18

Po przybyciu ciotki Selmy i wuja Murraya, ojciec i ja unikaliśmy się. Myślę, że dałem jasno do zrozumienia, że kocham ojca. A mimo to jakaś maleńka cząstka mojego umysłu obwinia go o śmierć matki. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, i trudno mi się do tego przyznać, ale od czasu gdy zachorowała, patrzyłem na niego inaczej. Jakby zrobił za mało. Może winiłem go o to, że nie uratował jej po śmierci Julie Miller. Nie był wystarczająco silny. Nie był dość dobrym mężem. Czy prawdziwa miłość nie pomogłaby mamie wyzdrowieć, nie podniosła jej na duchu?

Jak już powiedziałem, to irracjonalne.

Drzwi mojego mieszkania były uchylone tylko odrobinę, ale stanąłem jak wryty. Zawsze zamykam je na klucz, bo przecież mieszkam w budynku bez dozorcy, na Manhattanie, ale ostatnio miałem tyle na głowie… Może zapomniałem to zrobić, spiesząc na spotkanie z Katy Miller. Nie byłoby w tym niczego dziwnego. Ponadto zatrzask czasem się zacina. Może po prostu niedokładnie zatrzasnąłem drzwi.

Uznałem taką możliwość za mało prawdopodobną.

Oparłem rękę o skrzydło i lekko popchnąłem. Myślałem, że zaskrzypią. Nie. Mimo to usłyszałem jakiś cichy dźwięk. Wetknąłem głowę w drzwi i natychmiast poczułem, że wnętrzności zmieniają mi się w bryłę lodu.

Światło było zgaszone, a zasłony zaciągnięte, więc wewnątrz panował mrok. Nie, nie było tam niczego niezwykłego – a raczej niczego, co zdołałbym zobaczyć. Pozostałem na korytarzu, ale głębiej wsunąłem głowę.

Słyszałem muzykę.

Co samo w sobie nie byłoby powodem do niepokoju. Wychodząc z mieszkania, nie zostawiam grającej wieży, tak jak niektórzy dbający o bezpieczeństwo nowojorczycy, ale przyznaję, że często bywam roztargniony. Mogłem zostawić włączony odtwarzacz kompaktowy.

Przeszedł mnie zimny dreszcz, ponieważ rozpoznałem utwór.

Właśnie to mnie tak poruszyło. Z odtwarzacza płynęły dźwięki – usiłowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatnio słyszałem ten utwór – Don 't Fear the Reaper. Zadrżałem.

Ulubiona piosenka Kena w wykonaniu Blue Oyster Cult, kapeli heavymetalowej, chociaż utwór, zresztą najsłynniejszy, był nieco stonowany, prawie uduchowiony. Ken zwykł brać rakietę tenisową i udawać, że gra gitarowe solówki. Wiedziałem, że nie mam tego utworu na żadnej z moich płyt.

Co tu się działo, do diabła?

Jak już powiedziałem, było ciemno. Wszedłem, czując się jak idiota. Hm. Czemu po prostu nie zapalisz światła, tępaku? Czy nie byłby to dobry pomysł?

Gdy sięgałem do kontaktu, wewnętrzny głos ostrzegł: a może powinieneś uciec? Ile razy oglądaliśmy to na ekranie? Zabójca ukrywa się w domu. Głupia nastolatka, znalazłszy ciało po – zbawionej głowy przyjaciółki, dochodzi do wniosku, że będzie to najlepsza chwila na przechadzkę po ciemnym domu, zamiast uciec z wrzaskiem, gdzie pieprz rośnie.

Muzyka ucichła po gitarowej solówce. Czekałem w ciszy. Trwała krótko. Odtwarzacz znowu się uruchomił. Rozległy się dźwięki tego samego utworu.

Co tu się dzieje, do diabła?

Uciec z wrzaskiem – tak powinienem postąpić. Tylko że jeszcze nie znalazłem żadnego bezgłowego ciała. Jak więc to rozegrać? Co właściwie powinienem zrobić? Wezwać policję? Co im powiem? No cóż, odtwarzacz grał ulubioną piosenkę mojego brata, więc postanowiłem z wrzaskiem wybiec na korytarz. Możecie przyjechać jak najprędzej, z bronią gotową do strzału? Uhm, pewnie, już jedziemy.

Wzięliby mnie za wariata.

Nawet gdyby założyć, że ktoś włamał się do środka, że w moim mieszkaniu wciąż przebywa intruz, który przyniósł własną płytę…

No cóż, kto mógł nim być?

Serce biło mi mocno, gdy oczy oswajały się z ciemnością. Postanowiłem nie zapalać świateł. Jeśli był tu jakiś intruz, to nie powinienem stać się łatwym celem. A może, włączając światło, wypłoszyłbym go z kryjówki?

Chryste, nie jestem w tym dobry.

Ostatecznie postanowiłem nie zapalać światła.

No dobra, rozegrajmy to w ten sposób. Światło pozostaje zgaszone. Co dalej?

Trzeba podążać za muzyką. Dochodziła z mojej sypialni. Ruszyłem w tym kierunku. Drzwi były zamknięte. Podszedłem do nich ostrożnie. Nie zamierzałem okazać się kompletnym idiotą. Drzwi wejściowe otworzyłem na oścież i tak je zostawiłem, na wypadek gdybym musiał wrzeszczeć lub uciekać.

Pokonałem metr. Potem drugi. Buck Dharma z Blue Oyster Cult (fakt, że pamiętałem nie tylko jego pseudonim, ale i to, że naprawdę nazywał się Donald Roeser, wiele mówił o moim dzieciństwie), śpiewał, że możemy być tacy jak oni, jak Romeo i Julia.

Innymi słowy – martwi.

Wreszcie dotarłem do drzwi sypialni i je pchnąłem. Nie drgnęły. Będę musiał przekręcić metalową gałkę. Zerknąłem przez ramię. Drzwi wejściowe wciąż były otwarte na oścież. Przekręciłem gałkę najciszej, jak się dało, ale i tak jej zgrzyt wydał mi się głośny niczym strzał z działa.

Lekko pchnąłem drzwi i puściłem gałkę. Muzyka była teraz głośniejsza. Czyste i wyraźne tony. Zapewne z odtwarzacza CD, który Squares sprezentował mi na urodziny dwa lata temu. Wetknąłem głowę w drzwi, żeby rzucić okiem, a wtedy ktoś chwycił mnie za włosy.

Ledwie zdążyłem jęknąć. Ktoś pociągnął mnie tak gwałtownie, że straciłem równowagę. Z rękami wyciągniętymi jak Superman przeleciałem przez pokój i z łoskotem wylądowałem na brzuchu. Powietrze ze świstem uszło mi z płuc. Próbowałem przetoczyć się na bok, ale on – bo zakładałem, że to mężczyzna – już mnie dopadł. Kolanami przycisnął mi plecy i objął ręką szyję. Usiłowałem się opierać, ale był niewiarygodnie silny. Zacisnął chwyt i zacząłem się dusić.

Nie mogłem się poruszyć. Znalazłem się na jego łasce, a on opuścił głowę tak, że czułem jego oddech. Zrobił coś drugą ręką, wzmacniając lub zmieniając chwyt, po czym nacisnął. Myślałem, że zmiażdży mi krtań. Oczy wyszły mi na wierzch. Usiłowałem oderwać jego ręce. Daremnie. Chciałem wbić paznokcie w jego przedramię, ale równie dobrze mógłbym próbować przebić palcem mahoniową deskę. Łomotało mi w skroniach, ból stawał się nie do zniesienia. Szarpałem jego ręce. Napastnik nie rozluźniał chwytu. Miałem wrażenie, że czaszka zaraz rozleci mi się na kawałki. Nagle usłyszałem głos:

– Cześć, Willie. Ten głos.

Natychmiast go poznałem. Nie słyszałem go… Chryste, usiłowałem sobie przypomnieć… Dziesięć, może piętnaście lat? Przynajmniej od śmierci Julie. Są jednak pewne dźwięki, najczęściej ludzkie głosy, które przechowujemy w specjalnej części kory mózgowej, na półce z najważniejszymi wiadomościami, i gdy tylko je usłyszymy, natychmiast naprężamy wszystkie mięśnie, wyczuwając niebezpieczeństwo.

Nagle puścił moją szyję. Rozciągnąłem się na podłodze, dławiąc się i krztusząc, usiłując złapać oddech. Zszedł ze mnie i się roześmiał.

– Straciłeś formę, Willie.

Na czworakach umknąłem pod ścianę. Wzrok potwierdził to, co już powiedział mi słuch. Nie wierzyłem własnym oczom.

– John? – powiedziałem. – John Asselta? – Zmienił się, ale nie mogłem się mylić. Uśmiechnął się samymi wargami. Miałem wrażenie, że przeniosłem się w przeszłość.

Poczułem strach, jakiego nie doświadczyłem od czasu dzieciństwa. Duch – bo tak wszyscy go nazywali, chociaż nikt nie miał odwagi mówić mu tego w oczy – zawsze tak na mnie działał. Sądzę, że nie tylko na mnie. Przerażał prawie wszystkich, ale ja byłem chroniony jako młodszy brat Kena. Duchowi to wystarczało.

Zawsze byłem słabeuszem. Przez całe życie unikałem fizycznej konfrontacji. Niektórzy twierdzą, że to uczyniło mnie mądrym i dojrzałym. To nie tak. Rzecz w tym, że jestem tchórzem. Boję się przemocy. Być może to normalne – instynkt samozachowawczy i tak dalej – ale i tak się tego wstydzę. Mój brat, który był najlepszym przyjacielem Ducha, miał w sobie tę godną pozazdroszczenia agresję, która odróżnia zwycięzców od słabeuszy. Na przykład grał w tenisa niczym młody John McEnroe, z tą jego bojowością, zaciętością, wolą zwycięstwa i czasami za daleko idącą chęcią rywalizacji. Nawet jako dziecko Ken był gotów walczyć do ostatniego tchu i wdeptać przeciwnika w ziemię. Ja nigdy taki nie byłem.

Podniosłem się z podłogi. Asselta też wstał i rozłożył ramiona.

– Nie powitasz starego przyjaciela, Willie?

Podszedł i zanim zdążyłem zareagować, uścisnął mnie. Był bardzo niski, miał dziwnie długi tors i krótkie ramiona. Policzkiem sięgał mi do piersi.

– Sporo czasu – rzekł.

Nie wiedziałem, co powiedzieć, od czego zacząć.

– Jak tu wszedłeś?

– Co? – puścił mnie. – Och, drzwi były otwarte. Przepraszam, że tak się do ciebie zakradłem, ale… – Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Nic się nie zmieniłeś, Willie.

– Wciąż dobrze wyglądasz.

– Nie powinieneś tak…

Przechylił głowę na bok i przypomniałem sobie, że zazwyczaj uderzał bez ostrzeżenia. John Asselta chodził do jednej klasy z Kenem i ukończył liceum w Livingston dwa lata przede mną. Był kapitanem drużyny zapaśników, a przez dwa lata z rzędu mistrzem okręgu Essex w wadze lekkiej. Zapewne zaszedłby wysoko, ale został zdyskwalifikowany za celowe wywichnięcie barku przeciwnikowi. Było to jego trzecie wykroczenie; rywal wrzeszczał z bólu. Zapamiętałem, że niektórzy kibice pochorowali się na widok bezwładnie zwisającej kończyny. Pamiętałem też uśmieszek Asselty, kiedy jego przeciwnika wywożono na noszach.

Mój ojciec twierdził, że Duch ma kompleks Napoleona. To wyjaśnienie wydawało mi się zbytnim uproszczeniem. Nie wiem, jak było naprawdę: czy Duch chciał coś sobie udowodnić, miał dodatkowy chromosom Y, czy po prostu był najpaskudniejszym sukinsynem na świecie. Tak czy inaczej, z całą pewnością był psycholem.

Nie da się tego inaczej ująć. Lubił ranić ludzi. Roztaczał wokół siebie atmosferę destrukcji. Nawet najwięksi zabijacy omijali go z daleka. Nie należało patrzeć mu w oczy ani wchodzić w drogę, bo nigdy nie było wiadomo, co może go sprowokować. Potrafił uderzyć bez ostrzeżenia.

– Złamać nos. Kopnąć w jądra. Wydrapać oczy. Zaatakować od tyłu.

Kiedy byłem w drugiej klasie, posłał Milta Sapersteina do szpitala ze wstrząsem mózgu. Saperstein, ofermowaty pierwszoklasista noszący w kieszonce wkładkę chroniącą przed zabrudzeniem długopisem, popełnił błąd, opierając się o szafkę Ducha. Ten uśmiechnął się i darował mu, poklepawszy go po plecach. Nieco później tego samego dnia Saperstein szedł korytarzem z klasy do klasy, a wtedy Duch skoczył na niego od tyłu i uderzył. Saperstein nawet nie wiedział, co się stało. Upadł, a wtedy Duch ze śmiechem kopnął go w głowę. Musieli zawieźć Milta na pogotowie w St. Barnabus.

Nikt niczego nie widział.

Kiedy Duch miał czternaście lat – jak głosiła wieść – zabił psa sąsiadów, wpychając mu fajerwerki w odbyt. Jednak najgorsza, znacznie gorsza od wszelkich innych plotek była ta, że Duch, mając zaledwie dziesięć lat, zadźgał kuchennym nożem niejakiego Daniela Skinnera. Podobno Skinner, o kilka lat starszy od Ducha, zaczepiał go, a Duch pchnął go nożem w serce. Mówiono, że spędził potem jakiś czas w poprawczaku i w szpitalu psychiatrycznym, ale to wcale mu nie pomogło. Ken utrzymywał, że nic o tym nie wie. Kiedyś zapytałem o to ojca, ale on nie potwierdził ani nie zaprzeczył.

– Czego chcesz, John? – spytałem, próbując odciąć się od przeszłości.

Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego mój brat się z nim przyjaźnił. Rodzice nie akceptowali tej znajomości, chociaż Duch potrafił być czarujący. Miał jasną karnację albinosa – stąd przezwisko – dodającą uroku delikatnym rysom twarzy, długie rzęsy i dołek w brodzie i wyglądał jak ucieleśnienie niewinności. Słyszałem, że po szkole poszedł do wojska. Podobno brał udział w tajnych operacjach jednostek specjalnych lub coś w tym rodzaju, ale nikt nie wiedział o tym nic pewnego. Znów przechylił głowę.

– Gdzie jest Ken? – zapytał tym jedwabistym głosem kaznodziei. Nie odpowiedziałem.

– Wyjechałem na długo, Willie. Za morze.

– Co robiłeś? – zapytałem. Znowu błysnął zębami w uśmiechu.

– Teraz wróciłem i pomyślałem sobie, że odszukam mojego najlepszego przyjaciela z dawnych lat – odrzekł, nie od powiadając na moje pytanie.

Nagle przypomniałem sobie, jak zeszłej nocy stałem na balkonie. Człowiek patrzący na mnie z drugiej strony ulicy to musiał być on.

– No więc, Willie, gdzie mogę go znaleźć?

– Nie wiem.

Przyłożył dłoń do ucha.

– Przepraszam?

– Nie mam pojęcia, gdzie on jest.

– Jak to możliwe? Jesteś jego bratem. Bardzo cię kochał.

– Czego chcesz, John?

– Powiedz mi – rzekł i znów pokazał białe zęby co stało się z twoją szkolną miłością, Julie Miller? Chajtnęliście się?

Wytrzeszczyłem oczy. Wciąż się uśmiechał. Wiedziałem, że ze mnie kpi. To dziwne, ale on i Julie się przyjaźnili. Nie mogłem tego zrozumieć. Julie twierdziła, że dostrzega w nim głębię pod powłoczką psychozy. Kiedyś zażartowałem, że pewnie wyjęła mu cierń z łapy. Teraz zastanawiałem się, jak to rozegrać. Brałem pod uwagę ucieczkę, ale wiedziałem, że nie zdążyłbym dopaść drzwi. Wiedziałem też, że sobie z nim nie poradzę.

– Długo cię nie było? – zapytałem.

– Całe lata, Willie.

– Kiedy ostatni raz widziałeś Kena? Udał głęboki namysł.

– Och, chyba jakieś… dwanaście lat temu? Od tego czasu byłem za morzem. Nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu.

– Uhm. Zmrużył oczy.

– To brzmi tak, jakbyś mi nie wierzył. – Przysunął się bliżej. O mało nie odskoczyłem. – Boisz się mnie?

– Nie.

– Nie ma tu starszego brata, który by cię obronił, Willie.

– I nie jesteśmy już w liceum, John. Spojrzał mi w oczy.

– Myślisz, że świat jest teraz inny? Usiłowałem się trzymać.

– Wyglądasz na przestraszonego, Willie.

– Wynoś się – powiedziałem.

Zaskoczył mnie. Opadł na podłogę i podciął mi nogi. Runąłem na wznak. Zanim zdążyłem się poruszyć, założył mi dźwignię na rękę. Nacisnął z całej siły, pokonując opór bicepsu. Wyłamywał mi rękę w stawie łokciowym. Poczułem przeszywający ból.

Usiłowałem się wyrwać. Zmienić pozycję. Cokolwiek, byle ten nacisk zelżał. W pewnym momencie Duch powiedział lodowatym głosem:

– Przekaż mu, że już dość chowania się, Willie. Że może stać się krzywda innym ludziom. Takim jak ty albo twój ojciec lub siostra. A może nawet ta mała Millerówna, z którą spotkałeś się dzisiaj. Przekaż mu to.

Był szybki jak błyskawica. Jednym płynnym ruchem puścił moją rękę i uderzył mnie pięścią w twarz. Miałem wrażenie, że eksplodował mi nos. Zakręciło mi się w głowie. Może na chwilę straciłem przytomność, sam nie wiem.

Kiedy znów podniosłem głowę, Ducha już nie było.

Загрузка...