2.

W mieszkaniu rodziców nie było ani tadżyckich uchodźców, ani bezczelnych brzydkich kobiet. Wyjąłem z lodówki paczkę zamrożonych parówek i kiedy się gotowały, podlałem kwiaty. Kwiatki miały szczęście: wprawdzie obiecałem rodzicom, że będę przyjeżdżać, ale ciągle nie mogłem się zebrać.

A może to wszystko wina kwiatów? Przecież posiadają wspólny roślinny rozum, władają pradawną magią…

Zachichotałem i poszedłem zjeść parówki. O dziwo, nastrój nie siadł mi ostatecznie, przeciwnie, poprawiał się z każdą minutą.

Odebrali mieszkanie? A guzik. Nikt mi go nie odbierze. Znajdą się papiery, świadkowie, odpowiedni ludzie w prokuraturze, żeby „wziąć sprawę pod kontrolę”. W końcu mój ojciec całe życie pracował jako ginekolog, i to całkiem niezły, przeszło przez niego sporo kobiet-sędziów i żon sędziów. Pomogą. W naszym kraju rację ma nie ten, kto ma rację, lecz ten, kto ma więcej przyjaciół. A ja i rację mam, i kontakty się znajdą.

Za to potem będzie co wspominać!

Uspokajając się w ten sposób, wyjąłem z lodówki butelkę wódki, wypiłem setkę pod parówki i schowałem butelkę z powrotem. Nie miałam zamiaru upijać się w samotności. Ale za to pogadać przy butelce z mądrym człowiek, odprężyć się… o, to chętnie.

Wziąłem telefon i uwaliłem się na kanapę. Do kogo by się tu wprosić albo, jeszcze lepiej, kogo zaprosić do siebie? Kogoś takiego, żeby rozmowa nie zamieniła się w pijacki bełkot o niczym.

I wtedy zadzwonił telefon.

– Halo? – spytałem czujnie. Nie daj Boże rodzice wpadli na pomysł, żeby zadzwonić do mnie do domu i natknęli się na tę… łachudrę.

– Kirył? – rozległ się radosny głos. – Wreszcie cię znalazłem! Komórka wyłączona, w twoim mieszkania Anka się drze, że ty tam nie mieszkasz… Co ty, zwariowałeś, mieszkanie jej zostawiłeś i odszedłeś?

– Anka? – zapytałem, wyjmując komórkę. Cholera, faktycznie padła, a ładowarka została w mieszkaniu.

– No a kto? Jakaś baba…

Wszystkie kobiety na świecie Kotia dzielił na baby i damę. Baby to wszystkie osoby płci żeńskiej. Dama to ta baba, w której w danej chwili był zakochany.

– Kotia, nie pleć – poprosiłem. – Tu się takie rzeczy dzieją… Potrzebuję twojej rady.

– A ja twojej! – zawołał radośnie Kotia.

Kotowate były mu zupełnie obojętne, ale nie darząc sympatią swojego zapisanego w metryce imienia „Konstanty” chętnie reagował na Kotię albo Kotka. Zwykle takie przezwiska przyklejają się do wielkich, niezgrabnych chłopów, traktujących je z ironią – ale Kotia był wyjątkiem. Niewysoki, szczupły i zwinny, nie Quasimodo i nie Apollo, Kotia miał po prostu urok i wdzięk. Wielu amantów, którzy próbowali razem z nim poderwać jakieś dziewczyny, ze zdumieniem spostrzegało, że najładniejsza niezmiennie wybierała Kotię. „Można po prostu Kotek” – mówił z uśmiechem podczas zawierania znajomości i wcale nie brzmiało to manierycznie czy fałszywie.

– Przyjeżdżaj – powiedziałem. – Do rodziców. Adres jeszcze pamiętasz?

– Pamiętam. – Kotia sklęsł. – Słuchaj, ja tu mam pilną robotę, muszę artykuł wykończyć, to jakieś dwie godziny pracy. Przyjedź ty, co?

– A twoja dama nie będzie miała nic przeciwko? – zapytałem.

– Wszystkie baby to suki – powiedział z przygnębieniem Kotia.

Jasne. Kolejna dama przeszła do kategorii bab, nie zdoławszy zaobrączkować mojego ruchliwego przyjaciela. A nowa jeszcze się nie pojawiła.

– To przyjadę – westchnąłem. – Ale żebyś wiedział, jak mi się nie chce odrywać od kanapy…

– Mam dobry koniaczek – zatrajkotał Kotia. – Ważki argument, co?

– Do licha z twoim koniaczkiem… Dobra, zaraz przyjadę. Co zabrać?

– No przecież na pewno sam najlepiej wiesz – powiedział Kotia. – Wszystko, co chcesz, oprócz bab!

I tak się stało, że pozbawiony mieszkania pojechałem pić z przyjacielem. Typowy rosyjski wariant rozwoju wydarzeń, nie należało się spodziewać niczego innego.


* * *

Kotia mieszkał w sporym dwupokojowym mieszkaniu w starym stalinowskim domu, w północno-zachodniej części miasta. Czasem w jego mieszkaniu panowała wzorowa czystość, ale teraz, pod nieobecność damy do domu stopniowo zakradał się charakterystyczny dla gospodarza bajzel. Sądząc po kurzu na parapecie i nieumytej kuchence, z kolejną swoją pasją Kotia rozstał się co najmniej tydzień temu.

Gdy przyszedłem, oderwał się od komputera, postawił na stole butelkę koniaku – porządnego pięcioletniego „Araratu” – i zadowolony zatarł ręce.

– No, teraz to już pójdzie jak z płatka. Bez setki nie mogę napisać opowiadania, a w samotności nie piję.

To był jego standardowy tekst. Bez setki nie przeżyłby odejścia kolejnej damy, nie dokończył opowiadania, nie dałby mądrej rady. A w samotności faktycznie nigdy nie pił.

Rozlaliśmy koniak do kieliszków. Kotia popatrzył na mnie pytająco. W mojej głowie wirowały dziesiątki pytań, ale zadałem najbardziej idiotyczne:

– Kotia, co to jest łachudra?

– To właśnie jest to, o co chciałeś mnie zapytać? – Kotia poprawił okulary. Ma umiarkowaną krótkowzroczność, ale ktoś mu powiedział, że w okularach mu do twarzy. Prawdę mówiąc, tak właśnie było, a poza tym, w okularach Kotia wyglądał na inteligentnego europejskiego chłopca, pracującego „w sferze kultury”, czyli na samego siebie. – Łachudra, mój naiwny przyjacielu, to prostytutka najniższych lotów. Dworcowa, tirówka…

– Tirówka?

– No, ta, co z kierowcami tirów… – Kotia się skrzywił. – I powiem ci szczerze, że w każdej babie siedzi taka właśnie łachudra.

– O, za to pił nie będę – uprzedziłem.

– W taki razie wypijmy po prostu za baby.

Wypiliśmy.

– Jeśli z rozpaczy postanowiłeś zamówić prostytutkę… – zaczął Kotia.

– Nie. A ty o co chciałeś mnie zapytać?

– Słuchaj, twój ojczulek to przecież ginekolog?

– Owszem, no i co?

– Jakie mogą być choroby weneryczne? Egzotyczne?

– A co, masz problem z postawieniem diagnozy? – nie wytrzymałem. – AIDS, syfilis…

– Ograne – westchnął Kotia. – Piszę dla jednej gazetki list, niby taką spowiedź faceta, który prowadził bujne życie seksualne i w efekcie ucierpiał. No przecież nie zaraził się syfilisem! I nie AIDS… Ograne i nudne.

– Wstaw coś z własnego doświadczenia – poradziłem złośliwie. – Nie wiem, stary. W domu mógłbym zajrzeć do jakiejś książki, ale z pamięci… Nie jestem lekarzem.

Kotia zarabiał na życie w dość oryginalny sposób – pisał opowiadania dla prasy brukowej. Rzekomo dokumentalne. Różne wyznania matek, które zgrzeszyły z synami, rozterki gejów zakochanych w facetach o orientacji hetero, zapiski zoofilów, którzy zapałali miłością do jeżozwierzy, wyznania nastolatek, które uwiódł sąsiad czy nauczyciel. Całe to gówno pisał kilometrami, kiedy rzucała go kolejna kobieta. A gdy życie płciowe Kotii się stabilizowało, przerzucał się na sensację o latających talerzach, duchach i zjawach, życiu osobistym sławnych ludzi, masońskich spiskach, żydowskich intrygach i komunistycznych tajemnicach. W zasadzie było mu wszystko jedno, o czym pisze, miał tylko dwie grupy tematyczne: o seksie i nie o seksie.

– No dobra. – Kotia się skrzywił. – Niech będzie AIDS. W końcu…

Podszedłem do komputera, zerknąłem na ekran i pokręciłem głową.

– Kotia, czy ty chociaż rozumiesz, co piszesz?

– A co? – spytał czujnie.

– Co to za zdanie? „Miała zaledwie szesnaście lat, ale była rozwinięta jak siedemnastolatka”.

– Co ci się nie podoba? – Kotia się nadął.

– Chcesz powiedzieć, że jesteś w stanie odróżnić szesnastolatkę od siedemnastolatki? Po stopniu rozwoju fizycznego?

Kotia mruknął coś niezrozumiałego i w końcu powiedział:

– To zamień „siedemnastolatka” na „dwudziestolatka”.

– Sam sobie zamień. – Wróciłem do stołu. – Jak długo można pisać te bzdury? Napisz wreszcie jakąś powieść erotyczną, dużą, poważną. To przynajmniej będzie literatura. Może Nobla dostaniesz albo Bukera?

Kotia spuścił wzrok i ze zdumieniem zrozumiałem, że trafiłem w dziesiątkę. Chyba już coś takiego pisze… albo ma zamiar.

W zasadzie wystarczyłoby, żeby Kotia opisał swoje życie – wyszłoby interesujące czytadło o moralności moskiewskiej bohemy i okolicach. Ale tego już mu nie mówiłem – zdaje się, że limit przyjacielskich złośliwości wyczerpałem.

– Mam poważny problem, Kotia – powiedziałem i sam się zdziwiłem, jak prawdziwie to zabrzmiało. – Zupełnie wariacka historia…

Słowa płynęły same z siebie. Podczas mojej opowieści prawie dopiliśmy koniak, Kotia kilka razy zdejmował i przecierał okulary, w końcu odłożył je na telewizor. Kilka razy zadawał pytania, a raz nie wytrzymał i zapytał: „Nie bujasz?”.

Gdy skończyłem, dochodziła dwunasta.

– Aleś wdepnął – oznajmił tonem lekarza ogłaszającego wstępną, acz nieprzyjemną dla pacjenta diagnozę. – I żadnych papierów?

– Żadnych.

– A nie zgubiłeś czasem dowodu… no, dokumentów? Może potajemnie sprzedali twoje mieszkanie i zameldowali tę łajzę.

– Kotia! Ona twierdzi, że mieszka tam od trzech lat! I dokumenty to potwierdzają!

Kotia skinął głową.

– Na pierwszy rzut oka zwykłe mieszkaniowe oszustwo. Ale… żeby w ciągu jednego dnia zmienić tapety, glazurę i… co tam jeszcze?

– Linoleum.

– Właśnie. A także kran, potem wynieść meble, wstawić nowe. I jeszcze sprawić, by wyglądało na zamieszkane, rozrzucić kapcie, porozwieszać staniki. Kirył, jedyna rozsądna wersja to taka, że kłamiesz.

– Dziękuję.

– Poczekaj. Mówię, że to rozsądna wersja. A teraz inne. Pierwsza: zwariowałeś. Albo jesteś w alkoholowym ciągu. Mieszkanie sprzedałeś tydzień temu, jak cię Anka rzuciła, i zupełnie o tym zapomniałeś.

– A także sfałszowałem dokumenty, żeby mieszkanie wyglądało na sprzedane trzy lata temu.

– Poczekaj, na początek upewnijmy się, że jeszcze wczoraj wszystko było w porządku. Był ktoś u ciebie?

– Nie. – Pokręciłem głową. – Chociaż nie, zaczekaj, był! Igorek wieczorem podskoczył, chciał film pożyczyć.

– Jaki?

– Nie pornola – burknąłem złośliwie. – Japoński, animowany.

– A co to za Igorek.

– Nie pamiętam nazwiska, Igorek to Igorek. Bystry taki chłopaczek, pracował w naszej firmie, a potem przeszedł do konkurencji. E, znasz go! Składał ci komputer!

– A, ten, co ciągle przed wojem ucieka? – Kotia się uśmiechnął. – Pamiętam. Masz jego numer?

– Telefon mi padł.

– Ale masz nokię, nie? Weź moją ładowarkę, one są standardowe. Potem ci wystawię rachunek za prąd. – Zachichotał.

Wyjąłem telefon, podłączyłem – faktycznie, duża wygoda, że w różnych modelach jest to samo wejście – i zacząłem szukać w „kontaktach”.

– O, mam. No i co?

– Wybierz.

Kotia zabrał mi telefon, niebezpiecznie odchylił się na taborecie, sprytnie oparł o ścianę i dziarsko zawołał:

– Igorek! Siemasz, tu Kotia. No, ten, któremu rok temu komputer składałeś. Przyjaciel Kiryła.

Mrugnął do mnie. Zacząłem otwierać butelkę, którą przyniosłem.

– No wiem, wiem, że późno, przepraszam. Ale mamy ważną i pilną sprawę. Byłeś wczoraj u Kiryła? Jaka znowu „Służba dostawy Kiki”? Nie, nie interesuję się. Mam inne pytanie: Kirył ciągle mieszka w Miedwiedkowie? Tak? Kawalerkę ma, nie? Aha. A mieszkanie wyglądało normalnie, nie było śladów rozgardiaszu, remontu, przeprowadzki? Tak, strasznie mi potrzebne. Aha. A ma psa? Fajnego, mówisz? A przypadkiem nie ugryzł wczoraj Kiryła? Nie, prawie trzeźwy. Posłuchaj, powiedz swojej babie, że jak mężczyźni rozmawiają, to nie należy przeszkadzać. Nawet, jeśli czeka na ciebie w łóżku… Że co?

Kotia oddał mi telefon i pokręcił głową.

– Uczysz, człowieku, tę młodzież, uczysz, oświecasz seksualnie… A oni swoich bab wychować nie potrafią! Tak. Ale jak rozumiem, masz świadka. Jeszcze wczoraj tam mieszkałeś, a twój pies uważał cię za swojego pana, a nie za obcego kmiota.

– Kotia, ja ci mogę znaleźć jeszcze z dziesięciu świadków, i co z tego? Romka Litwinow trzy dni temu zajrzał, piwo piliśmy, on w ogóle często bywa; jeszcze ktoś… Zrozum, nie oszalałem! W moim mieszkaniu mieszka obca kobieta i wszystko wskazuje na to, że mieszka tam od dawna!

– Mówisz, że nieładna? – rzucił niedbale Kotia.

– Na damę nie wygląda na pewno.

– Czego się nie robi dla przyjaciela – stwierdził Kotia. – Gdzie pracuje?

– Gliniarzowi mówiła, że handluje butami na bazarku Czerkizowskim.

– O Jezu… – westchnął Kotia. – Co za koszmar. Dawno już nie uwodziłem sprzedawczyń. Ale nowe buty by mi się przydały.

– Ale kombinujesz – powiedziałem. – Tylko co mi to pomoże?

– Przynajmniej dowiemy się, co to za jedna.

Nie wątpiłem, że Kotia jest w stanie poderwać wyblakłą Natalię Iwanową. I nie czułem żadnej litości do tej aferzystki. Ale to mi nie wystarczało.

– Dobra, dzięki. Ale co ja jeszcze mogę zrobić? Poradź! Może zwrócić się do prasy?

Kotia prychnął wzgardliwie, o prasie miał bardzo niskie mniemanie.

– Jutro rano nie idziesz do pracy. Dzwonisz do szefa, usprawiedliwiasz się. I zasuwasz po trasie administracja-notariusz.

– No i co?

– Idziesz wszędzie tam, gdzie mogą być dokumenty świadczące o twoim prawie do byłego mieszkania.

– Jak jeszcze raz powiesz „byłego”, to dostaniesz – powiedziałem ponuro.

– Wybacz. Do przyszłego. – Kotia zwinnie uchylił się od mojego zamarkowanego ciosu. – No dobrze, teraźniejszego, teraźniejszego. Jednym słowem, zaglądasz wszędzie, nie zapominając o operatorze telefonicznym.

– O, właśnie! – ożywiłem się.

– A potem, gdy się okaże, że nigdzie nie ma twoich dokumentów…

– Dlaczego nigdzie? – Natychmiast przetrzeźwiałem.

– Kirył… Sądząc z rozmachu afery, wzięli się za ciebie na poważnie. Nie rozumiem, kto i po co to robi, ale głupotą byłoby zrobienie w mieszkaniu błyskawicznego remontu, sfałszowanie dokumentów i nieusunięcie prawdziwych. A twoi nieznani nam wrogowie głupcami nie są. A więc, dokumentów nie znajdujesz. Wtedy idziesz do prawnika. Dobrego. Do bardzo dobrego, jeśli masz pieniądze, a nie na jakąś tam prawniczą konsultację. Jeśli nie masz forsy, mogę ci pożyczyć… No, pół tysiąca mogę na pewno.

– Dzięki, mam forsę. Na karcie mam prawie tysiąc, a rodzice… Generalnie wiem, gdzie trzymają pieniądze.

– Dobrze. Prawnik udzieli ci mądrych porad, a ja spróbuję zawrzeć znajomość z tą ba… – Kotia przemógł się i dokończył: – Z damą. Nie sądzę, żeby się spodziewali takiego ruchu.

– Oni?

– A co, ta kobieta przypomina Sziwę? Jedną parą rąk kładła glazurę, drugą tapety, trzecią linoleum? No, naprawdę muszę poznać tę spryciarę. Właśnie, a propos remontu! Pójdziesz do jakiejś firmy budowlanej, takiej poważnej i będziesz udawał bogatego świra. Dręcz ich pytaniami, czy można w ciągu ośmiu godzin zrobić remont w kawalerce – wylicz im to, co zmienili u ciebie w mieszkaniu. Powiedz, że chcesz zrobić niespodziankę żonie. Chociaż nie, nie masz obrączki… przyjaciółce. Albo wymyśl coś innego. Ale przyjaciółka będzie najbardziej prawdopodobna. To bardzo ważne, co oni powiedzą.

Kotia się ożywił. Najwyraźniej ekscytowała go sytuacja, w której się znalazłem. I tak to właśnie zawsze jest – twoje problemy stają się rozrywką nawet dla najlepszych przyjaciół.

– W zeszłym roku wymieniałem sedes – zaczął Kotia. – Stary rozbiłem… przez głupotę… I znalazłem takiego porządnego majstra, niepijącego, w podeszłym wieku… No bo wiesz, jak to jest z sanitariatami?

Na wszelki wypadek skinąłem głową.

– Tu trzeba mieć doświadczenie! Doświadczenie jest najważniejsze – oznajmił Kotia. – No i ten stary doświadczony majster cały dzień instalował sedes, od ósmej rano do dziesiątej wieczór. Ja się umęczyłem i on cierpiał. Bo dobrzy majstrowie mają taki przesąd: dopóki nie skończysz instalować sedesu, nie wolno wejść do toalety. Ale potem „oblać” go to już ich święte prawo i obowiązek. Czternaście godzin na jeden sedes! A u ciebie cały remont zrobili w osiem!

Z szafki w kuchni Kotia wyjął papierosy i popielniczkę. Skinąłem głową, chociaż paliłem tak samo rzadko jak on. Zapałek Kotia nie znalazł, przypaliliśmy od kuchenki z zapalaczem.

– A jak ci się udało rozwalić sedes? – zapytałem.

– No, przecież ci mówię, że z głupoty. Wiesz, są takie chińskie petardy, takie małe jak zapałki. Pocierasz, rzucasz, a ona wybucha. Przed Nowym Rokiem dzieciaki się takimi bawią.

– No i?

– W lecie chodziliśmy się z przyjaciółmi kąpać. Miałem akurat pudełko takich petard i razem zaczęliśmy wrzucać do wody. Petardy nie gasły i wybuchały w wodzie. Super wyglądało, strasznie śmiesznie. A potem przyjechałem do domu i chciałem pokazać… jednej damie… że te petardy palą się w wodzie. No przecież nie będę nalewał wody do wanny! Wrzuciłem jedną do sedesu… dobrze chociaż, że drzwi przymknąłem. Huk, łomot – i cały sedes na kawałki… tylko rura sterczała i ostre krawędzie.

– Uderzenie hydrodynamiczne – oznajmiłem. – Wybuch w ciekłym środowisku, w zamkniętej przestrzeni. Trzeba było myśleć!

Kotia się nie spierał. Westchnął, zaciągnął się papierosem i powiedział:

– Wiesz co… Najbardziej niepokoi mnie twój pies. Naprawdę.

– Gliniarz mówił to samo.

– I miał rację. Ściany można przemalować. Ludzie mogą skłamać. Pies nie zdradzi nigdy. – Przez chwilę palił w milczeniu, a potem z przyjemnością powtórzył: – Ludzie mogą oszukać. Pies nie zdradzi nigdy. Trzeba będzie wstawić do opowiadania o zoofilu…

– Ty draniu – mruknąłem. – Jak nic zostaniesz pisarzem! Z ludzkiego nieszczęścia będziesz opowiadanie robił!

– Nie z ludzkiego nieszczęścia, tylko z własnego dobrego sformułowania – poprawił Kotia. – No, to by było wszystko. Będę jeszcze myślał, ale na razie nic więcej nie mogę ci doradzić. Powiedz lepiej, co tam z Anką?

– A nic. Marzy jej się stabilizacja, pewność, jednym słowem obrączka na palcu.

– A co, masz coś przeciwko temu? Najwyższy czas, żeby się ustatkować! Ćwierć wieku przeżyłeś i ciągle pracujesz jako menadżer w firmie handlowej, sprzedajesz części zamienne do kompów. To ma być praca? To tak, jakbyś powiedział: „Moja praca w OTK – nadmuchuję prezerwatywy”! Potrzebna ci dobra praca, wierna żona, małe dziecko…

Wytrzeszczyłem oczy.

– Żartuje, żartuję – wymruczał Kotia. – Nie ja cię będę uczył. Ale mimo wszystko szkoda, że rozstałeś się z Anką, podobała mi się.

Chyba mówił poważnie. Zastanowiłem się i nalałem koniaku do kieliszków.

– Mnie też szkoda, Kotia. Ale tak wyszło.

– W razie czego Anka będzie świadkiem?

– Będzie – powiedziałem z przekonaniem. – Właściwie to nawet się nie pokłóciliśmy, rozstaliśmy się jak kulturalni ludzie.

– Jak się rozstają kulturalni ludzie, to dopiero wtedy zaczyna się masakra. Żaden hydraulik by czegoś takiego nie wymyślił!

– Aleś się czepił tych hydraulików – mruknąłem. – Lepiej nalej.

Posiedzieliśmy jeszcze dwie godziny. Do trzeciej butelki, chwała Bogu, nie doszło, ale i tak pod koniec drugiej było nam już bardzo wesoło. Całą tę historię z moim mieszkaniem zaczęliśmy traktować jak przygodę. Kotia opowiedział mi przypadek swojego dalekiego krewnego, który na drodze chytrych zamian, rozwodów i połączeń zamienił dwa mieszkania jednopokojowe na przeciwległych krańcach miasta na jedno czteropokojowe prawie w centrum. Ta historia z niewiadomego powodu wydała nam się strasznie śmieszna, rechotaliśmy na cały głos. I nawet kiedy Kotia oznajmił, że w efekcie nadmiernego napięcia krewny dostał zawału, zostawiła go żona i teraz jak głupi siedzi sam w wielkim mieszkaniu, chory i nikomu niepotrzebny, wcale nas to nie zmartwiło.

Kotia zauważył, że najważniejsza rzecz w życiu każdego człowieka to spełnić swoje przeznaczenie, o czym pisał wielki myśliciel Coelho. Widocznie przeznaczenie krewnego polegało na dokonaniu tej Wielkiej Zamiany. W porównaniu z tym spełnionym przeznaczeniem utrata zdrowia i żony to już drobiazgi.

Potem Kotia pościelił mi na kanapie i wrócił do swojego niedokończonego opowiadania. A ja przyłożyłem głowę do poduszki, powiedziałem, że na pewno nie zasnę, i natychmiast usnąłem wsłuchany w miarowy stuk klawiszy.

Загрузка...