41

Musiałem powiedzieć ojcu o taśmie z hipermarketu.

Squares wysadził mnie na przystanku autobusowym niedaleko Meadowlands. Nie miałem pojęcia, co myśleć o tym, co przed chwilą zobaczyłem. Gdzieś w pobliżu New Jersey Turnpike, patrząc na zrujnowane fabryki, mój mózg przełączył się na autopilota. Tylko dzięki temu mogłem nadal działać.

Ken rzeczywiście żył.

Widziałem go. Mieszkał w Nowym Meksyku pod nazwiskiem Owena Enfielda. Na moment wpadłem w ekstazę. A więc jest jeszcze szansa na odkupienie, ponowne spotkanie z bratem, może nawet – czy odważę się o tym myśleć? – naprawienie wszystkiego.

Potem jednak pomyślałem o Sheili.

Jej odciski palców znaleziono w domu mojego brata, razem z dwoma ciałami. Co Sheila tam robiła? Nie miałem pojęcia – a może po prostu nie chciałem spojrzeć prawdzie w oczy. Zdradziła mnie. W tych chwilach, kiedy mój mózg znowu mógł sprawnie działać, jedyne scenariusze, jakie przychodziły mi do głowy, nieodmiennie wiązały się ze zdradą, w takiej czy innej formie. A jeśli zbyt długo o tym myślałem, jeśli pozwoliłem sobie pogrążyć się we wspomnieniach: jak podkulała nogi, kiedy rozmawialiśmy na kanapie, jak odgarniała włosy, jakby stała pod wodospadem, jak uśmiechała się w tym frotowym szlafroku, kiedy wyszła spod prysznica, jak ubierała się na noc w moje za duże podkoszulki, jak mruczała mi do ucha w tańcu, jak zapierało mi dech, gdy spojrzała na mnie z drugiego końca pokoju – na myśl, że wszystko to było wyrafinowanym oszustwem…

Autopilot.

Tak więc brnąłem przez to z mozołem, myśląc tylko o jednym: zamknąć tę sprawę. Mój brat i ukochana opuścili mnie nagle, odeszli bez pożegnania. Wiedziałem, że nie zdołam się z tym pogodzić dopóty, dopóki nie poznam prawdy. Squares od początku ostrzegał mnie, że może mi się nie spodobać to, co odkryję. Możliwe jednak, że w końcu okaże się, iż to wszystko było konieczne. Może powinienem się zdobyć na odwagę. Może tym razem to ja uratuję Kena, a nie on mnie.

Tak więc skoncentruję się na jednym: Ken żyje i jest niewinny. Jeśli miałem co do tego jakieś wątpliwości, to Pistillo ostatecznie je rozwiał. Znowu zobaczę brata. A to… sam nie wiem: naprawi przeszłość, pozwoli matce spoczywać w spokoju, dowiedzie czegoś.

Tego dnia, ostatniego zwyczajowej żałoby po matce, ojca nie było w domu. Ciotka Selma kręciła się w kuchni. Powiedziała mi, że poszedł na spacer. Miała na sobie fartuch. Zastanawiałem się, skąd go wzięła. Czyżby przyniosła go ze sobą? Wydawało się, że nigdy nie widziałem jej bez fartucha. Patrzyłem, jak czyści zlew. Selma, cicha siostra Sunny, pracowała metodycznie. Przyjmowałem jej istnienie za pewnik. Selma po prostu… była. Należała do tych ludzi, którzy wiodą spokojne życie, jakby obawiali się zwrócić na siebie uwagę losu. Ona i wuj Murray nie mieli dzieci. Nie wiem dlaczego, chociaż kiedyś słyszałem, jak rodzice wspominali o poronieniu. Stałem i patrzyłem na nią, jakbym widział ją po raz pierwszy; oto jeszcze jedna istota ludzka starająca się jak najlepiej przeżyć każdy dzień.

– Dziękuję – powiedziałem. Selma kiwnęła głową.

Zamierzałem powiedzieć jej, że ją kocham, doceniam i chcę, szczególnie teraz, kiedy zabrakło mamy, żebyśmy poznali się bliżej, bo mama na pewno by tego chciała. Nie mogłem. Zamiast tego uściskałem ją. W pierwszej chwili zesztywniała, zaskoczona moim nieoczekiwanym wybuchem czułości, ale zaraz się odprężyła.

– Będzie dobrze – powiedziała.

Znałem ulubioną trasę spacerową ojca. Przeszedłem przez Coddington Terrace, przezornie omijając z daleka dom Millerów. Wiedziałem, że ojciec też tak zrobił. Zmienił tę trasę już przed laty. Przeszedłem przez podwórka Jarata i Arnaya, a potem ruszyłem ścieżką wiodącą przez Meadowbrook do boisk miejskiej drużyny juniorów. Teraz, po sezonie, były puste, a mój ojciec siedział sam na najwyższej z metalowych ławek. Pamiętałem, jak bardzo lubił trenować. Wkładał biały podkoszulek z zielonymi rękawami i nazwą „Senators” na piersi oraz za ciasną zieloną czapeczkę z literą „S”. Uwielbiał siedzieć na ławeczce, niedbale zarzuciwszy ręce na zakurzone poręcze, wietrząc plamy potu pod pachami. Opierał jedną nogę o drewniany stopień, drugą o beton i jednym płynnym ruchem zdejmował czapeczkę, ocierał czoło przedramieniem, po czym umieszczał czapkę na głowie. Twarz jaśniała mu w takie wieczory, szczególnie kiedy grał Ken. Trenował drużynę razem z panem Bertillo i Horowitzem, dwoma najlepszymi przyjaciółmi i kolegami od kufla. Obaj umarli na serce, zanim dożyli sześćdziesiątki. Siadając teraz obok niego, wiedziałem, że wciąż ma w uszach oklaski, głośne śpiewy i ten słodki zapach nawierzchni boiska.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

– Pamiętasz ten rok, kiedy twoja matka sędziowała?

– Może trochę. W której byłem wtedy klasie, w czwartej?

– Tak, chyba tak. – Pokręcił głową, wciąż z uśmiechem, pogrążony we wspomnieniach.

To było w szczytowym okresie jej fascynacji ruchem wyzwolenia kobiet. Nosiła podkoszulki z nadrukiem „Miejsce kobiety jest w domu i w senacie” lub podobnymi sloganami. Trzeba pamiętać, że było to, jeszcze zanim dziewczętom pozwolono grać w lidze. Pewnego dnia twoja mama uświadomiła sobie, że nie ma sędziów – kobiet. Sprawdziła w regulaminie i okazało się, że nie ma przepisu, który by tego zabraniał.

– Zgłosiła się?

– Tak.

– I co?

– No cóż, starzy członkowie zarządu o mało nie dostali zawału, ale regulamin to regulamin. Pozwolili jej sędziować.

– Jednak były problemy.

– Na przykład jakie?

– Na przykład takie, że była najgorszym sędzią na świecie. – Tato znowu rozjaśnił się uśmiechem, który już tak rzadko widywałem, tak nierozerwalnie związanym z przeszłością, że chciało mi się płakać. – Prawie nie znała przepisów i, jak wiesz, miała kiepski wzrok. Pamiętam, jak na pierwszym meczu podniosła kciuk do góry i wrzasnęła: „Baza!”. Ilekroć wydawała werdykt, wykonywała cały szereg tanecznych ruchów. Jak z baletu Boba Fosse'a. Obaj zachichotaliśmy i niemal widziałem, jak ją obserwuje, machnięciem ręki zbywając jej teatralne gesty, na pół zmieszany, a na pół urzeczony.

– Czy trenerzy nie dostawali szału?

– Jasne, ale wiesz, co zrobił zarząd klubu? Przecząco pokręciłem głową.

– Przydzielili jej do pomocy Harveya Newhouse'a. Pamiętasz go?

– Jego syn chodził do mojej klasy. Grał zawodowo w piłkę, prawda?

– W Ramsach, tak. Groźny napastnik. Harvey ważył chyba sto pięćdziesiąt kilogramów. On siedział na ławce, a twoja mama sędziowała w polu i ilekroć któryś z trenerów wpadał w szał, Harvey tylko mierzył go wzrokiem i facet grzecznie siadał na ławce.

Znowu roześmialiśmy się, a potem siedzieliśmy w przyjaznym milczeniu, obaj zastanawiając się, jak życie mogło złamać osobę takiego ducha, nawet zanim zachorowała. W końcu ojciec odwrócił się i spojrzał na mnie. Szeroko otworzył oczy na widok mojej twarzy.

– Co ci się stało, do diabła?

– Wszystko w porządku – powiedziałem.

– Wdałeś się w bójkę?

– Naprawdę nic mi nie jest. Muszę o czymś z tobą porozmawiać. Zamilkł. Nie wiedziałem, od czego zacząć, ale ojciec pomógł mi.

– Pokaż – polecił. Spojrzałem pytająco.

– Twoja siostra dzwoniła dziś rano. Powiedziała mi o zdjęciu.

Wciąż miałem je przy sobie. Wziął je w dłoń, jakby było zwierzątkiem, którego nie chciał zgnieść. Popatrzył na nie i powiedział: „Mój Boże”. Zaszkliły mu się oczy.

– Nie wiedziałeś? – zapytałem.

– Nie. – Znów spojrzał na zdjęcie. – Twoja matka nigdy nic mi nie powiedziała. Zobaczyłem, że lekko spochmurniał. Jego żona, jego towarzyszka życia, ukryła coś przed nim. Zabolało go to.

– Jest jeszcze coś. Odwrócił się do mnie.

– Ken mieszkał w Nowym Meksyku.

Powiedziałem mu, czego się dowiedziałem. Ojciec wysłuchał tego spokojnie i w milczeniu, jakby odzyskał duchową równowagę.

Siedzieliśmy w ciszy. Załóżmy, rozmyślałem, że było mniej więcej tak: jedenaście lat temu Ken został wrobiony. Uciekł i zamieszkał za granicą – ukrywał się, jak donosiły media. Minęły lata. Teraz wraca do domu.

Dlaczego?

Czy po to, jak twierdziła matka, żeby dowieść swojej niewinności? To pewnie miało sens, tylko dlaczego dopiero teraz, po tylu latach? Nie wiedziałem, ale – jakiekolwiek miał powody

– Ken rzeczywiście przyjechał i wpadł w tarapaty. Ktoś dowiedział się o jego powrocie. Kto?

Odpowiedź wydawała się oczywista: ten, kto zamordował Julie. Ta osoba, kobieta czy mężczyzna, musiała uciszyć Kena. I co wtedy? Nie miałem pojęcia. Wciąż brakowało wielu elementów układanki.

– Tato?

– Tak?

– Czy podejrzewałeś kiedyś, że Ken żyje? Zastanowił się.

– Łatwiej było myśleć, że umarł.

– To nie jest odpowiedź.

– Znowu odwrócił wzrok.

– Ken tak bardzo cię kochał, Will.

Pozwoliłem tym słowom zawisnąć w powietrzu.

– Jednak nie był bez skazy.

– Wiem o tym.

Milczał chwilę, po czym dodał:

– Zanim Julie została zamordowana, Ken miał już kłopoty.

– Co masz na myśli?

– Przyjechał do domu, żeby się ukryć.

– Przed czym?

– Nie wiem.

Przypomniałem sobie, że nie było go w domu przez co najmniej dwa lata, a po powrocie był spięty, nawet wtedy, kiedy pytał mnie o Julie. Nie miałem pojęcia, co to wszystko oznaczało.

– Czy pamiętasz Phila McGuane'a? – zapytał ojciec.

Kiwnąłem głową. Stary przyjaciel Kena z liceum, „urodzony przywódca”, który obecnie miał opinię człowieka „z powiązaniami”.

– Słyszałem, że wprowadził się do dawnego domu Bonano.

– Tak.

Kiedy byłem dzieckiem, rodzina Bonano, słynnych mafiosów, zamieszkiwała w największej rezydencji w Livingston, tej z wysoką żelazną bramą i podjazdem strzeżonym przez dwa kamienne lwy. Plotka głosiła – jak pewnie się domyślacie, na przedmieściach plotkowanie jest ulubionym zajęciem – że na terenie posiadłości są pogrzebane ciała, a ogrodzenie jest podłączone do prądu i jeśli jakiś dzieciak zakradnie się tam przez las na tyłach domu, wpakują mu kulę w łeb. Powątpiewałem w prawdziwość tych opowieści, ale policja w końcu aresztowała starego Bonano, kiedy miał dziewięćdziesiąt jeden lat.

– I co z nim? – zapytałem.

– Ken miał powiązania z McGuane'em.

– W jaki sposób?

– Nic więcej nie wiem. Pomyślałem o Duchu.

– Czy John Asselta też był w to zamieszany? Ojciec zesztywniał. W jego oczach ujrzałem strach.

– Dlaczego pytasz?

– Wszyscy trzej przyjaźnili się w liceum – odparłem. Widziałem go niedawno.

– Asseltę?

– Tak.

– On wrócił? – zapytał cicho. Skinąłem głową. Ojciec zamknął oczy.

– O co chodzi?

– Jest niebezpieczny – powiedział ojciec.

– Wiem o tym. Wskazał na moją twarz.

– On ci to zrobił?

Dobre pytanie, pomyślałem.

– Przynajmniej częściowo.

– Częściowo?

– To długa historia, tato.

Znów zaniknął oczy. Potem otworzył je, oparł ręce o uda i wstał.

– Chodźmy do domu – rzekł.

Chciałem zadać mu kilka pytań, ale wiedziałem, że nie jest to odpowiednia chwila. Poszedłem za ojcem. Z trudem schodził po chybotliwych stopniach trybuny. Wyciągnąłem do niego rękę. Nie chciał mojej pomocy. Ruszyliśmy w kierunku ścieżki. A tam, ze spokojnym uśmiechem i rękami w kieszeniach, stał Duch.

Przez moment myślałem, że poniosła mnie wyobraźnia, że rozmowa go przywołała. Usłyszałem, jak ojciec głośno wciąga powietrze.

– Czy to nie rozczulające? – spytał Duch.

Ojciec wysunął się przede mnie, jakby chciał mnie zasłonić.

– Czego chcesz?! – wykrzyknął. Duch roześmiał się.

– Kiedy zawiodłem w wielkim meczu – powiedział drwiąco – trzeba było całej rolki dropsów, żeby mnie pocieszyć.

Staliśmy jak wryci. Duch spojrzał w niebo, zamknął oczy i wciągnął nosem powietrze.

– Ach, liga juniorów. – Popatrzył na mojego ojca. – Czy pamięta pan, jak mój stary przyszedł na mecz, panie Klein?

Ojciec zacisnął zęby.

– To była wspaniała chwila, Will. Naprawdę. Klasyczny numer. Mój poczciwy staruszek był tak ubzdryngolony, że wysikał się tuż obok stołu z przekąskami. Możesz to sobie wyobrazić? Myślałem, że pani Tansmore dostanie zawału. Zaśmiał się głośno, aż echo tego śmiechu odbiło się od trybun i przeszyło mi serce. Kiedy ucichło, dodał: – Dobre stare czasy, co?

– Czego chcesz? – powtórzył ojciec.

Myśli Ducha już podążały własnym torem. Zignorował pytanie.

– Panie Klein, czy pamięta pan, jak pański zespól doszedł do finałów stanowych?

– Pamiętam – burknął ojciec.

– Ken i ja byliśmy chyba w czwartej klasie.

Tym razem ojciec milczał. Duch pstryknął palcami.

– Och, czekajcie. – Uśmiech znikł z jego twarzy. Omal nie zapomniałem. Straciłem ten rok, prawda? I następny również. Znalazłem się w kiciu, no nie?

– Nigdy nie siedziałeś w więzieniu – powiedział ojciec.

– Słusznie, ma pan całkowitą rację, panie Klein. Zostałem – Duch zrobił wymowny gest swymi kościstymi palcami – hospitalizowany. Wiesz, co to oznacza, Willie?

– Zamykają dzieciaka z najbardziej zdeprawowanymi świrami, jacy kiedykolwiek stąpali po powierzchni tej planety, a wszystko po to, żeby go wyleczyć. Mój pierwszy współlokator, niejaki Tommy, był piromanem. Miał zaledwie trzynaście lat, gdy zabił rodziców, podpalając dom. Pewnej nocy ukradł pijanemu pielęgniarzowi pudełko zapałek i podpalił moje łóżko. Przeleżałem trzy tygodnie na oddziale szpitalnym. Sam chętnie bym się podpalił, żeby tylko nie wracać.

Po Meadowbrook Road przejechał samochód. Zauważyłem małego chłopczyka na tylnym siedzeniu, przymocowanego do fotelika. Nie było wiatru. Drzewa stały nieruchomo.

– To było dawno temu – powiedział cicho ojciec.

Duch zmrużył oczy, jakby nadawał słowom mojego ojca jakieś szczególne znaczenie. W końcu pokiwał głową i rzekł:

– Owszem, dawno. Znów muszę panu przyznać słuszność, panie Klein. Przecież i tak nie miałem domu. Właściwie można uznać to, co się stało, za błogosławieństwo. Mogłem się leczyć, zamiast mieszkać z ojcem, który mnie tłukł.

W tym momencie zrozumiałem, że mówi o zabójstwie Daniela Skinnera, tego awanturnika, który został zadźgany kuchennym nożem. Jednak jeszcze bardziej uderzyło mnie, że jego historia brzmiała podobnie do tych, jakie opowiadają nam dzieci w Covenant House: patologiczna rodzina, wcześnie popełnione przestępstwo, psychoza. Usiłowałem patrzeć na Ducha tak, jakby był jednym z moich podopiecznych. Tylko że mi się to nie udało. Nie był już dzieckiem. Nie wiem, kiedy przekraczają tę granicę, w jakim wieku z potrzebującego pomocy dziecka przeradzają się w degenerata, którego należy zamknąć, nawet jeśli nie jest to sprawiedliwe.

– Hej, Willie?

Duch usiłował spojrzeć mi w oczy, ale ojciec nadal mnie zasłaniał. Położyłem mu dłoń na ramieniu, dając znać, że sam sobie poradzę.

– Co?

– Wiesz, że zostałem… – znowu wykonał ten gest palcami -…ponownie hospitalizowany”, prawda?

– Tak.

– Byłem w ostatniej klasie, ty w drugiej.

– Pamiętam.

– Przez cały ten czas odwiedziła mnie tylko jedna osoba.

– Wiesz, kto to był? Skinąłem głową. Julie.

– Zabawne, nie sądzisz?

– Zabiłeś ją? – zapytałem.

– Tylko jeden z obecnych tutaj jest temu winien. Ojciec znowu stanął przede mną.

– Dość tego – rzekł. Odsunąłem się na bok.

– O czym ty mówisz?

– O tobie, Willie. To przez ciebie. Zaskoczył mnie.

– Co?

– Dość tego – powtórzył ojciec.

– Powinieneś o nią walczyć – ciągnął Duch – powinieneś jej bronić.

– Po co tu przyszedłeś? – warknął mój ojciec.

– Szczerze, panie Klein? Sam nie wiem.

– Zostaw moją rodzinę w spokoju, a jeśli chcesz kogoś załatwić, to mnie wybierz.

– Nie, proszę pana. – Zastanowił się i zimna dłoń strachu ścisnęła mi żołądek. – Chyba wolę pana żywego.

Duch pomachał nam na pożegnanie i wszedł w las. Patrzyliśmy, jak kluczy między krzakami, szybko wtapiając się w gąszcz, aż znikł rzeczywiście jak duch. Staliśmy tak jeszcze minutę czy dwie. Słyszałem oddech ojca, płytki i świszczący.

– Tato?

On jednak już ruszył ścieżką.

– Chodźmy do domu, Will.

Загрузка...