15.

Dzieci znają dwa sposoby przemieszczania się, z których jeden dorośli zupełnie zatracają. Pierwszy: wleczenie się. Drugi: bieganie w podskokach. Zwykle normalne dziecko tym pierwszym sposobem idzie do szkoły, tym drugim do domu.

Dorośli, jak łatwo się domyślić, zatracają zdolność poruszania się sposobem drugim.

Można próbować zgadnąć, dlaczego tak się dzieje. Można wygłosić różne mądre hipotezy o stawach i stosunku masy ciała do siły mięśni. Można wzdychać nad ciężarem przeżytych lat i powiedzieć coś górnolotnego o czystości duszy, która mknie ku niebu, o popełnionych grzechach, które przygniatają człowieka do ziemi. I wszystko to będzie słuszne.

Efekt pozostanie ten sam. Bez względu na to, czy jesteś romantykiem, czy pragmatykiem, nie będziesz biegał radośnie po zielonej trawce, jeśli już przestałeś być dzieckiem, a jeszcze nie stałeś się zdziecinniałym staruszkiem.

A ja… ja właśnie miałem ochotę biegać i podskakiwać. Chciałem się śmiać, skakać, turlać, wystawiać twarz na słońce i paść na trawę z rozrzuconymi rękami, i patrzeć w błękitne niebo, dopóki świat się nie przewróci, dopóki nie poczuję się jak Atlas, dźwigający na plecach miękką, sprężystą kulę ziemską, spadający i trzymający, w bezkreśnie czystym błękicie. Ale biegać chciało mi się najbardziej.

Pobiegłem. Ze sportem łączyły mnie stosunki dość przyjacielskie, ale niezbyt bliskie i nigdy przedtem nie przyszłoby mi do głowy, żeby tak biec – nie za odjeżdżającym autobusem, nie do zamykanego właśnie sklepu, nie za kimś i nie przed kimś, ale tak po prostu. Zresztą, pewnie kiedyś by mi się nie udało. A teraz przebiegłem kilometr czy dwa i zrozumiałem, że mój organizm w ogóle nie zareagował na ten bieg. Nie zasapałem się, pewnie nie miałem nawet przyśpieszonego tętna, moje ruchy były bardzo precyzyjne. Czułem skurcze każdego mięśnia, krew płynącą w żyłach, nerwowe impulsy, które zmuszały nogi do biegu. Całe moje ciało przemieniło się w doskonałą maszynę.

Z żalem zmusiłem się do zwolnienia kroku i podszedłem do drzewa, które jeszcze z wieży zachwyciło mnie swoimi kolorami.

Drzewo jak drzewo. Jabłoń. I kwitnie całkiem zwyczajnie. A przecież ile jest piękna w tej zwyczajności, jak delikatne są te białe i różowe odcienie płatków, jak zdumiewająco strzępią się ich brzegi! Jak cudownie upajający aromat płynie od każdego kwiatuszka!

Aż zaszlochałem, wzruszony, gładząc kwitnącą gałązkę, i drżącym głosem zanuciłem:

– Kwitnąca jabłoń, jaki cud…

Dalej nie pamiętałem, a Szkoda! Chciało mi się śpiewać, śmiać, biegać, rozrzucać kwiaty, patrzeć, jak pełznie po liściu gąsienica, taka puszysta jak główka noworodka, zielona w białe kropki, jak świeży ogóreczek, zabawnie wyginająca grzbiet przy każdym ruchu. Śliczne stworzonko! Uśmiechnąłem się do niej, a ona tak śmiesznie wygięła się w odpowiedzi, przemieniając się w:) – komputerowy znak uśmiechu. Pewnie można się z nią porozumiewać!

I wtedy zrobiłem rzecz dziwną. Ni z tego, ni z owego podniosłem rękę i uderzyłem się w twarz. Raz w życiu widziałem coś takiego – gdy uderzono w twarz dziewczynę, która wpadła w histerię – i do dziś pamiętam, jak zdumiała mnie uzdrawiająca siła tego środka.

Jak się okazało, to lekarstwo działało znakomicie bez względu na płeć leczonego – poczułem się równie otrzeźwiony, jak owa dziewczyna histeryzująca po rozstaniu z chłopakiem. Wciągnąłem głęboko powietrze, zakląłem przez zęby i rozejrzałem się jeszcze raz.

To, co się ze mną działo, jeszcze przed chwilą było nieprawidłowe. Nienormalne. To prawda, że piękny krajobraz, że czyste niebo, to prawda, że zielona trawa, że drzewa i że kwiaty.

Ale to jeszcze nie powód, żeby rozczulać się nad każdą mrówką!

Euforia mijała błyskawicznie. Nawet ciężko to z czymkolwiek porównać. Z wrażeniami pijanego, któremu wsadzili głowę pod zimną wodę? O, gdybyż zimna woda dawała tak otrzeźwiający efekt. W książkach fantastycznych co rusz jakiś bohater hula sobie, pije całą noc, a rano łyka tabletkę i czuje się doskonale. Najwidoczniej pijaństwo bez kaca jest marzeniem wszystkich pisarzy. Tyle że ja przecież żadnych tabletek nie brałem.

No tak, ale po co mi tabletki? Po co tabletki człowiekowi, na którym rany goją się szybciej niż na psie? Przecież jestem funkcyjnym z całym zestawem cudownych zdolności! Wystarczy, żebym znalazł się w sytuacji, w której są one potrzebne, i wszystko od razu zadziała!

Zdaje się, że tak właśnie było.

Rozejrzałem się jeszcze raz. Teraz już widziałem wszystko zupełnie inaczej. Idylliczny krajobraz przestał cieszyć. Późna wiosna, a może wczesne lato, zwykły sad jabłoniowy, tylko bardzo zapuszczony.

Więc co się ze mną działo jeszcze przed chwilą?

Znów przypomniała mi się bajka o czarnoksiężniku ze Szmaragdowego Grodu – gdy Dorotka ze swoją pstrokatą kompanią weszła na pole maków i nawdychała się oparów, narkomanka jedna. Zresztą, nie przypuszczałem, żeby aromat kwitnących maków mógł mieć takie działanie, a już niewinnych jabłoni nigdy w życiu nikt o to nie podejrzewał. Wprawdzie Japończycy wpadają w ekstazę na widok kwitnącej sakury, ale z powodów estetycznych a nie farmakologicznych. W tym sadzie nawet Miczurin by się nie zachwycał, tylko złapał za sekator i zaczął przycinać drzewa.

No dobrze, dajmy spokój jabłoniom. Co nam zostaje? Powietrze. Cieplej, cieplej. Czy zwiększona zawartość tlenu może spowodować coś takiego? Zdaje się, że tak. No i jeszcze podtlenek azotu, czyli gaz rozweselający. No dobrze, ale dwutlenek azotu chyba nie może powstać sam z siebie. A może? Przecież w świecie Kimgimu nie ma ropy, a to przecież również bardzo znacząca rzecz, różniąca ten świat od Ziemi.

Znowu pożałowałem, że nie ma ze mną Kotii. Na pewno tworzyłby hipotezy, przeprowadzał eksperymenty. Pewnie i tak niczego by się nie dowiedział, ale już sam fakt jego działalności budziłby otuchę. Jest taki typ ludzi, którzy w trudnej sytuacji zaczynają wykonywać mnóstwo różnych czynności. Mierzą puls ofiarom, bacznie wpatrują się w nadciągające chmury, upierdliwie sprawdzają dokumenty milicjantów, dzwonią do jakichś ludzi i żądają odpowiedzi na dziwne pytania. Ich działania nie przynoszą żadnej realnej korzyści, za to otoczenie od razu się uspokaja, koncentruje i zaczyna podejmować inne działania, nie tak liczne i efektowne, ale znacznie bardziej pożyteczne.

Zresztą jeden eksperyment mogę przeprowadzić sam.

Wyjąłem z paczki papierosy i zapalniczkę, pstryknąłem, przezornie odsuwając ją na odległość wyciągniętej ręki.

No, nie nazwałbym tego słupem ognia, ale musiałem przyznać, że płomień wyglądał inaczej. Płonął jaśniej, był równiejszy i bardziej czysty.

Więc jednak tlen?

Możliwe… jako jeden z czynników.

Westchnąłem i schowałem papierosy. Oczywiście, mogłem tu wrócić z hermetycznym naczyniem, wziąć próbkę powietrza, a potem w Moskwie zrobić gdzieś analizę. Laboranci wszystko by mi wyjaśnili, rozrysowali, pokazali.

Tylko czy ja tego potrzebuję?

I tak wniosek jest jeden: ten świat nadaje się albo dla funkcyjnych, albo dla miłośników narkotyków. Pewnie z radością przychodziłby tu raper z koleżkami. Albo solidni wujaszkowie ze znaczkami deputowanych w klapach marynarek – żeby śpiewać i tańczyć nago w świetle księżyca.

Czułem się tak, jakbym otworzył drzwi do świata-wydmuszki, pustego, nikomu niepotrzebnego. Nieprzyjemne uczucie, jeśli mam być szczery. Za Kimgim i Ziemię-siedemnaście tak szczerze mnie chwalili. Wtedy zrozumiałem, że gdy otworzą się czwarte i ostatnie drzwi, moja przyszłość zostanie zdeterminowana. Mam już cztery (włączając naszą Ziemię) światy, i w każdym (krąg o promieniu dziesięciu kilometrów. Jaka to może być powierzchnia? Πr2, chyba tak. Zawsze miałem problemy z geometrią. No dobrze, to znaczy, że mam do swojej dyspozycji jakieś trzysta kilometrów kwadratowych w każdym ze światów. W sumie półtora tysiąca kilometrów kwadratowych.

W porównaniu z celą więzienną – bardzo dużo.

W porównaniu z taką choćby Moskwą – średnio na jeża. Moskwa, co doskonale pamiętam ze szkoły, zajmuje powierzchnię tysiąca kilometrów kwadratowych.

No dobra, trzeba zbadać to jabłoniowe królestwo.

Szedłem już dwadzieścia minut szybkim krokiem, od czasu do czasu oglądając się, raczej z przyzwyczajenia niż z prawdziwej obawy, że się zgubię. Czułem wieżę bardzo wyraźnie – jak część własnego ciała.

Sad wokół był bardzo zapuszczony, ale pozostawał sadem. Odległość między drzewami mniej więcej jednakowa; udało mi się nawet rozróżnić gatunki jabłoni (po kwiatach), przy czym różne gatunki posadzono nie grupkami, lecz w rzędach, niedbali ale jednak. Zacząłem mieć nikłą nadzieję, że w tym świecie mimo wszystko żyją ludzie.

I dosłownie kilka minut później byłem tego pewien – w powietrzu zapachniało dymem. Zacząłem biec – nie tym beztroskim biegiem, którym wpadłem do tego świata, lecz podobnie jak Chaj. Za jabłoniami zobaczyłem wodę – niezbyt szeroka, spokojna rzeczka. Wybiegłem na brzeg, stanąłem.

Za rzeką znajdowała się wieś.

I miałem absolutną pewność – to nasza, ziemska, rosyjska wieś. W tym najgorszym wariancie, który sprawia, że patrioci wołają o wrogich knowaniach, a ludzie bardziej rozsądni myślą o poszukiwaniu rosyjskiej idei narodowej.

Domki konstrukcji szkieletowej, brudne szyby w oknach, przekrzywione szare płoty, wszystko w kolorze tej smętnej szarości, jaka dominuje w rosyjskich wsiach na wiosnę. Ogródki – chyba nawet marchewka rosła w nich bura albo biała, porozwieszana na sznurkach bielizna też była jakaś taka poszarzała. A między domkami chodzą chude pstrokate kury.

Ja sam jestem mieszczuchem i takie wsie widzę zwykle z okien pociągu, wiozącego szczęśliwych mieszkańców Moskwy do Petersburga czy Jekaterynburga. I zawsze wtedy pocieszam się myślą, że takie wsie są tylko przy torach, w pobliżu dużych miast, skąd młodzież wyjeżdża, kiedy tylko dostanie dowód. A gdzieś w głębi są na pewno takie prawdziwe wsie, jak w podręcznikach „Kraj ojczysty”. Domy murowane albo drewniane, porządne płoty, rzeźbione okiennice na oknach. Gdzieś tam. Na Kubaniu. Albo na Syberii.

Tutaj ta smętna szarość była szczególnie szokująca na tle wielobarwnej, kwitnącej natury.

Byli też ludzie. Na brzegu rzeki siedziała z wędkami grupka mężczyzn i dzieci w wieku przedszkolnym. Dziwne. Na ryby powinni chodzić dorośli i nastoletnie pętaki, a nie maluchy, które nie są w stanie utrzymać wędki w ręku. Wyglądało to tak, jakby wśród miejscowej ludności była nienaturalna przerwa wieku.

I wszyscy się uśmiechali. Rozmawiali o czymś półgłosem, przerzucali się krótkimi okrzykami: „Bierze!”. „Aha!”. „Twoja!”. „Tak!”. Jakby nie chcieli tracić sił na bardziej skomplikowane słowa. Albo już nie umieli ich używać.

Usiadłem naprzeciwko na drugim brzegu. Moje pojawienie się nie wywołało zdumienia czy ożywienia. Kilka uśmiechów, kiwanie rękami, to wszystko.

Wyjąłem papierosy i zapaliłem, przyglądając się ludziom. Przecież to byli nasi! Z naszej Ziemi! Nie stąd i nawet nie z Kimgimu!

– Nie, Dima – wymruczałem. – Nie przypuszczam, żeby to się nadawało na nową ideę narodową. Mogę mieć tylko nadzieję, że to nie Arkan. Że to nie Rosja w dwa tysiące czterdziestym roku.

Jeden z rybaków wstał. Poparzył na mnie, odłożył wędkę i wszedł do wody – nie rozbierając się, nie zdejmując butów, nawet nie podwijając spodni! Niemal do połowy rzeki szedł w bród, z pięć metrów przepłynął i znowu zaczął iść, wyraźnie kierując się w moją stronę.

No, wreszcie jakaś reakcja!

Nie zwracając uwagi na ściekającą z niego wodę, mężczyzna podszedł do mnie i usiadł na trawie, uśmiechając się serdecznie. Miał ponad czterdzieści lat, ale wyglądał na mocnego, krzepkiego, zdrowego i całkiem zadowolonego.

– Dzień dobry, chłopaczku!

– Dzień dobry, dziadźko!

Skąd mi się wziął ten dziadźko’ Z jakiej racji? Ale mężczyzna się nie obraził, tylko zapytał:

– A nie masz ty czasem co zapalić?

– Co bym miał nie mieć, mam – odpowiedziałem, dostosowując się do jego stylistyki, i podsunąłem paczkę z papierosami.

Jednego mężczyzna zapalił, a następne dwa, pytając spojrzeniem o pozwolenie, schował do kieszeni koszuli – mokrej kieszeni. Tylko wzruszyłem ramionami.

– Uu… – powiedział mężczyzna, z rozkoszą wypuszczając dymek. – Nazywam się Sasza. Wujek Saszko.

– A ja Kirył.

– I z daleka przychodzisz, Kirył?

– Nie. – Wskazałem ręką w stronę wieży. – Nie za bardzo.

– Czyżby otworzyło się nowe przejście? – ucieszył się mężczyzna. – No to żyjemy! A skąd jesteś?

– Z Moskwy.

– A ja z Połtawy.

Wyczerpując w ten sposób wszystkie tematy do rozmowy, wujek Saszko rozciągnął się na trawie, nie wypuszczając papierosa z zębów.

– I od dawna tu jesteś, wujku Saszko? – zapytałem.

– No… – Zastanowił się, przekładając w zębach papierosa. – Będzie ze dwa lata. Albo i trzy. Gorbacza kiedy obalili?

– Gorbaczowa? – zdumiałem się. – Prezydenta ZSRR?

– O to, to!

– Dziesięć lat… nie, co ja mówię, piętnaście lat temu! Nawet go dobrze nie pamiętam – wyznałem nie wiadomo po co.

– Piętnaście? Ho, ho! – zachwycił się Saszko. I na tym skończyło się jego zainteresowanie czasem przeżytym poza Ziemią. Podłożył rękę pod głowę, z przyjemnością wypalił papierosa do końca i mistrzowskim splunięciem posłał niedopałek w stronę rzeki.

– Dużo ludzi tu teraz mieszka? – zapytałem.

– Teraz sporo – przyznał ochoczo Saszko. – Początkowo mieszkałem tu sam, z kumplami, znaczy. A potem ludzi robiło się coraz więcej.

– A jak pan tu trafił?

– No a jak się ludzie trafiają… – Saszko westchnął, ale nie ze smutkiem, raczej z przyzwyczajenia. – Z jednym typkiem żem się poprztykał… Mądrala się znalazł! Dał mi w oko i sam też dostał, ale się nie uspokoił. Postanowiłem go wyśledzić i wyśledziłem. Dom miał dziwny, sto razy obok przechodziłem i nie zauważyłem. Przyszedłem w nocy z dwoma kumplami… Ale nie myśl sobie, my tylko tak, chcieliśmy mu po mordzie nakłaść! A że z żelastwem… No to on przecież tak walczył, że bój się Boga! No i…

Saszko zamilkł. Pokiwałem głową i nie dopytywałem się, co było dalej. Wszystko jasne, trzech durniów, nawet uzbrojonych w gazrurki nie jest w stanie wyrządzić krzywdy funkcyjnemu, który przecież umie walczyć wręcz. To nie związywanie stukniętej staruszki. No a potem wrzucono ich tutaj.

– Jak się nazywa ten świat? – zapytałem.

– Nirwana – odpowiedział ochoczo Saszko.

Wstałem i jeszcze raz obejrzałem ubogą wieś i wszystkich jej zadowolonych mieszkańców. Z jednego domku wyszła gruba rudowłosa kobieta, coś gardłowo i niezrozumiale wrzasnęła – może po rosyjsku, po norwesku, a może po szwedzku. Jeden z rybaków wstał, podniósł siedzącego obok kilkuletniego brzdąca, posadził sobie na barana i poszedł w stronę domku.

O wędkę się nie zatroszczył. Zostawił ją na brzegu, żeby sobie leżała i moczyła się w wodzie.

Musiałem przyznać, że to całkiem sprytny pomysł. Nie do końca więzienie, nie do końca psychiatryk. Kolorowy, piękny, bezpieczny świat, w którym na skutek jakiegoś kaprysu przyrody człowiek znajduje się w stanie lekkiej euforii. Jeśli ktoś stanął na drodze funkcyjnemu, nie trzeba go zabijać, nie trzeba zastraszać! Bierzesz i dostarczasz go do Nirwany – sam stąd na pewno nie wyjdzie. Żeby było bardziej humanitarnie, ktoś postawił domki – byłem pewien, że wujek Saszko i jego przyjaciele by się o to nie zatroszczyli – ktoś posadził jabłonie. Po drugiej stronie rzeki rosły chyba ziemianki. W rzece są ryby, kury znoszą jaja. Co jeszcze jest potrzebne człowiekowi do życia?

Całą resztę – jakieś tam aspiryny i antybiotyki, ubrania, mleko modyfikowane dla dzieci – na pewno im dostarczają.

Zrozumiałem już, dlaczego we wsi mieszkają jedynie dorośli i małe dzieci. Masowe zasiedlenie Nirwany zaczęło się siedem czy osiem lat temu. Dzieci się rodzą – widocznie narkotyczna euforia nie zabija wszystkich pragnień – ale na razie są jeszcze małe.

Chyba funkcyjni nie będą mieć do mnie żalu, że otworzyłem drzwi właśnie do tego świata. Przecież jest im potrzebny.

Ale dlaczego przejście otworzyło się właśnie tutaj?

I nagle zrozumiałem. Chciałem zobaczyć Rosję przyszłości. Co ja poradzę, że w mojej podświadomości ta przyszłość wygląda właśnie tak: słabi narkotyzowani mieszkańcy, leniwie grzebiący w ziemi, równie leniwie rozmnażający się i właściwie niczym niezainteresowani?

Polityk usiłował mnie namówić, żebym otworzył drzwi do Arkanu, ale tak dużo mówił o przyszłości Rosji, że we śnie odnalazłem świat maksymalnie zbliżony do moich wyobrażeń o tej przyszłości. Gdybym podświadomie wierzył w marmurowe pałace i szklane domy, być może znalazłbym taki właśnie, szklano-marmurowy świat.

Słowa są pułapką. Jeśli źle zrozumiałeś rozmówcę, to bez względu na wszystkie twoje wysiłki ten nieprawidłowy sens tłucze się w twojej podświadomości.

– Wujku Saszko, a skąd tutaj przychodzą ludzie? – zapytałem.

– Z góry rzeki – odparł były mieszkaniec Połtawy. – Tam jest przejście. Bliziutko, pół godziny drogi.

– Aha… – Zastanowiłem się, wyjąłem paczkę papierosów i podałem kilka Saszce. – Dziękuję. Powiedz, wujku Saszko, nie chciałbyś wrócić do swojej Połtawy?

– A czego ja tam zapomniałem? – Mężczyzna zdumiał się szczerze. – Kiełbasy na kartki czy kurczaka od święta?

Nie tłumaczyłem mu, że kartki na kiełbasę odeszły razem z byłym sekretarzem generalnym Gorbaczowem. Diabli wiedzą, jak tam ludzie żyją w tej Połtawie. Zresztą, czy po piętnastu latach życia w rastamańskim raju wujek Saszko zdołałby zaaklimatyzować się na nowo w naszym świecie?

– A może zostaniesz? – zaproponował Saszko. – Zjesz z nami, żona rano barszczyk z kurczakiem zrobiła.

No tak, skoro są tu mężczyźni i kobiety, to trudno się spodziewać, że będą żyć w celibacie. Pojawiły się rodziny, urodziły dzieci. Albo na odwrót.

– Nie, dziękuję. Pójdę już.

– Jak chcesz. – Wujek Saszko wstał, strzepnął z kieszeni przylepiony piasek. – A potem, jak byś chciał, to wracaj. Wiesz, jak tu dobrze? Nawet pić się nie chce.

Ale i ten argument mnie nie przekonał. Strasznie chciałem zobaczyć się z moim sąsiadem-funkcyjnym.


* * *

Biorąc pod uwagę galimatias czasowy, jaki panował w głowie wujka Saszki, spodziewałem się, że spacerek może potrwać kilka godzin. Ale to faktycznie było trzydzieści minut niebyt szybkim krokiem, czyli najwyżej trzy kilometry. Na lewym brzegu rzeki ciągnęły się soczyście zielone łąki, na prawym, którym szedłem, był ciągle ten sam porzucony sad.

Kolega-celnik mieszkał na rzece, dosłownie. Rzekę przegradzała niewysoka tama, pośrodku widniało wysokie, może czterometrowe, koło wodne. Nad tamą i kołem na grubych drewnianych słupach stał… chyba młyn? W każdym razie od koła biegła przekładnia pasowa, a w środku budowli coś huczało i dudniło. Na brzeg rzeki schodził zrobiony z desek mostek. Drzwi do młyna były otwarte, przynajmniej te od strony prawego brzegu. Za nimi pląsało czerwone światło, jakby palił się tam ogień.

Zresztą, chyba rzeczywiście się palił – w górę płynął dymek.

– Hej, sąsiedzie! – zawołałem, zatrzymując się przed mostkiem. Poczułem, że nie należy wchodzić na niego bez pozwolenia, że byłoby to nieprawidłowe, nieuprzejme. – Jak tam mąka? Miele się?

Rozległ się śmiech i w drzwiach pojawił się celnik – wysoka, barczysta kobieta w skórzanych spodniach i grubym skórzanym fartuchu na gołym ciele. Odruchowo odwróciłem wzrok i teraz patrzyłem tylko na jej twarz. Kasztanowe włosy były zebrane w mocny węzeł i przewiązane… chyba wstążką, ale nie z materiału, lecz z malutkich srebrzystych ogniw. Kobieta trzymała w rękach wielkie masywne szczypce, w których tkwił rozgrzany do czerwoności kawałek metalu.

– Witaj, sąsiedzie! – powiedziała. – Poczułam rano, że pojawiły się nowe drzwi, i cały czas czekałam. Ale mąki tu nie ma. To nie młyn, to kuźnia.

– Wybacz. – Nie wiem, co peszyło mnie bardziej, moja głupia pomyłka, czy widok tej… kowalki?

– Jestem kowalem. – Kobieta się uśmiechnęła. – Nie męcz się, słowo „kowal” nie ma rodzaju żeńskiego. Jestem kowal Wasylisa.

– A ja dobry mołojec Iwanuszka, szukam narzeczonej, którą Kościej pojmał…

Anka często mi powtarzała, że moje żarty są kretyńskie. Nie przeczę. Ale czasem się udają.

Kowal Wasylisa opuściła rękę ze szczypcami i z czystą, szczerą ciekawością zapytała:

– Poważnie?

– Nie, nie, oczywiście że nie. Ja tylko tak, dostosowuję się do atmosfery. – Rozłożyłem ręce. – Kuźnia… Wasylisa…

– To piękne rosyjskie imię – zauważyła z urazą kobieta. – I jak mnie nazwiesz Wasią, dostaniesz po karku. A rękę, sam rozumiesz, mam ciężką. Wchodź, Kirył, będziesz moim gościem.

Początkowo sądziłem, że Wasylisa jest ode mnie sporo starsza, ale teraz pomyślałem, że jesteśmy rówieśnikami. Była w niej jakaś dobroduszna prostota, z rodzaju tych, jakie spotyka się właśnie w bajkach.

Parter budynku zajmowała kuźnia. Nie wiem, jak powinna wyglądać prawdziwa kuźnia, w tej było pięć czy sześć kowadeł, ustawionych w rzędzie – od największego, wielkości stołu, do malutkiego, na którym można by podkuwać pchły. Były trzy piece, też różnej wielkości, ogień palił się w średnim, i jeszcze wielkie miechy, rodem ze szkiców Leonarda da Vinci, właśnie do nich potrzebne było koło wodne. Miechy umocowano na mechanizmie, dzięki któremu można je było przesuwać do dowolnego pieca. A na podłodze leżała góra żelastwa – zdumiewające połączenie zardzewiałych resorów i lśniących mieczy.

– Podoba ci się? – spytała Wasylisa. – Widzę, że ci się podoba. Podaruję ci coś.

Ale nie grzebała w złomie, otworzyła szafę pod ścianą – zwykłą szafę, tylko zamiast koszul znajdowała się tam broń.

– Trzymaj!

Dostałem długi kindżał w skórzanej pochwie. Rękojeść owinięto niewyprawionym rzemieniem, broń wyglądała wspaniale i, w odróżnieniu od noży w sklepach z pamiątkami, groźnie.

– Dziękuję – powiedziałem, rozumiejąc, że nie mogę nie przyjąć prezentu. – Słuchaj, nie można darować noży…

– Nie jestem przesądna.

– Ale ja jestem. – Znalazłem w kieszeni rubla i wręczyłem Wasylisie. – Dziękuję, sąsiadko. Jesteś prawdziwą mistrzy… mistrzem!

Tak, słowo „mistrzyni” pasowałoby do haftu czy robótki na drutach, ale nie do kutego kindżału.

– Jestem głupia – westchnęła Wasylisa. – Komu to wszystko potrzebne… A tam! – Machnęła ręką. – Chodźmy na górę, poczęstuję cię herbatą. Skąd jesteś, Kiryle?

– Z Moskwy.

– A ja z Charkowa.

Miała czterdzieści dwa lata, a wyglądała na trzydzieści kilka, u funkcyjnych to normalne. Kiedyś pracowała w fabryce traktorów, ale nie w kadrach czy księgowości, tylko w wydziale kuźniczym. Rzecz jasna, nie machała młotem, tylko sterowała prasą kuźniczą.

A potem to już była zwykła historia. Zapomnieli o niej w pracy. Była uparta i dwa razy zatrudniała się na nowo, ale następnego dnia znów o niej zapominano. Mąż zamknął jej drzwi przed nosem, mimo płaczu dzieci. „Powariowaliście?! Matka umarła trzy lata temu!”. Najwyraźniej otoczenie podświadomie znajdowało sobie racjonalne wyjaśnienia tego, co się działo. Dzień później zapomniały o niej również dzieci. A potem na ulicy listonosz wręczył jej telegram, w którym nakazywano jej przybyć na obrzeża miasta. Tam Wasylisa ujrzała… Nie, nie wieżę – porzucony dom z cegły.

Drzwi miał troje. Jedne prowadziły do Charkowa. Drugie do pustego kamienistego świata, z mroźną zimą i upalnym latem – funkcyjni powiedzieli, że to świat numer czternaście, który w zasadzie nikomu nie jest potrzebny. A trzecie prowadzą tutaj, do Nirwany. Tym światem funkcyjni bardzo się zainteresowali.

– Zesłanie – podsumowałem, pijąc herbatę.

Wasylisa nakryła do stołu na pierwszym piętrze. Poczęstunek typowo kobiecy: herbata, konfitury, owoce i cukierki. Nawet zaproponowała mi koniak, ale odmówiłem. Przebrała się w jasną sukienkę, rozpuściła włosy. Teraz nie wyglądała już tak ekstrawagancko, po prostu jak potężna kobieta, która mogłaby trenować rzut młotem czy kulą. A przy tym nie wyglądała jak babochłop, była całkiem przystojna – jeśli komuś podobają się duże kobiety.

– Nie, to nie jest zesłanie – zaprotestowała Wasylisa. – Oczywiście, to też się zdarza, jeśli ktoś… Ale w gruncie rzeczy ten świat ma przed sobą przyszłość.

Wyraźnie miała kompleksy z powodu tego „zesłania”, do którego otworzyła przejście.

– Przyszłość?

– Oczywiście. Wygodnie się tu żyje. Ale zwykli ludzie się tu upijają.

– Ja też, początkowo… Wszystko wydawało mi się takie kolorowe. Takie piękne…

Wasylisa skinęła ze zrozumieniem głową, a ja zaryzykowałem hipotezę:

– Tlen?

– Co? – zapytała ze zdumieniem Wasylisa. – Co tu ma do rzeczy tlen? To psychodeliki.

Palnąłem się w czoło. Idiota! Wprawdzie nigdy nie eksperymentowałem z narkotykami, ale objawy były wręcz klasyczne.

– Tu jest bardzo łagodny klimat – mówiła dalej Wasylisa. – Śniegu nie ma nawet zimą, a w glebie żyją maleńkie grzybki, które razem ze sporami wydzielają halucynogeny o działaniu podobnym do działania LSD. Dokładnie zbadałam tę kwestię. I tak nie miałam nic do roboty, klientów niewielu.

Na pomysł skolonizowania Nirwany (świata numer dwadzieścia dwa) funkcyjni wpadli niemal od razu. Wasylisę mianowano osobą odpowiedzialną za projekt. Prócz ludzi, którzy w ten czy inny sposób weszli w konflikt z funkcyjnymi, wysyłano tu alkoholików i narkomanów, którzy z reguły wpadali w zachwyt od ciągłego, bezpłatnego haju nieomroczonego ani kacem ani zejściem. To był prawdziwy raj dla narkomanów. Nikt nie zamierzał uciekać z Nirwany.

Sad jabłoniowy był pomysłem Wasylisy, jak zrozumiałem, to właśnie ona sadziła go przez kilka pierwszych lat. Może kierowała nią ironia – uczynić z Nirwany parodię raju, a może zdrowy rozsądek – jabłoń była najmniej wymagającym drzewem owocowym. A po kilku tygodniach całkowitej bezwolności i apatii mieszkańcy Nirwany stawali się zdolni do minimalnej samoobsługi. Łowili ryby, hodowali w ogródkach jakieś warzywa, trzymali kury.

– Duże nadzieje wiążemy z dziećmi – wyjaśniła Wasylisa. – Dorośli z czasem normalnieją, ale pewnie nigdy nie wytrzeźwieją do końca. Ale dzieci, które tu się urodziły, prawie się przystosowały. Są łagodne i wesołe. Straszne wiercipięty, ale potrafią się uczyć.

– Ty je uczysz? – zapytałem.

– Tak. – Zaczerwieniła się, jakbym przyłapał ją na czymś niewłaściwym. – Czytać, pisać i liczyć. Starsze dzieciaki już nawet czytają same, ciągle proszą, żeby im przynieść nowe książki. Bardzo lubią fantastykę, szczególnie nasze książki o dzieciach, które uczyły się w czarodziejskiej szkole. Ile ja im tych książek już przyniosłam! Dobrze chociaż, że dużo wypuszczają, co miesiąc jest nowa. Tylko o Harrym Potterze nie lubią czytać, tam już trzeba myśleć, a im ciężko się skupić, grymaszą, marudzą. Często do nich chodzę, patrzę co i jak. Przecież i tak mam mało pracy, to jak tu nie pomóc, i dzieciom, i dorosłym?

– A gdyby ich odesłać do naszego świata? Przynajmniej dzieci? Dlaczego mają tu cierpieć?

– Czemu cierpieć? – oburzyła się Wasylisa. – Tutaj są ich rodzice, których kochają. Nie ma tu żadnych wojen, bandytów, nikt nikogo nie zabija. Wszyscy są najedzeni i ubrani. Zresztą, oni już nie mogą się przenieść.

– Dlaczego?

– Zaczęłoby się trwałe zejście – odparła Wasylisa.

– Sąsiadko? – spytałem po chwili milczenia. – Nie przeniesiesz czasem tych grzybków do nas?

– Nie martw się, w waszym świecie one nie są w stanie przeżyć – odpowiedziała spokojnie Wasylisa. – To już sprawdzono.

– A gdyby tak je uzdatnić do uprawy?

Popatrzyła na mnie, nie rozumiejąc, potem zaśmiała się nagle i równie nagle spoważniała.

– Nie, sąsiedzie. Nie warto. Wiesz, jak to jest, gdy człowiek rąbie drwa, trafia się w rękę, śmieje się i siada, żeby popatrzeć, jak płynie krew?

– Nie wiem.

– A ja wiem.

– Przepraszam – powiedziałem. Zrobiło mi się wstyd. – Czasem tak głupio żartuję.

– Zauważyłam. Może konfitur?

Odmówiłem. Wstałem” przeszedłem się po pokoju, popatrzyłem w okna. Od strony Charkowa zobaczyłem pierwsze piętro budynku stojącego na cichej i, mimo późnej jesieni, zielonej i słonecznej uliczce. Przechodzili jacyś lekko ubrani ludzie. Kilometr dalej, na dachu wysokiego budynku sterczały anteny, jakby przekaźnik telewizyjny. Sympatyczne miasto. Pomyślałem, że warto by tu kiedyś przyjść, zjeść pielmienie, napić się horiłki. Oczywiście, pod warunkiem, że w pobliżu jest jakaś kawiarnia czy restauracja – mój związek z wieżą był teraz napięty. Pewnie mógłbym oddalić się jeszcze na kilometr lub dwa, nie więcej.

W drugim oknie krajobraz nie był już taki idylliczny. Niskie, szare chmury, przez które ledwie przeświecało słońce, zaśnieżona równina, po której wiatr miotał kłującym lodowym pyłem.

– Za drzwiami są ze dwa cetnary mrożonych owoców – oznajmiła Wasylisa. – Wykorzystuję ten świat w charakterze zamrażalnika. Oczywiście tylko zimą, ale tu zima trwa dziewięć miesięcy.

– Północ?

– Nie. Podobno równik. Według wachlarza to bardzo odległy świat. Wydaje mi się, że nie chodzi o Ziemię. Tu nawet słońce słabo grzeje. – Zamilkła i po chwili dodała: – I nie ma księżyca.

– Jak cię tu zaniosło? – palnąłem.

– Nie chciałam żyć, Kiryle – powiedziała Wasylisa, podchodząc do mnie. Nie rozczulała się nad sobą, po prostu mnie informowała. – Kochałam męża. A już gdy dzieci mnie zapomniały…

– Przepraszam. – Poruszyłem ramionami. – Nie pomyślałem. Bardzo mi przykro. Ja nie jestem żonaty, niedawno rozstałem się z dziewczyną… mnie było łatwiej. Tylko rodzice… ale oni są zupełnie samowystarczalni. Bardzo ci było ciężko?

– Na początku tak – powiedziała szczerze. – Ale czas leczy rany. Poza tym, dzieci są zdrowe, już dorosły.

Odwróciłem się i popatrzyłem na nią – i zostałem zamknięty w mocnych objęciach. Pocałunek kowalki (już lepsze nieprawidłowe słowo niż pocałunek kowala!) był zdumiewająco czuły, namiętny i przyjemny.

Ale chwilę później Wasylisa oderwała się ode mnie i westchnęła.

– Wybacz, Kirył. Młody jesteś… Nie chcę ci zawracać głowy. Zostaniemy przyjaciółmi, sąsiedzie?

Idiotyczna sytuacja. Doskonale rozumiałem, że nudząca się Wasylisa najzwyczajniej w świecie potrzebuje seksu. I to nie z uśmiechniętym kretynem ze wsi Nirwana, ale z jakimś funkcyjnym.

Szczerze mówiąc, ja też miałem ochotę na seks bez zobowiązań. Z przystojną, nieco oryginalną kobietą. Nigdy przedtem nie uprawiałem seksu z kobietą większą i silniejszą ode mnie, ale to tylko podniecało.

A jednocześnie czułem, że ona ma rację. Nie warto. Nie teraz, kiedy dopiero odnajduję się w nowej roli. Z naszych stosunków nie wyjdzie przelotny romans, oboje będziemy chcieli przydać mu powagi. Wasylisa na pewno zacznie dominować, mnie się to nie będzie podobało i rozstaniemy się, i to wcale nie jako przyjaciele.

Ale jeśli teraz unikniemy tego przypadkowego i niepotrzebnego romansu…

– Masz rację – powiedziałem. – Zostańmy przyjaciółmi. Posłuchaj, lubisz morze?

Wasylisa tylko się uśmiechnęła.

– Mam wyjście na Ziemię-siedemnaście – wyjaśniłem. – Przyjdź, jeśli będziesz chciała się wykąpać i poopalać.

– Dziękuję ci, Kiryle – powiedziała poważnie. – To wspaniale. Zuch z ciebie!

Zostałem nagrodzony jeszcze jednym pocałunkiem, tym razem nie namiętnym, lecz serdecznym.

– Przychodź – powtórzyłem stropiony. – A ja już pójdę, dobrze? Zapraszali mnie na imprezę do Kimgimu.

– Oo! – zawołała Wasylisa i zastanowiła się. – Daleko od twojej funkcji do miejsca imprezy?

– Pięć kilometrów.

– Odpada. Ode mnie do ciebie jest w linii prostej siedem kilometrów. Od kuźni mogę się oddalać na dziewięć. Ale do ciebie zajrzę.

– Koniecznie!

Między nami zapanowała ta niezręczna cisza, jaka zwykle pojawia się między kobietą i mężczyzną, którzy już-już mieli zacząć się kochać, ale się rozmyślili. Tylko raz zdarzyło mi się coś takiego ale doskonale wiedziałem, że w takim wypadku nie należy przeciągać rozstania. Trzeba zrobić to szybko, wtedy jeszcze jest szansa na zachowanie dobrych stosunków.

– Idź, idź, mam trochę pracy – powiedziała nieszczerze Wasylisa. – Ty pewnie też się śpieszysz. Pójdziesz przez wieś?

Skinąłem głową.

– Jeśli to nie kłopot… Mógłbyś mi pomóc? Ciągle nie mogę się wybrać, żeby zanieść im ubrania.

– Żaden kłopot! Oczywiście, że zaniosę.

Загрузка...