Pozwoliłem im też zbudować wielki ruszt w białym pokoju, bo tam właśnie zamierzają smażyć niedźwiedzie mięso. Bez względu na to, jak im to wyjdzie, będzie to nasze pierwsze świeże mięso od trzech miesięcy. Zechcesz zejść ze mną do kajuty sir Johna i napić się tej whisky przed ucztą?

Crozier skinął głową i wszedł za Fitzjamesem do wnętrza statku.

Загрузка...