Zabrzęczał interkom.
– Panie McGuane? – zapytał recepcjonista, będący jednym z jego ochroniarzy.
– Tak?
– Są tu Joshua Ford i Raymond Cromwell.
Joshua Ford był starszym partnerem spółki Stanford, Cummins i Ford, firmy zatrudniającej ponad trzystu prawników. Tak więc Raymond Cromwell to jeden z jego robiących notatki i pracujących w nadgodzinach podwładnych. Philip obserwował ich obu na monitorze. Ford był postawnym mężczyzną – metr osiemdziesiąt wzrostu, sto dziesięć kilo wagi. Miał reputację twardego, agresywnego i grającego nieczysto przeciwnika. W sposób pasujący do tej charakterystyki poruszał ustami, jakby żuł cygaro. Natomiast Cromwell był młody, mięczakowaty, wymanikiurowany i gładki jak oliwa.
McGuane spojrzał na Ducha, który uśmiechnął się, i McGuane'a przeszedł zimny dreszcz. Znów zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił, wciągając w to Asseltę. W końcu uznał, że wszystko w porządku – Duch miał w tym własny interes.
Ponadto Duch był dobry.
Wciąż nie odrywając oczu od tego mrożącego krew w żyłach uśmiechu, McGuane powiedział:
– Proszę przysłać tu samego pana Forda. Proszę upewnić się, że panu Cromwellowi jest wygodnie w poczekalni.
– Tak, panie McGuane.
McGuane zastanawiał się, jak to rozegrać. Nie lubił nieuzasadnionej przemocy, ale też wcale się nie wzdragał przed jej stosowaniem. Była po prostu środkiem prowadzącym do celu. Duch miał rację, mówiąc o ateistach w okopach. Rzecz w tym, że człowiek jest tylko zwierzęciem, prymitywnym organizmem, niewiele różniącym się od swoich protoplastów. Umierasz i cię nie ma. To czysta megalomania uważać, że my, ludzie, w jakiś sposób oszukamy śmierć i, w przeciwieństwie do innych stworzeń, zdołamy ją przetrwać. Oczywiście za życia jesteśmy szczególnym i dominującym gatunkiem, ponieważ jesteśmy najsilniejsi i bezwzględni. Rządzimy tym światem. Jednak wierzyć, że jesteśmy niezwykli w oczach Boga, że zdołamy wkraść się w Jego łaski, całując Go w tyłek, cóż… Może to zabrzmi jak komunistyczne dyrdymały, ale od zarania dziejów właśnie tego rodzaju propagandę stosują bogaci, żeby utrzymać w ryzach biedaków.
Duch ruszył w kierunku drzwi.
Trzeba wykorzystywać każdą okazję, żeby zdobyć przewagę. McGuane często łamał zasady uważane przez innych za nienaruszalne. Na przykład, że nie należy zabijać agenta FBI, prokuratora czy policjanta. McGuane zabijał przedstawicieli wszystkich tych trzech zawodów. Inna zasada zabraniała atakować wpływowych ludzi, którzy mogli narobić kłopotów lub zwrócić na ciebie uwagę.
McGuane tym też się nie przejmował.
Kiedy Joshua Ford otworzył drzwi, Duch trzymał w ręku żelazną pałkę. Miała długość kija do baseballu i mocną sprężynę, która wzmacniała siłę uderzenia. Przy mocniejszym ciosie w głowę czaszka pękała jak skorupka jajka.
Joshua Ford wszedł swobodnym krokiem bogatego człowieka. Uśmiechnął się.
– Panie McGuane.
Philip odpowiedział z uśmiechem:
– Panie Ford.
Wyczuwając czyjąś obecność, Ford odwrócił się do Ducha, odruchowo wyciągając rękę. Duch patrzył gdzie indziej. Uderzył metalową pałką, celując w łydkę. Ford krzyknął i upadł na podłogę jak marionetka, której przecięto sznurki. Duch uderzył go ponownie, tym razem w prawe ramię. Ford stracił czucie w prawej ręce. Duch rąbnął pałką w żebra. Rozległ się głośny trzask. Ford zwinął się w kłębek.
Stojąc na drugim końcu pokoju, McGuane zapytał:
– Gdzie on jest?
Joshua Ford przełknął ślinę i wychrypiał:
– Kto?
Popełnił błąd. Duch trzepnął go w kostkę. Ford zawył. McGuane spojrzał na monitor. Cromwell wygodnie rozsiadł się w poczekalni. Nic nie usłyszy. Nikt nic nie usłyszy.
Duch ponownie uderzył prawnika, trafiając w to samo miejsce. Dał się słyszeć dźwięk przypominający odgłos pękającej pod kołami butelki. Ford wyciągnął rękę, błagając o litość. Przez te wszystkie lata McGuane nauczył się, że najlepiej pobić delikwenta przed rozpoczęciem przesłuchania. Większość ludzi w obliczu tortur usiłuje się wykręcić. Szczególnie ci, którzy są przyzwyczajeni do gadania. Próbują szukać wymówek, półprawd, wiarygodnych kłamstw. Zakładają, że skoro oni są rozsądni, to ich przeciwnik również. Myślą, że uda im się wywinąć.
Trzeba pozbawić ich tych złudzeń.
Ból i strach wywołane niespodziewanym atakiem działają druzgocąco na psychikę. Zdolność do logicznego rozumowania – albo inteligencja, jeśli tak wolicie nazwać tę cechę wykształconą w toku ewolucji – znika. Pozostaje neandertalczyk, prymitywna istota, która chce tylko uniknąć cierpień.
Duch spojrzał na McGuane'a. Ten kiwnął głową. Duch cofnął się, ustępując mu miejsca.
– Zatrzymał się w Las Vegas – wyjaśnił McGuane. – To był poważny błąd. Odwiedził tam lekarza. Sprawdziliśmy, jakie rozmowy przeprowadzono z okolicznych automatów telefonicznych godzinę przed i po tej wizycie. Znaleźliśmy tylko jedną interesującą rozmowę. Z panem, panie Ford.
– Zadzwonił do pana. Żeby się upewnić, kazałem mojemu człowiekowi obserwować pańskie biuro. Wczoraj złożyli panu wizytę federalni. Tak więc widzi pan, wszystko się zgadza.
– Ken musiał mieć jakiegoś prawnika. Na pewno poszukał kogoś twardego, niezależnego i niepowiązanego ze mną. Pana.
– Przecież… – zaczął Joshua Ford.
McGuane powstrzymał go, unosząc rękę. Ford usłuchał i zamilkł. McGuane cofnął się, spojrzał na Ducha i powiedział:
– John.
Duch podszedł i bez wahania uderzył Forda tuż powyżej łokcia, o mało nie łamiąc mu ręki. Reszta krwi odpłynęła z twarzy prawnika.
– Jeśli będzie pan zaprzeczał lub udawał, że nie wie, o czym mówię – wyjaśnił McGuane – mój przyjaciel przestanie się z panem pieścić i weźmie się naprawdę do roboty. Rozumie pan? Ford zastanawiał się chwilę. Kiedy spojrzał mu w twarz, McGuane ze zdziwieniem zobaczył stanowczy wyraz jego oczu. Ford popatrzył na Ducha, a potem na McGuane' a.
– Idź do diabła! – prychnął.
Duch zerknął na McGuane'a. Podniósł brew, uśmiechnął się i powiedział:
– Odważny.
– John…
Duch nie zwrócił na to uwagi. Uderzył Forda pałką w twarz. Rozległ się głuchy trzask i głowa prawnika odskoczyła na bok. Krew trysnęła na dywan. Ford upadł i nie ruszał się. Duch przyszykował się do następnego ciosu – w kolano.
– Jeszcze jest przytomny? – zapytał McGuane. Duch powstrzymał cios. Pochylił się.
– Przytomny – potwierdził – ale ma nieregularny oddech. – Wyprostował się. – Jeszcze jeden cios i pan Ford stanie się przeszłością.
McGuane zastanowił się.
– Panie Ford?
Prawnik spojrzał na niego.
– Gdzie on jest?
Ford tylko pokręcił głową.
McGuane podszedł do monitora. Obrócił go tak, żeby Joshua Ford widział ekran. Cromwell siedział z nogą założoną na nogę, pijąc kawę. McGuane wskazał palcem na młodego prawnika. Duch ruchem głowy pokazał na ekran.
– Nosił ładne buty. Od Allen – Edmondsa?
Ford spróbował wstać. Podparł się rękami, lecz te ugięły się pod nim i upadł.
– Ile on ma lat? – zapytał McGuane. Ford nie odpowiedział. Duch uniósł pałkę.
– Pyta cię…
– Dwadzieścia dziewięć.
– Żonaty?
Ford skinął głową.
– Dzieci?
– Dwóch chłopców.
McGuane przez chwilę patrzył w ekran.
– Masz rację, John. To ładne buty. – Zwrócił się do Forda. – Powiedz mi, gdzie jest Ken, inaczej on umrze.
Duch ostrożnie odłożył metalową pałkę. Sięgnął do kieszeni i wyjął pętlę, używaną przez Thugów. Jej długa na dwanaście centymetrów i gruba na trzy rączka była zrobiona z mahoniu, ośmiokątna, z głębokimi wyżłobieniami, ułatwiającymi chwyt. Do obu jej końców była przymocowana pleciona linka z końskiego włosia.
– On nie ma z tym nic wspólnego – szepnął Ford.
– Posłuchaj mnie uważnie – rzekł McGuane – bo nie będę tego powtarzał. Ford czekał.
– My nigdy nie blefujemy – powiedział McGuane.
Duch uśmiechnął się. McGuane odczekał chwilę, nie odrywając oczu od Forda. Potem nacisnął przycisk interkomu.
– Tak, panie McGuane.
– Przyprowadź tu pana Cromwella.
– Tak, proszę pana.
Obaj patrzyli na monitor, gdy gruby ochroniarz stanął w drzwiach i skinął na Cromwella. Ten wyprostował się, odstawił kawę, wstał i wygładził marynarkę. Poszedł za ochroniarzem do drzwi. Ford obrócił głowę.
– Jesteś głupcem – orzekł McGuane.
Duch mocniej chwycił drewnianą rączkę i czekał.
Ochroniarz otworzył drzwi. Raymond Cromwell wszedł z przyszykowanym uśmiechem. Kiedy zobaczył krew i leżącego na podłodze szefa, zamarł z grymasem przerażenia na twarzy.
– Co do…?
Duch zaszedł go od tyłu i kopnięciem podbił mu nogi. Cromwell z jękiem opadł na kolana. Duch poruszał się wprawnie, zwinnie i bez wysiłku, jak w groteskowym balecie.
Zarzucił linkę przez głowę młodego adwokata. Kiedy owinęła się wokół szyi, gwałtownie szarpnął, jednocześnie wbijając mu kolano w plecy. Sznur wpił się w gładką skórę Cromwella. Duch przekręcił rączkę, odcinając dopływ krwi do mózgu. Cromwellowi oczy wyszły na wierzch. Szarpał rękami sznur. Duch nie puszczał.
– Przestańcie! – krzyknął Ford. – Powiem! Tamci nie odpowiedzieli.
Duch nie odrywał oczu od ofiary. Twarz Cromwella przybrała sinopurpurowy kolor.
– Powiedziałem…
Ford odwrócił się do McGuane'a. Ten stał spokojnie, z założonymi rękami. Ich spojrzenia spotkały się. W ciszy słychać było tylko okropne rzężenia wydobywające się z ust Cromwella.
– Proszę… – szepnął Ford.
Lecz McGuane tylko pokręcił głową i powtórzył swoje wcześniejsze słowa:
– My nigdy nie blefujemy.
Duch jeszcze mocniej przekręcił rączkę i nie puszczał.