30

Miałem dziwny półsen.

„Półsen”, ponieważ właściwie nie spałem. Unosiłem się w tym dziwnym stanie między jawą a drzemką. Leżałem w ciemności z rękami splecionymi pod głową i zamkniętymi oczami. Wspomniałem już wcześniej, że Sheila uwielbiała tańczyć. Namówiła mnie nawet, żebym zapisał się do klubu tanecznego w żydowskim ośrodku kultury w West Orange w stanie New Jersey. Ośrodek znajdował się blisko szpitala, w którym leżała moja, matka i naszego domu w Livingston. Co środę razem odwiedzaliśmy matkę, a potem o szóstej trzydzieści szliśmy na wieczorek taneczny.

Byliśmy chyba najmłodszą parą w klubie, w którym średnia wieku wynosiła około siedemdziesięciu pięciu lat. Starsi ludzie umieją się poruszać. Usiłowałem dotrzymać im kroku, ale nie byłem w stanie. W ich towarzystwie czułem się skrępowany. Sheila nie. Czasem w połowie tańca odsuwała się ode mnie. Zamykała oczy. Jej twarz promieniała, gdy zatracała się w tańcu.

Szczególnie spodobali mi się państwo Segalowie, którzy tańczyli razem od czasów potańcówek dla żołnierzy w latach czterdziestych. Tworzyli ładną i zgraną parę. Pan Segal zawsze nosił biały krawat. Pani Segal coś niebieskiego i naszyjnik z pereł. Na parkiecie byli wspaniali. Poruszali się jak zgrani kochankowie. Podczas przerw byli rozmowni i przyjaźnie nastawieni do innych. Kiedy grała muzyka, widzieli tylko siebie.

Pewnego śnieżnego lutowego wieczoru – myśleliśmy, że klub będzie zamknięty, ale się pomyliliśmy, pan Segal przyszedł sam. Wciąż miał na sobie biały krawat i nienagannie uprasowany garnitur. Wystarczył jeden rzut oka na jego ściągniętą twarz, żeby zrozumieć, co się stało. Sheila uścisnęła moją dłoń. Widziałem łzę, która spłynęła jej z kącika oka. Kiedy muzyka zaczęła grać, pan Segal wstał, bez wahania wyszedł na parkiet i zaczął tańczyć sam. Ułożył ręce tak, jakby wciąż trzymał w nich żonę. Prowadził ją, tak delikatnie tańcząc z jej duchem, że nikt nie śmiał mu przeszkadzać.

W następnym tygodniu pan Segal już się nie pojawił. Od innych członków klubu dowiedzieliśmy się, że pani Segal przegrała długą walkę z rakiem. Mimo to tańczyła do końca. Muzyka zaczęła grać. Wszyscy znaleźli sobie partnerów i wyszli na parkiet. Mocno przytulając Sheilę, zdałem sobie sprawę z tego, że chociaż historia Segalów była smutna, to i tak mieli więcej szczęścia niż którekolwiek ze znanych mi małżeństw.

I właśnie od tego zaczynał się mój sen. Znów byłem w klubie tanecznym. Był tam pan Segal i mnóstwo ludzi, których nigdy przedtem nie widziałem – wszyscy bez partnerów. Kiedy muzyka zaczęła grać, sami wyszliśmy na parkiet. Rozejrzałem się wokół. Był tam mój ojciec, niezgrabnie wywijający fokstrota. Skinął mi głową. Patrzyłem na innych tancerzy. Naj – wyraźniej wszyscy wyczuwali obecność swoich drogich zmarłych. Spoglądali w ich widmowe oczy. Próbowałem pójść za ich przykładem, ale niczego nie widziałem. Tańczyłem sam. Sheila do mnie nie przyszła.

Gdzieś w oddali dzwonił telefon. We śnie usłyszałem głęboki głos, płynący z głośnika.

– Tu porucznik Daniels z posterunku policji w Livingston. Chciałbym porozmawiać z panem Willem Kleinem.

W tle usłyszałem stłumiony śmiech młodej kobiety. Szeroko otworzyłem oczy i klub taneczny znikł. Sięgając po słuchawkę, znowu usłyszałem kobiecy chichot.

Brzmiał jak śmiech Katy Miller.

– Może powinienem zadzwonić do twoich rodziców mówił porucznik Daniels do śmiejącej się osoby.

– Nie – powiedział głos Katy. – Mam osiemnaście lat.

– Nie może mnie pan…

Podniosłem słuchawkę.

– Mówi Will Klein.

– Cześć, Will – powiedział porucznik Daniels. – Tu Tim Daniels. Chodziliśmy razem do szkoły, pamiętasz?

Tim Daniels. Pracował na stacji benzynowej. Przychodził do szkoły w umazanym smarem kombinezonie, ze swoim nazwiskiem wyszytym na kieszonce. Domyślałem się, że wciąż lubi uniformy.

– Jasne – odparłem zupełnie rozkojarzony. – Jak leci?

– Dobrze, dzięki.

– Pracujesz w policji?

Nic nie uchodzi mojej uwagi.

– Taak i wciąż mieszkam w miasteczku. Ożeniłem się z Betty Jo Stetson. Mamy dwie córki. Usiłowałem przypomnieć sobie Betty Jo Stetson, ale nie zdołałem.

– O rety, gratulacje.

– Dzięki, Will. – Spoważniał. – W Tribune czytałem o twojej mamie. Przykro mi.

– Bardzo dziękuję.

Katy Miller znowu zaczęła się śmiać.

– Słuchaj, dzwonię do ciebie, bo… no cóż, chyba znasz Katy Miller?

– Tak.

Zamilkł na moment. Pewnie przypomniał sobie, że chodziłem z Julie i jaki los ją spotkał.

– Prosiła mnie, żebym do ciebie zadzwonił.

– W czym problem?

– Znalazłem Katy na placu zabaw Mount Pleasant, z opróżnioną do połowy butelką absolutu. Jest kompletnie pijana.

– Miałem zamiar zatelefonować do jej rodziców…

– Zapomnij o tym! – znowu wrzasnęła Katy. – Mam osiemnaście lat!

– Dobrze, dobrze. W każdym razie powiedziała, żebym zadzwonił do ciebie. No cóż, pamiętam, że my również byliśmy dziećmi. I też nie byliśmy doskonali, no nie?

– Pewnie – odparłem.

W tym momencie Katy krzyknęła coś, a ja zdrętwiałem. Byłem pewien, że się przesłyszałem. Jej słowa i niemal drwiący ton głosu były jak zimne dłonie zaciskające się na mojej szyi.

– Idaho! – zawołała. – Mam rację, Will? Idaho! Ścisnąłem słuchawkę, pewien, że źle usłyszałem.

– Co ona mówi?

– Nie mam pojęcia. Wciąż krzyczy coś o Idaho, ale jeszcze nie wytrzeźwiała. Katy znowu zaczęła swoje:

– Pieprzone Idaho! Pyrlandia! Idaho! Mam rację, no nie? Z trudem łapałem oddech.

– Posłuchaj, Will, wiem, że jest późno, ale mógłbyś tu przyjechać i ją zabrać? Odzyskałem głos na tyle, aby powiedzieć:

– Już jadę.

Загрузка...