9.

Panuje przekonanie, że najohydniejszym przestępstwem na świecie jest zabójstwo dziecka. Zabicie starca również wywołuje pogardę i oburzenie, ale nie budzi już takiego przerażenia. Zabójstwo kobiety też jest odbierane szalenie nieprzychylnie zarówno przez mężczyzn (i za co zabijać kobiety?), jak i przez kobiety (wszystkie chłopy to świnie!).

Ale już zabójstwo mężczyzny, który wyszedł z wieku szczenięcego, ale nie wpadł jeszcze w starczy marazm, odbierane jest jak coś naturalnego.

Nie wierzycie?

W takim razie posłuchajcie takich zdań: „Wyjął parabellum i strzelił do dziecka”. „Wyjął parabellum i wystrzelił do starca”. „Wyjął parabellum i strzelił do kobiety”. „Wyjął parabellum i strzelił do mężczyzny”. Czujecie, jak spada poziom ohydy? Ten pierwszy był pewnie komendantem obozu koncentracyjnego, esesmanem. Drugi – pacyfikatorem, palącym każdego ranka jedną wioskę. Trzeci mógł być oficerem Wehrmachtu, który przyłapał partyzantkę z kanistrem nafty i zapałkami obok magazynu amunicji.

A czwarty, choć również strzelał z parabellum, mógł być równie dobrze naszym zwiadowcą, który zabił jednego z trzech łajdaków.

No więc ci ludzie w Czarnych strojach najwyraźniej nie przejmowali się swoją reputacją. W niewielkim pomieszczeniu, które nazwałem palarnią, zobaczyłem trzy nieruchome ciała – staruszki, młodej kobiety i nastolatka.

Wszystko ma swój czas i miejsce, i na przykład tortury powinny się odbywać w katowniach, w ciemnych podziemiach. Wśród wyściełanych foteli i sof (no żeby chociaż były skórzane, a nie z różowego jedwabiu!) i stoliczków z kryształowymi popielniczkami nieruchome skrwawione ciała wyglądały wyjątkowo strasznie.

I jeszcze ten mdlący zapach dobrego tytoniu i świeżej krwi.

Posłuszny instynktowi chronienia najsłabszego, przede wszystkim podszedłem do obnażonego do pasa chłopca, przywiązanego do fotela. Wprawdzie chłopiec mógł mieć czternaście lat, a więc wyrósł już z wieku niewinnego dziecka, ale… Przywiązano go szalenie malowniczo, zupełnie jak na filmach dla dzieci, gdy tępi dranie związują dzielnych młodych bohaterów – tracą na to dziesięć metrów grubego sznura, nie mając żadnej pewności, że ofiara się nie uwolni. Nogi przywiązane do nóżek fotela, ręce do podłokietników, kilka pętli wokół pasa i jedna na szyi.

I wszędzie krew. Na workowatych spodniach z ciemnobrązowego materiału, na pryszczatej twarzy. Świeża krew, ale liczne nacięcia – na twarzy, rękach, torsie – już nie krwawiły.

Ostrożnie przycisnąłem palce do tętnicy… i wyczułem słaby powolny puls.

– On żyje – powiedziałem ze zdumieniem.

– Że co? – Kotia nadal stał w drzwiach. – Przecież stracił chyba całą krew!

– Chłopak żyje. – Wstałem. – Dużo małych ran, ale w sumie nic poważnego. Rozwiąż go i połóż na kanapie.

Podszedłem do kobiety. Ten sam obrazek – niegłębokie nacięcia, krwiaki. Straciła dużo krwi, miałem wrażenie, że dywan pod moimi nogami aż chlupie, ale żyła.

– Co za kretyn zawiązywał węzły – klął Kotia, zdejmując sznur z chłopaka. – Samo się rozwiązuje.

– Byli nie tylko głupi, ale i cnotliwi – powiedziałem, wskazując kobietę. – Nawet nie zdjęli z niej ubrania.

Rzecz jasna w kwestii tortur jestem profanem, ale wydaje mi się, że skoro już ma się zamiar kogoś dręczyć i ciąć nożem, to lepiej najpierw go rozebrać. Po pierwsze, widać efekty pracy, po drugie, nagi człowiek od razu czuje się wystraszony i poniżony. A ci tylko z chłopaka zdjęli koszulę, kobiety już nie rozebrali.

U staruszki – miała co najmniej sześćdziesiąt lat – też dało się wyczuć puls. Zdaje się, że z całej trójki ona była najbardziej intrygująca. Jeśli chłopak był typowym nastolatkiem, który mógłby reklamować środek na pryszcze, a kobieta wyglądała na zwykłą czterdziestoletnią gospodynię domową, to staruszka mogła być aktorką. Nie chodzi mi o wygląd, lecz o rzadki typ kobiet charyzmatycznych, które z biegiem lat tracą zewnętrzną atrakcyjność na rzecz wewnętrznej siły. Stara, ale silna, z pomarszczoną, ale ciekawą twarzą, siwymi, gęstymi i ładnie ułożonymi włosami. W Rosji takie kobiety są rzadkością – Rosjanki na starość przemieniają się zwykle w zahukane albo swarliwe baby. Na Zachodzie również nieczęsto się takie spotyka – tam kobiety zwykle stają się dziarskimi turystkami w szortach i z aparatami fotograficznymi na szyi.

Odsunąłem się od fotela.

Staruszkę torturowali najmniej – kilka siniaków, jakby z rozmachu, ale nieumiejętnie bili po twarzy, kilka nacięć na szyi – chyba tylko straszyli, przyciskając nóż do gardła. Piękna suknia z jedwabiu w kolorze morza nawet nie była ubrudzona.

– Dziwne – oznajmił niespodziewanie Kotia. – Jak w tym dowcipie…

– W którym?

– No, gdy babka wynajęła narkomanów do zarżnięcia świni, a ci wychodzą z komórki i mówią: „Zarżnąć nie zarżnęliśmy, ale pokłuliśmy!”.

– Przynieś tu jakieś ciało – poprosiłem.

– Słucham? – Kotia drgnął.

– Przyciągnij ciało. Co, taki problem? – zapytałem. – Nie chcę zostawiać tych tutaj. Albo ja pójdę, a ty z nimi posiedzisz?

Kotia przełknął ślinę. Popatrzył na trzy nieruchome ciała, na wszechobecną krew… i wyszedł do dużej sali.

Kończyłem rozwiązywać staruszkę (znowu te same liczne, ale nieumiejętne węzły), Kotia dość raźnie wciągnął do palarni trupa za nogi – to chyba był ten, któremu skręciłem kark.

– Dziękuję – powiedziałem.

Zostawiłem nieprzytomną babkę, pochyliłem się nad trupem, ściągnąłem mu z głowy kominiarkę.

Nic szczególnego, jeśli nie liczyć faktu, że był to zabity przeze mnie człowiek. Europejczyk, dwadzieścia pięć, może trzydzieści lat. Twarz toporna, żadnych znaków szczególnych. Na szyi, w miejscu uderzenia, krwiak. Pulsu rzecz jasna nie było. Uniosłem mu powieki, zajrzałem w źrenice i wstałem.

– Martwy – oznajmiłem. – A już myślałem, że tu wszyscy…

Staruszka w fotelu jęknęła i się poruszyła. Odwróciliśmy się w jej stronę w samą porę: właśnie otworzyła oczy.

– Jesteśmy przyjaciółmi! – powiedziałem szybko. – Proszę się nie niepokoić.

Staruszka popatrzyła na mnie, potem na Kotię, potem znowu na mnie. Zatrzymała spojrzenie, jakby widziała coś, co mnie było niedostępne.

– Skąd się tu wziąłeś, mistrzu? – powiedziała ochryple. – Już myślałam, że z nami koniec.

Ciężko uniosła się w fotelu i odwróciła.

– Żyją – uspokoiłem ją. – Są nieprzytomni, ale żyją.

Staruszka opadła na fotel. Skinęła mi głową z wdzięcznością. A ja nagle zrozumiałem, co jest w niej takiego niezwykłego. Zazwyczaj na starość ludzie albo się kurczą, albo tyją, a ta babcia, przy wszystkich swoich zmarszczkach, zdołała zachować normalną, niemal sportową figurę. I jej obecna słabość była spowodowana torturami, a nie wiekiem.

– Dziękuję, sąsiedzie – powiedziała babka i podała mi rękę. Po chwili wahania uścisnąłem jej dłoń – wyraźnie nie spodziewała się pocałunków. Uścisk miała mocny.

– Nie ma za co – mruknąłem, z trudem powstrzymując się, żeby nie dodać: „Na moim miejscu każdy by tak postąpił…”.

– Biała – powiedziała babka.

– Słucham?

– Biała, Róża Dawidowna. Właścicielka hotelu.

Kotia gwizdnął i zachichotał nerwowo.

– Maksimow, Kirył Daniłowicz – przedstawiłem się. – A to Konstanty Czagin… Jakie masz imię odojcowskie?

– Igoriewicz – odpowiedział cierpko. – Mógłbyś zapamiętać.

– Bardzo mi miło. – Róża Biała skinęła głowa. Zerknęła na nieruchome ciała, ze współczuciem, ale bez cienia wątpliwości na twarzy pokręciła głową. – Głupcy…

– Kim oni są? – zapytałem.

– Nie wiem, Kiryle Daniłowiczu. Nie wiem. Zobaczyli hotel i zdołali do niego wejść, czyli nie są pozbawieni pewnych zdolności. Ale nie należą do nas.

Ja i Kotia popatrzyliśmy na siebie.

– A czego chcieli?

– Zdaje mi się, że sami nie bardzo wiedzieli – prychnęła Róża Dawidowna. – Szukali mojego gościa, ale teraz nie mam gości. Już dawno po sezonie, przecież widać. Kotia, chłopcze, przyniósłbyś wody, język mi przysechł do gardła. Tylko nie z kranu, w kuchni jest biały emaliowany zbiornik z wodą pitną. Nalej pełną karafkę.

Kotia posłusznie wybiegł z palarni.

– Jaki grzeczny młody człowiek. – Róża skinęła z aprobatą głową. – Przyjemnie, że ma pan jeszcze przyjaciół wśród ludzi.

– A nie powinienem?

– Czyż nie zapomnieli pana wszyscy krewni i bliscy? – odpowiedziała pytaniem Róża. – Już taki nasz los…

Z sali dobiegł huk przewróconego krzesła i krzyk. Róża Dawidowna uniosła się w fotelu.

– Zabiłeś wszystkich?

– A ilu ich było? – spytałem, już wiedząc, że odpowiedź na pewno nie będzie brzmiała „czterech”.

– Siedmiu? A może sześciu? Nie, chyba jednak…

Nie czekając, aż staruszka ustali liczbę, złapałem pałkę, którą tu przyniosłem, i skoczyłem do drzwi.

Musieli zejść z pierwszego piętra. Jeden trzymał Kotię za włosy, odchylając mu głowę i przystawiając nóż do gardła; w rękach Kotii tkwił duży szklany dzban z wodą. Jeszcze dwóch w czerni, również z nożami w rękach, ostrożnie skradało się do palarni…

Moje pojawienie się wyraźnie ich nie ucieszyło. Wszyscy znieruchomieli.

– Puśćcie go – zażądałem.

Ten, który trzymał Kotię, zrobił jednoznaczny ruch nożem przy gardle jeńca.

– Nie rusz go! – Jeden z czarnych nagle ściągnął kominiarkę z głowy. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że to jest dziewczyna: dwudziestoletnia, krótko ostrzyżona, z lekko skośnymi oczami i smagłą twarzą. Nie czysta Azjatka, ale ze sporą domieszką wschodniej krwi. – Kim jesteś?

– Nieważne – odparłem szybko. – Puśćcie mojego przyjaciela!

Dziewczyna się wahała. Najwyraźniej nie widzieli i nie słyszeli niedawnej walki, ale jej rezultaty mówiły same za siebie.

– Jeśli go wypuścimy, czy pozwolisz nam odejść?

Kotia patrzył na mnie błagalnie. Pracownik brukowców miał dziś aż nadto przygód.

Szczerze mówiąc, nie wątpiłem, że mógłbym zabić również tę trójkę. I byłem prawie pewien, że Kotii nic się nie stanie.

…Podnoszę rękę – tak szybko, że nie zdążą zareagować – rzucam pałkę i ona leci, niczym pocisk miotający i wali w głowę tego czarnego, który trzyma Kotię. Ten pada na plecy – martwy albo ogłuszony – a ja już skaczę do przodu, robię uniki przed rzuconymi we mnie nożami – stalowe błyskawice bezradnie tną powietrze – i skręcam kark temu w masce (znów ten wilgotny chrzęst), dziewczynę kopię w brzuch, potem uderzam w kark; pada nieprzytomna, ale potem jeszcze będzie można ją przesłuchać.

Jeśli oczywiście ta niezrozumiała siła, która pomaga mi się rozprawić z uzbrojonymi wrogami, pozostawi kogokolwiek przy życiu.

– Puśćcie go i odejdźcie – mówię.

– On kłamie – mówi szybko ten, który trzyma Kotię. Sądząc po głosie, to młody chłopak i teraz na granicy histerii. – Zabije nas! Policyjny funkcyjny nie wypuści.

– To celnik, idioto! – krzyczy dziewczyna. – Wychodzimy! Puszczamy twojego przyjaciela i wychodzimy!

Rozłożyła dłoń, nóż upadł na podłogę. Po chwili wahania jej kolega również puścił nóż. Zaczęli się cofać w stronę drzwi.

Chłopak trzymający Kotię niechętnie zabrał rękę z nożem i lekko pchnął jeńca. Kotia, śmiesznie przebierając nogami, podbiegł do mnie, nie wypuszczając z rąk karafki z wodą. Zrobiłem krok do przodu, osłaniając Kotię i poleciłem mu:

– Zanieś wodę Róży Dawidownie.

Nic tak nie chroni przed paniką jak proste czynności – Kotia skinął głową i pobiegł do palarni.

Ocalała trójka napastników zrejterowała. Pierwsza wyszła dziewczyna, za nią jej towarzysz, a jako ostatni ten, który trzymał Kotię.

I wtedy zrobiłem głupstwo. Dosłownie na sekundę odwróciłem głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje w palarni. Nic szczególnego się tam nie działo: staruszka stała i piła chciwie prosto z karafki, Kotia lękliwie zerkał na drzwi.

A moje lewe ramię przeszył ostry ból. Odwróciłem się szybko i zdołałem zobaczyć ostatniego napastnika, który już miał zanurkować w drzwi. Z mojego ramienia sterczał ogonek noża.

Machnąłem ręką i pałka pomknęła w powietrzu, uderzając chłopaka w kark. Nawet z tej odległości zobaczyłem, że czaszka wgięła się od uderzenia jak dojrzałe jabłko od ciosu pięścią. Czarny rozrzucił ręce i upadł na drzwi.

Co za kretyn…

Drzwi się zamknęły, wypychając ciało do przedpokoju, stuknęła ciężka zasuwa. Usłyszałem głos Róży:

– Tak będzie spokojniej.

Podważyłem sterczący z ramienia nóż i wyciągnąłem go. Z zewnątrz było widać tylko rozcięcie, ale gdzieś pod kurtką płynęła krew, zdumiewająco gęsta i gorąca. Nie czułem bólu, tylko pulsowanie, za to dochodzące aż do opuszków palców.

Wpadłem do palarni, rzuciłem zakrwawiony nóż na stolik. Usiadłem, zaciskając ranę. Kotia patrzył na mnie przerażony.

– Draśnięcie – powiedziałem.

– Ja… ja cię opatrzę – wymruczał Kotia. – Kirył… jak ty się czujesz? Wyglądasz jak śmierć.

Zdumiewające. Zabiłem pięciu ludzi i nie czułem żadnych wyrzutów sumienia – a przecież jeśli wierzyć pisarzom, powinienem je odczuwać! Za to wystarczyła jedna jedyna własna, niegroźna rana, żebym poczuł strach i chłód w piersi.

– Niech mi pan pozwoli spojrzeć, młody człowieku.

Stanowczym ruchem Róża pomogła mi zdjąć kurtkę i sweter, rozpięła koszulę. Rękaw był cały we krwi. Krzywiąc się, wyjąłem rękę.

– Chwileczkę – powiedziała Róża. W jej dłoni pojawiła się mokra chusteczka, którą starannie zmyła krew.

Popatrzyłem na swoje ramię i zobaczyłem szramę pokrytą czerwonym strupem.

– Pierwszy raz? – Róża zajrzała mi w oczy.

Skinąłem głową.

– Przywyknie pan.

Staruszka odwróciła się i popatrzyła uważnie na leżącą nieruchomo kobietę.

– Kławdia! Kława, ocknij się!

Kobieta otworzyła oczy i powoli wstała. Spojrzała na Różę, potem na nas.

– Widzisz, wszystko w porządku – powiedziała Róża. – Pomoc przyszła. Lepiej ci?

– Tak, Różo Dawidowna.

– To dobrze.

Kobieta pochyliła się nad chłopcem, potrząsnęła go za ramię. Chłopiec wstał. Kławdia wzięła dzban z resztką wody, upiła kilka łyków, podała chłopcu. Ten zaczął chciwie pić; woda płynęła po jego twarzy, zmywając krew. W końcu chłopiec odstawił pusty dzban, otarł twarz rękami.

Blizn na jego ciele już nie było.

Młodzieńcze pryszcze zostały.

– Pietia, przywitaj się – poleciła Róża. – I podziękuj panu celnikowi. Nie miał obowiązku nas ratować.

– Piotr – przedstawił się posłusznie chłopiec. – Dziękuję bardzo.

– Doprowadźcie się do porządku, a potem posprzątajcie – zadysponowała Róża. – Wyczyśćcie meble i dywany.

– A co zrobić z tymi, Różo Dawidowna? – spytała kobieta, wskazując ciało napastnika.

Pomyślałem, że dziwnym trafem tego pytania nigdy nie zadają sobie bohaterowie książek fantastycznych. Wielu zabitych wrogów zostaje na miejscu, a potem gdzieś (gdzie?) znikają. No dobrze, załóżmy, że na dworze utylizacją zajmują się ptaki i zwierzęta. Ale w pomieszczeniach? Ciała trzeba pochować! Możliwe, że przy każdej wsi, przez którą przejeżdżają, wymachując żelastwem, różne „szalone pałki”, stworzono specjalne cmentarze dla wrogów.

– Nad morze – powiedziała po zastanowieniu Róża. – Ale nie wrzucajcie od razu do wody, połóżcie na brzegu. Może po nich przyjdą i będą chcieli pochować…

Kławdia i Piotr, zerkając na nas z ciekawością, ale o nic nie pytając, wyszli z palarni.

– Matka i syn – wyjaśniła Róża. – Najęłam ich trzy lata temu, u nas, w Rosji. Nie ufam miejscowym, wie pan. Mąż Kławy to alkoholik, dlatego syn jest nieco… prosty w obejściu. W ich życiu nie czekałoby ich nic dobrego, są mi bardzo wdzięczni. Szkoda, że to zwykli ludzie i w swoim czasie umrą.

– A my? – zapytałem.

Podważyłem paznokciem brązowy strup rany i pociągnąłem. Każdy, kto robił coś takiego w dzieciństwie, wie, że teraz powinny się pojawić czerwone kropelki krwi.

Ale pod strupkiem była czysta, gładka skóra.

Zacząłem się ubierać.

– A my, jak wyjdzie. Długo się goiło – zauważyła Róża. - Rozumiem, że jest pan na stanowisku od niedawna?

– Pierwszą dobę.

– Oczywiście. – Róża skinęła głową. – Zuch z pana, szybko się pan oswaja.

Zajrzałem do sali. Pietia ściągał ciała na stertę, zupełnie bez wysiłku, jakby pod czarną tkaniną były nadmuchiwane lalki, a nie trupy.

– Ale oni nie wyglądają na zwykłych ludzi. Rany zagoiły się do razu, no i ta siła…

– To moje terytorium – powiedziała Róża Dawidowna, jakby to wszystko wyjaśniało. – Ja tutaj ustanawiam pewne prawa. Niestety, walka nie jest moją prerogatywą.

– Różo Dawidowna! – nie wytrzymał Kotia. – My naprawdę nic nie rozumiemy! Kim jesteście? Co to za świat dookoła?

– Zaraz porozmawiamy – odparła Róża. – W tamtej szafce jest koniak i cygara. Chociaż nie, trochę tu brudno. Chodźmy! A koniak i cygara proszę wziąć, tak…

– Nie palę – mruknął Kotia, ale mimo wszystko zajrzał do szafki. Wyjął drewnianą szkatułkę z cygarami, płaską butelkę koniaku i trzy srebrne kubeczki.

Poszliśmy za staruszką przez salę, gdzie Kławdia, zaopatrzona w wiadro i stertę szmat, ścierała z dywanu ciemne plamy, weszliśmy po schodach na pierwsze piętro. Z niewielkiego holu biegły w dwie strony wąskie korytarzyki; Róża wskazała głową kanapę i krzesła przy oknie.

– Poczekamy tu, aż posprzątają. Może jednak cygaro? Jesteście pewni, że nie? A ja, z waszego pozwolenia… Wybaczcie, że tak wulgarnie.

Odgryzła koniuszek grubego, brązowego cygara. Na stoliczku przed kanapą stała popielniczka, leżało pudełko zapałek. Koniuszek cygara powędrował do popielniczki, Róża zręcznie przypaliła od długiej zapałki.

Kobieta z coroną to dziwny widok, od razu powoduje wzburzenie mężczyzn… Freud pewnie wiedziałby, jak to zinterpretować. Usiadłem obok i się rozejrzałem. Pokoik przypominał hol małego hotelu. Na ścianach lampy gazowe, na wprost nas wygasły kominek z ułożonymi drwami.

– To hotel – oznajmiła Róża. – Pensjonat. Zajazd. Możecie nazywać go, jak chcecie.

Skinąłem głową.

– Urodziłam się w tysiąc osiemset sześćdziesiątym siódmym – oznajmiła uroczyście i popatrzyła na nas wyzywająco. – Nie mam zwyczaju ukrywać swojego wieku.

– Dobrze się pani trzyma – skomentował Kotia. Nie usiadł, stał przy oknie. – Proszę opowiadać. Teraz już we wszystko uwierzymy.

Po chwili wahania wziąłem szklaną butelkę. Ormiański prazdniczny, sądząc po etykietce, jeszcze z czasów ZSRR. Nalałem trzy kubeczki, chociaż Róża pokręciła głową.

– W młodości pracowałam w hotelu – zaczęła opowiadać Róża – najpierw w hotelu ojca, w Samarze… a potem wyjechałam do Petersburga. Nie sposób wymienić wszystkich miejsc, w których pracowałam, w każdym razie rewolucja zastała mnie w „Europejskim”, byłam pomocnikiem dyrektora. Pracowałam tam nawet wtedy, gdy bolszewicy zamienili go w przytułek dla sierot. W czasie NEP-u znów zaprowadzono w hotelu porządek, a w dwudziestym piątym podpadłam pod paragraf.

– Polityka? – spytałem.

– Nie, kradzież – odparła spokojnie Róża. – Cóż chcecie, takie były czasy. Każdy sobie radził, jak mógł. Rozpoczęło się śledztwo. W moim wieku na ucieczkę było już trochę za późno. Gdybym była mężczyzną, zapewne zastrzeliłabym się, wtedy to było modne, ale nigdy nie lubiłam emancypantek. Leżeć w kostnicy z dziurą w głowie? O, nie! A łykanie trucizny jest dobre dla histeryczek. No to czekałam na naturalny rozwój wydarzeń. Aż tu nagle zaczęły się dziać takie rzeczy! Przychodzę do pracy i myślę tylko o jednym: dzisiaj mnie wezmą na przesłuchanie czy jutro? A tu mnie ludzie nie poznają! „Gdzie się pchasz, kobieto?”, wołają. „Nie ma wolnych pokoi!”.

Zaśmiała się cicho. Skinąłem głową.

– Wróciłam do domu. Mój świętej pamięci mąż jakoś tak dziwnie na mnie patrzy, ale nic, zjedliśmy kolację, położyliśmy się spać. Budzi się rano i jak nie zacznie wrzeszczeć: „Coś za jedna, dlaczego w moim łóżku?!”. To dopiero głupek, co? Skoro już widzisz w swoim łóżku kobietę, niechby nawet niemłodą, to siedź cicho i korzystaj z okazji! Huknęłam na niego: „Zwariowałeś, stary, czy co? Jestem twoją żoną!”. A on mi na to, że żonę pochował piętnaście lat temu, że jest uczciwym wdowcem i żadna stara wiedźma nie odbierze mu pokoju. Plunęłam mu w gębę za takie słowa i wyszłam. Trzy dni po Petersburgu chodziłam. Spałam na ulicy, żebrałam, myślałam, że rozum tracę. I nagle podchodzi do mnie listonosz. Na ulicy, wyobrażacie sobie? I wręcza telegram. A tam adres w Litiejnym zaułku i propozycja, żeby przyjść. Nie miałam nic do stracenia, poszłam. Znalazłam obok kasyna mały sklepik, popatrzyłam na witryny i omal się nie przewróciłam! No bo przecież jakie to były czasy! A tam obfitość wszystkiego… Jesiotr i łosoś, żywe raki, czarny i czerwony kawior, wina, szampany, szynka, pikle, oliwki, owoce w czekoladzie. W najlepszych latach NEP-u czegoś takiego nie było! Tylko za cara, a i to nie we wszystkich sklepach. A ludzie przechodzą obok tak, jakby nic nie widzieli! Wejść weszłam, ale wtedy już nic nie rozumiałam!

Popatrzyła na mnie i na Kotię, jakby sprawdzając, czy jej wierzymy. Wydmuchnęła dym z cygara i mówiła dalej:

– Wyszedł właściciel, taki kulturalny młody człowiek, popatrzył na mnie badawczo i mówi: „Zaraz pani zemdleje z głodu…”. Nakarmił mnie, napoił i mówi: „Rozumiem, że znajomi zaczęli panią zapominać? Nie poznają pani w pracy, nie poznaje rodzina?”. Kiwnęłam głową. I wtedy on mi wyjaśnił to, co zaraz opowiem wam.

– Akurat – powiedział ponuro Kotia. – Takie cuda się nie zdarzają! Nic nam pani nie powie i niczego nie usłyszmy. Wybuchnie pożar, albo zacznie się trzęsienie ziemi.

– …I ten sklepikarz powiedział mi – ciągnęła Róża, nie zważając na wtręt Kotii – że należę do wybrańców.

Kotia parsknął.

– Życie jest bardzo krótkie. Kiedy dożyjecie do sześćdziesiątki – jeśli dożyjecie – to się sami przekonacie. Jak to mówią, wobec śmierci wszyscy ludzie są równi. Ale! – Róża uniosła palec. – To jest los zwykłego człowieka. A zupełnie co innego, gdy w swoim zawodzie osiągnąłeś wyżyny mistrzostwa.

– Na przykład w hotelarstwie? – zapytał ironicznie Kotia.

– Na przykład – przyznała Róża. – Albo w stolarstwie. Albo w malarstwie. Albo w sztuce wojennej. I wtedy stajesz się mistrzem, i wypadasz z życia!

Drgnąłem.

– Zwyczajni ludzie zapominają o nas – powiedziała z lekkim żalem Róża. – I rodzina, i przyjaciele. Nasze dokumenty się rozpadają, nasze miejsce w życiu znika, jakbyśmy się nigdy nie urodzili albo umarli dawno temu. Za to stajemy się mistrzami i możemy żyć wiecznie. Czasem w swoim świecie, a czasem w innym. Tam gdzie jesteśmy bardziej potrzebni.

– Masoni – oznajmił Kotia. – I światy równoległe.

Róża roześmiała się niegłośnym, pobłażliwym śmiechem.

– Młody człowieku, niech pan nie wierzy brukowcom i goniącym za sensacją pismakom! Co tu mają do rzeczy masoni? Po prostu ludzie, którzy w swoim zawodzie doszli do prawdziwego mistrzostwa, wchodzą w nowe życie i stają się mistrzami.

– Czy funkcyjnymi? – zapytałem.

Róża skinęła głową.

– Tak, niektórzy używają tego określenia. Ale my, Rosjanie, nie powinniśmy kaleczyć języka. Mistrz! Piękne, dumne słowo! Ja jestem mistrzem w hotelarstwie, a pan, jak widzę, jest mistrzem-celnikiem? Jestem pełna podziwu, że sięgnął pan takich wyżyn w tak młodym wieku.

– Nie jestem celnikiem – zaprotestowałem.

Róża się uśmiechnęła.

– No przecież widzę! Widzę, że jest pan jednym z nas, wybrańców!

– Łyżki nie ma… – mruknął Kotia i usiadł naprzeciwko Róży.

– Jakiej łyżki?

– Proszę nie zwracać uwagi. – W Kotii obudziła się zawodowa ciekawość. – Więc jest pani tutaj już osiemdziesiąt lat? Nie starzeje się pani.

– Jak pan widzi.

– Ale to przecież nie jest Ziemia?

– To Kimgim. – Róża wymówiła tę nazwę dziwnie miękko, jakby z ukraińskim akcentem. – Tutejsze kontynenty różnią się od naszych, ale miasto leży mniej więcej na wysokości Sztokholmu. Zresztą, nieszczególnie interesuję się geografią.

– A skąd ma pani ten hotel?

– Każdy mistrz, młodzieńcze, otrzymuje miejsce, w którym może wykazać swój talent. Gdy tutaj przyszłam – przez cło przy Dworcu Nikołajewskim – stała tu rozwalona szopa. Ale czułam, że to moje miejsce. Z każdą spędzoną tu nocą budynek zmieniał się, dopóki nie zaczął wyglądać tak, jak chciałam. – Po chwili wahania dodała: – Gdybym chciała, wyrósłby tu hotel większy od „Europejskiego”, ale zawsze podobały mi się małe, przytulne hoteliki.

– Zatem nie starzeje się pani… ma pani możliwość zajmowania się ulubioną pracą i prowadzenia takiego hotelu, jaki pani chce. I posiada pani pewne nadludzkie zdolności. Rany szybko się goją, zapewne jeszcze coś, tak? – Kotia wyliczał, a Róża kiwała głową. – Pani tak jakby nie jest człowiekiem?

– Jestem mistrzem.

– I dużo was jest? Mieszkacie w różnych światach, podróżujecie między nimi… I to przecież od dawna, od dziesiątek, setek lat! Dlaczego nikt nic o was nie wie?

– Dlaczego „nikt”? Na przykład pan, Konstanty, jest zwykłym człowiekiem, ale przyjaciel-mistrz panu zaufał i teraz pan wie. Z czasem nauczy się pan zauważać innych mistrzów, tę zdolność można wytrenować. Kława i Pietia od dawna umieją odróżniać mistrzów od zwykłych ludzi.

Widać było, że Róża delektuje się tą rozmową. Może nieczęsto miała okazję wtajemniczać niedoświadczonych mistrzów? I nie wyglądało na to, żeby kłamała.

Tylko… jaki ze mnie mistrz? Jaki ze mnie celnik? Jakie wyżyny osiągnąłem, żeby tak nagle przemienić się w superczłowieka?

– A kto wami rządzi? – nie poddawał się Kotia.

– Rządzi się tłumem, młodzieńcze. – Róża się uśmiechnęła. – A my jesteśmy mistrzami. Jesteśmy samowystarczalni.

Mógłbym jej przypomnieć, że pół godziny temu samowystarczalny mistrz hotelowy był przywiązany do fotela, ale się powstrzymałem.

– Więc nie wie pani, kto na was napadł?

– Miejscowi – odparła krótko Róża. – Widocznie był wśród nich człowiek, który o nas wiedział. I oni polowali na…

Nagle zmrużyła oczy i zgasiła cygaro w popielniczce. Skrzywiłem się od ostrego zapachu.

– Kiryle Daniłowiczu, przecież oni przyszli po pana! Tak, tak, tak, bez wątpienia! Wiedzieli, że pan do mnie przyjdzie, i postanowili pana schwytać! I się przeliczyli! Powiedzcie mi, młodzi ludzie, po co właściwie do mnie przyszliście?

– Poproszono nas – powiedział beznadziejnym tonem Kotia. – Pewna da… pewna ba… pewna kobieta. Podrzuciła liścik, że musimy znaleźć białą różę i że tam odpowiedzą nam na wszystkie pytania. Najpierw myśleliśmy, że trzeba znaleźć kwiat. Potem, że chodzi o hotel.

– Zwabili was w pułapkę! Ale się przeliczyli! – Róża klasnęła w ręce. Intryga wyraźnie dodała staruszce wigoru. – Co za podłość! Skontaktuję się z najbliższym mistrzem-ochroniarzem. Pewnie nie zna pan jeszcze swoich sąsiadów?

Pokręciłem głową. W odróżnieniu od Kotii nie czułem rozczarowania, ten podrzucony list jakoś nie łączył mi się z zasadzką.

– Powinniśmy wracać – powiedziałem. – Chyba już pójdziemy.

– No co też pan?! – Róża Dawidowna pokręciła głową. – W taką zamieć? I po co? Przenocujecie u mnie, dowiecie się, co to znaczy gościnność mistrza! Kława wspaniale gotuje, zobaczycie, jaki z niej kuchmistrz!

– Musimy wrócić do wieży – powtórzyłem. – Powinna mnie pani zrozumieć. Jak mistrz mistrza.

To podziałało. Staruszka pokiwała głową.

– Tak, oczywiście. Tak, rozumiem… Więc pan też ma wieżę?

– Dlaczego też?

– Gdyby pan wiedział… – powiedziała Róża wstając – jak przewidywalna jest męska fantazja! Połowa mistrzów wybiera sobie wieże.

Kotia wyglądał na niezadowolonego, ale się nie odzywał. Zeszliśmy na dół. Po niedawnym pobojowisku niemal nie zostało śladu. Pietia ścierał jakieś plamki ze ściany, jego matka dzwoniła naczyniami w kuchni.

– Teraz jest zima – powiedziała ze smutkiem Róża. – Przyjdźcie do nas latem… Dużo gości, wesoły śmiech, kwiaty w wazonach. Zapraszam muzyków z miasta, gramy na pianinie.

– A czemu teraz nikogo nie ma? – zapytał Kotia. – Rozumiem, że zima, ale mimo wszystko… Puste nabrzeże, tylko latarnie się palą. Domy pozamykane.

– No… Przecież nie ma sezonu – powtórzyła Róża. Jej spojrzenie stało się żałosne i stropione. – Tak się zwykle dzieje zimą w małych nadmorskich hotelach. A mieszkańcy… też się porozjeżdżali.

Kotia zerknął na mnie i skinął głową.

– Rzeczywiście, czas na nas. Bardzo nam było… – Spojrzał na Pietię, który melancholijnie maczał szmatę w misce. Wóda zabarwiła się na czerwono. Kotia przełknął słowo „miło” i dokończył: – Panią poznać.

I wtedy do drzwi ktoś zastukał. Róża Dawidowna drgnęła. Pietia upuścił szmatę i zastygł z otwartymi ustami, z kuchni wyjrzała Kławdia.

– Jeśli wrócili… – zaczęła Róża. – Ale przecież zdoła nas pan obronić, Kiryle Daniłowiczu?

Wzruszyłem ramionami. Róża spojrzała na żyrandol i ten się zaświecił. Dumnie uniosła głowę, podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież.

W przedpokoju zakłębiła się para, nawet zawirowały śnieżynki. Przed drzwiami stał człowiek w szarym płaszczu z baszłykiem, w wysokich butach i futrzanej czapie. Mógł mieć czterdzieści lat, może trochę więcej. Wyglądał na strwożonego, ale gdy nas zobaczył za plecami Róży, na jego twarzy odmalowała się ulga.

– Mistrz? – powiedziała ze zdumieniem Róża. – O… dobry wieczór.

– Za hotelem jest pięć trupów – powiedział mężczyzna, nie tracąc czasu na przywitania.

– To straszne, Feliksie! – Róża załamała ręce. – Jacyś szaleńcy zaatakowali hotel! Szukali młodego mistrza…

– Szukali mnie – uciął Feliks. – Chodźmy, młody człowieku. Jest pan sam?

– Z przyjacielem.

Feliks się skrzywił.

– Cóż, wezmę was obu. – Odwrócił się do staruszki. – Różo Dawidowna, niech pani będzie ostrożniejsza, bardzo panią proszę. Sama pani rozumie, jak bardzo będzie nam pani brakować, jeśli zdarzy się coś nieodwracalnego.

– O, Feliksie…

Nie miałem ochoty kontynuować tej rozmowy i marnować czasu. Chwyciłem Kotię za rękaw i pociągnąłem za sobą. Pietia popatrzył na nas z nieukrywaną ciekawością, Kława szybko się przeżegnała, Róża Biała odprowadziła Feliksa wzrokiem pełnym uwielbienia.

Wyszliśmy w zamieć.

Powóz stał tuż przed wejściem. Zwykły faeton, tylko z podniesionym dachem (znowu sypało) i nie na kołach, lecz na płozach, zaprzężony w dwa konie. Lejce owinięte na niepozornym słupku przy wejściu do hotelu. Jasna latarnia, przymocowana po prawej stronie powozu pięknie oświetlała leżące dziesięć metrów dalej ciała, już przyprószone śniegiem.

– Dużo bajek naplotła wam Róża Dawidowna? – zapytał Feliks, zamykając za sobą drzwi powozu.

Kotia zaśmiał się nerwowo, a ja powiedziałem z ulgą:

– Dużo. Że urodziła się w tysiąc osiemset sześćdziesiątym siódmym…

– Wiecznie się odmładza. – Feliks pokręcił głową. – No, jaka to różnica, pięćdziesiąty siódmy, czy sześćdziesiąty siódmy? To nie, żeby tylko skłamać… I pewnie powiedziała, że była kierowniczką hotelu?

– Pomocnikiem kierownika.

– Była pokojówką. Była pokojówką i pokojówką została. Jej hotel to marzenie pokojówki – czysto, ciepło i ani jednego gościa. – Feliks się skrzywił. – Wsiadajcie, chłopcy. Nie mamy tu nic do roboty.

– Nazwała pana mistrzem… – Nie dokończyłem, ale Feliks zrozumiał moje pytanie.

– Jeszcze jedno kłamstwo. Mistrzowie… to trzeba mieć wyobraźnię… Jesteśmy jedynie funkcyjnymi. No, wsiądźcie wreszcie do sań, jeszcze zdążymy się nagadać!

Загрузка...