22.

Jeśli jest mężczyzna i kobieta, jeśli słabo się znają, ale coś między nimi iskrzy, to prędzej czy później nastaje chwila, w której pada kwestia: „Tak sobie pomyślałem, że zajrzę…”. Albo nie nastaje, ale wtedy stosunki się kończą, nim zdążyły się zacząć.

Zwykle dzieje się tak, że w mieszkaniu dziewczyny (częściej), albo mężczyzny (rzadziej) rozlega się dzwonek do drzwi. Albo dzwoni telefon. Ten, kto przyszedł, mówi: „Tak sobie pomyślałem, że zajrzę…”. Czasem dodaje: „Wydawało mi się, że na mnie czekasz…”. Ale to już zależy od żyłki romantyzmu. Najważniejsze jest owo: „Tak sobie nagle pomyślałem…”.

Pomyślałem, że przyjdę. Pomyślałam, że do ciebie zadzwonię. Przepraszam, że tak nie w porę, sam nie wiem, co będziemy robić. Wybacz, że tak nagle, ale przechodziłam i nagle pomyślałam…

Przypadkowość, a nawet absurdalność, jest w tych sprawach szalenie ważna. Miłość jest z zasady nielogiczna i właśnie za to tak nie lubią jej ludzie, którzy z woli przypadku urodzili się ludźmi zamiast komputerami.

Zwrot „ja nagle…” niczego nie gwarantuje. Może napiją się herbaty i rozejdą? A może pójdą do łóżka i mimo wszystko się rozstaną? Ale jeśli nie doszło do tego „nagle…”, to miłości jeszcze nie ma. Jest przyjaźń, namiętność, przywiązanie – mnóstwo dobrych rzeczy i uczuć. Ale nie miłość.


* * *

Heroiczna młoda konspiratorka Nastia Tarasowa mieszkała na Prieobriażence. Dzielnica nie należała do prestiżowych, ale Nastia mieszkała w ładnym nowym apartamentowcu z ochroną, w studiu na ostatnim piętrze, zapewne kupionym przez porządnego biznesmena Miszę. Znalem jej adres, przecież przechodziła przez moje cło. To była kolejna zdolność celnika.

Gdzie mieszka Misza, wiedziałem również. Na Rublowce, tak jak przystało na poważnego człowieka.

Ochronę przed wejściem minąłem bez problemu. Uprzejmie podałem adres i nazwisko, a gdy ochroniarz poprosił mnie o dokumenty, po prostu pokręciłem głową i powiedziałem, niczym Wolf Messing opuszczający Łubiankę albo Obi-Wan Kenobi mącący w głowie imperatorskim żołdakom:

– Nie potrzebujesz moich dokumentów.

– Nie potrzebuję – zgodził się ochroniarz i otworzył wewnętrzne drzwi. – Wszystkiego dobrego.

Nieco rozczarowany brakiem widowiskowych efektów, wszedłem na zadbany teren, gdzie wzdłuż wyłożonych kamieniami ścieżek paliły się latarnie, a na placyku dla psów smętni mieszkańcy wyprowadzili swoich superrasowych pupili i razem z nimi mokli na deszczu.

Wideodomofon przy klatce również nie stanowił problemu. Nie patrząc, wystukałem kod i drzwi stanęły otworem. Wewnątrz była surowa konsjerżka w szklanej budce-akwarium, ale ona mnie nie przesłuchiwała.

Porządny dom. Czysta klatka schodowa, kwiaty w doniczkach i donicach, w powietrzu kompilacja różnych perfum – widocznie zapachy wszystkich mieszkańców, wchodzących i wychodzących. Windy niemalże wyłożone marmurem, lustra lśnią czystością, gra cicha muzyka.

Ale na podeście ostatniego piętra czekała mnie niespodzianka. Niespodzianka miała na imię Witia, metr dziewięćdziesiąt wzrostu oraz szerokie bary. Widziałem go już, gdy Michaił i Nastia szli do Antyku na koncert.

Ochroniarz również mnie poznał. Odkleił się od ściany i stropiony popatrzył najpierw na mnie, a potem na drzwi mieszkania, które kazano mu ochraniać.

– Dobry wieczór, Witia – powiedziałem.

– Tam nie wolno – oznajmił Witia martwym głosem.

– Mnie wolno.

Witia pokręcił głową.

Może niewystarczająco się skoncentrowałem, a może w prostej duszy ochroniarza nie było miejsca dla więcej niż jednego pana?

– Nie wolno – powtórzył z bólem w głosie. – No, naprawdę panu mówię, nie wolno.

– No to co zrobisz?

Witia sposępniał. Najwidoczniej wiedział, że wszystkie jego mięśnie i całe przygotowanie spasują wobec niepozornego funkcyjnego.

– Niech mi pan chociaż da w twarz! – poprosił. – Żeby był siniak…

– Sam sobie poradzisz – powiedziałem z wyrzutem. – Przecież jesteś mężczyzną.

Zostawiłem Witię, spoglądającego ze smutkiem na swoją potężną pięść, i podszedłem do drzwi. Już miałem zadzwonić, gdy odkryłem, że drzwi nie są zamknięte.

– Puk, puk – powiedziałem, wchodząc.

Nie usłyszeli mnie, kłócili się.

Mieszkanie było nieduże, jak na standardy tego domu – pięćdziesiąt metrów. Wolna przestrzeń z dwiema kolumnami, zdobionymi półkami i jakimś malarstwem w rodzaju sprzedawanego na izmajłowskim wernisażu. Pod jedną ścianą duże okrągłe łóżko, naprzeciwko plazmowy telewizor na ścianie, stolik i fotele. W jednym kącie kuchnia odgrodzona barem, łazienka oddzielona półprzezroczystą ścianką z kolorowych szklanych bloków. Kiedy się ma dziewiętnaście lat, takie mieszkanie wydaje się bardzo fajne, a jak się ma dwadzieścia pięć, powoduje rozczulenie i niejasne podejrzenie, że szczenięcą młodość ma się już za sobą.

Nastia i Michaił stali przy barze. Trzymali wysokie szklanki z jakimś drinkiem, ale nie mieli głowy do alkoholu. Zdaje się, że wystarczyło im opanowania tylko na to, żeby napełnić szklanki, i zaraz potem zaczęli się kłócić. Michaił był w rozpiętym płaszczu, Nastia w krótkim szlafroczku.

– Nawet palcem nie kiwnąłeś! – wołała Nastia. – Zostawiłeś mnie tam, żebym umarła!

– I po co się z nimi związałaś?! Wszystko mi opowiedzieli! – zawołał tym samym tonem Michaił. – Idiotka!

– Zostawiłeś mnie!

– Później pogadałbym z nimi i cię wyciągnął! – odpowiedział ostro Michaił. Chyba nie kłamał. – Wtedy nic nie można było zrobić! Z czasem bym cię wyciągnął!

– Po tym, jak by mnie przerżnęło pół wsi? – Jego obietnica wcale nie uspokoiła Nastii.

I wtedy Michaił palnął głupotę:

– Dla ciebie to chyba nic nowego? Przespałaś się z tym celnikiem?

Zdaje się, że Nastię obraziło to pytanie.

– Nie – powiedziałem i w tej samej chwili Nastia uderzyła Miszę w twarz. – Nie spała ze mną.

Michaił odwrócił się do mnie, pocierając policzek. Pochwyciłem jego spojrzenie i zrozumiałem, że gdybym nie wszedł, on uderzyłby Nastię.

– Co pan tu robi? – zapytał zimno Michał.

– Czyżbym musiał się panu tłumaczyć?

Nie zdejmując butów, przeszedłem po mękkiej wykładzinie i usiadłem w fotelu. Wciągnąłem nosem powietrze – pachniało jakimś jedzeniem, i to bardzo smacznym. No i skąd mi się wzięła taka żarłoczność? Czyżby skutki zranienia?

– Nastiu, tak sobie nagle pomyślałem, że wstąpię. Nie masz nic przeciwko?

– Oczywiście, że nie – odparła. – Zrobić ci drinka?

– Gin z tonikiem.

– Saphir, Beefeater, Gordon? – zapytała Nastia tonem doświadczonego barmana.

– Nie wiem… – Zawahałem się. – Wszystko brzmi tak kusząco… Michaił, co pan proponuje?

Na twarzy biznesmena zagrały mięśnie. Pomyślałem, że przypomina teraz Hipolita z Ironii losu, który nagle odkrył, że doktor Żenia goli się jego maszynką.

– Saphir oczywiście – powiedział Michaił. – Wszystkiego dobrego, celniku. Wszystkiego dobrego, Nastiu.

– Na razie – rzuciła Nastia lodowatym tonem. Otworzyła drzwi lodówki i zagrzechotała butelkami.

Michaił odstawił szklankę, odwrócił się i poszedł do wyjścia. Już przy drzwiach stanął i powiedział sucho:

– Prosiłbym cię, żebyś więcej do mnie nie dzwoniła. Nie chcę mieć nic wspólnego… z terrorystami. Teraz rozumiem, że zostałem wykorzystany.

Trzasnęły drzwi. Wzruszyłem ramionami. Całkiem nieźle wyszedł. W miarę godnie. Gdyby zawołał „dziwka” czy „histeryczka”, zabrzmiałoby to głupio i nie na miejscu. A tak… w jego słowach była czysta prawda.

– Mieszkanie trzeba będzie zostawić – powiedziała w zadumie Nastia. – Jest na Michaiła… Zresztą, tu jest taki czynsz, że i tak nie dałabym rady. Wykorzystała, też coś!

– Co się obrażasz, przecież on ma rację – powiedziałem. – Wykorzystałaś?

Nastia zerknęła na mnie spode łba. Wrzuciła do szklanki lód i zapytała:

– A czemu cię to interesuje?

– Może chcę się dowiedzieć, czy go kochałaś, czy nie?

– A czy on mnie nie wykorzystał? – Nastia podała mi szklankę i usiadła na wysokim stołku przy barze. – Po co przyszedłeś?

– Przecież mówię, przechodziłem i pomyślałem, że wstąpię.

– No, no…

– Byłem u rodziców – wyznałem niespodziewanie. – Nie poznali mnie. Są teraz sami. Byłem jedynakiem. Ojciec się postarzał…

Nastia odstawiła szklankę i popatrzyła na mnie.

– Nie martw się, Kirył.

– Próbuję.

– Pomyśl: jednak żyją. A moja mama umarła dwa lata temu. Ojciec pije. Nic nie mogę zrobić, nie chce mnie słuchać. Misza ciągle obiecywał, że umówi się z lekarzem funkcyjnym, ale coś nie wychodziło. I teraz już nie wyjdzie na pewno.

– On wróci – powiedziałem z udawanym przekonaniem w głosie. – Na pewno.

– Nie, Kirył. On się przestraszył. Wyjaśnili mu, że jestem związana z podziemiem, działającym przeciwko funkcyjnym w różnych światach. Miło, że nas tak poważnie oceniają.

– Illan jest w Moskwie – oznajmiłem. – U mojego przyjaciela.

– Wiem, dzwoniła. Kirył, co z nami będzie?

– W sensie?

– Przecież funkcyjni nas wyśledzą?

– Wyśledzą. Nastiu, myślę, że jeśli ty i Illan zrezygnujecie ze swoich idei…

– No?

– To zostawią was w spokoju. Rozmawiałem… w zasadzie tylko o tobie. Ale sądzę, że Illan też by nie ruszyli.

Nastia skinęła głową, ale nic nie powiedziała.

– Ty i Illan miałyście rację co do Ziemi-jeden – mówiłem dalej. – Byłem tam.

– Piąte drzwi? – ożywiła się.

– Tak. To świat, z którego przyszli funkcyjni. Cała reszta to ich poligony doświadczalne. Badają, co się stanie, jeśli stworzy się świat teokracji, świat z niewolnictwem, świat rozwinięty technologicznie, świat bez państw. Tylko to ich interesuje, nic więcej od nas nie chcą. Możemy żyć spokojnie. Możemy wybrać sobie tę Ziemię, która podoba nam się najbardziej, i zamieszkać tam.

– Jakoś tak wstyd. – Nastia uśmiechnęła się niewyraźnie.

– Cierpisz na nastoletni maksymalizm – zawyrokowałem. – Myślałby kto, króliki doświadczalne. Prawdziwa wolność i tak jest niemożliwa. Któryś z wielkich powiedział, że nie można żyć w społeczeństwie i być od niego wolnym.

– Lenin to powiedział.

– I miał rację. Nawet Robinson był wolny tylko do czasu pojawienia się Piętaszka. – Upiłem łyk drinka. – Ale masz rację, mnie też jest strasznie nieprzyjemnie. I przy okazji, na Ziemi-jeden do mnie strzelali. Byłem ranny i omal nie wykorkowałem.

– Tak? – Nastia popatrzyła na mnie podejrzliwie.

– Nasze rany szybko się goją. Innymi słowy, mam z tymi bydlakami na pieńku… i nie zamierzam z nimi współpracować. Ale walczyć z nimi nie możemy. Te wasze głupie, szczeniackie ataki. I czym się one kończyły? Tym, że zabiłem tamtych chłopców! A nawet gdybyście porwali mnie, Feliksa albo Chaja, czy kogo tam jeszcze… Co by to dało? Przyszliby funkcyjni z Ziemi-jeden i zrobiliby nowych policjantów. Natarliby wam uszu – jednych do Nirwany, a innych na przemiał.

Nastia potarła dziecięcym gestem kolano i zapytała:

– Czyli ty z nimi nie walczysz?

– Nie. – Pokręciłem głową. – Wiesz, jak to jest, rzemieniem obucha nie przebijesz. Ja pasuję. Mam zamiar pracować w swoim punkcie celnym. Przez okno Ziemi-jeden będę wylewał pomyje i pokazywał obraźliwe gesty, dopóki im się nie znudzi i nie zaleją wieży betonem od góry do dołu. I… jeśli chcesz… możesz u mnie zamieszkać.

– Co to ma być, delikatna sugestia, żebym została twoją utrzymanką? – prychnęła Nastia. – Wyglądam na dziwkę, tak?

– Nie. Podobasz mi się.

– Dzięki za dobre słowo. Nie!

– Co: nie?

– Moja odpowiedź brzmi: nie! Nie mam zamiaru siedzieć jak mysz pod miotłą! Ja i Illan będziemy walczyć. Nieważne, czy nam się uda, czy nie! Lepiej umrzeć, stojąc, niż żyć na kolanach!

Zabrzmiało to śmiesznie i naiwnie, ale szczerze. Westchnąłem. Wyglądało na to, że jej nie przekonam. I w tym momencie usłyszałem:

– I po co tak, dziewczyno…?

Powtórzyłem błąd Nastii i Michaiła – drzwi wejściowe pozostały otwarte, z czego skwapliwie skorzystał nieproszony gość.

Mężczyzna mógł mieć czterdzieści lat. Wyglądał niepozornie – ciężki, w okularach o grubych szkłach, z wyraźną łysiną. W rękach ściskał mokry kapelusz. Jak często widuje się na ulicach mężczyzn w kapeluszu? Zwykły szary garnitur był mokry od deszczu, ubłocone buty i źle zawiązany krawat dopełniały obrazu. Tak wyglądają nauczyciele z gatunku starych kawalerów, mieszkający z mamą i monotonnie ględzący uczniom o znaczeniu postaci Bazarowa * i Obłomowa **.

Ale ten mężczyzna nie był nauczycielem. Był funkcyjnym.

– Kim pan jest? – Nastia zerwała się z taboretu. – Co to ma być, dzień otwartych drzwi?

Ja też wstałem, zajmując pozycję między dziewczyną i „nauczycielem”.

– To funkcyjny policjant – oznajmiłem. – Nasz, moskiewski.

Policjant skinął głową.

– Ma pan absolutną rację, Kiryle. Przepraszam, że tak bez zaproszenia. Taka praca, sam pan rozumie. Nazywam się Andriej. Bardzo mi miło pana poznać.

– Proszę kiedyś zajrzeć – powiedziałem. – Mam wieżę na Aleksiejewskiej, otwarte całą dobę.

– Niestety, nie dam rady. To za daleko ode mnie, oderwałbym się od funkcji. W zasadzie działam na południowym zachodzie, ale poprosili mnie o pomoc. – Andriej uśmiechnął się przepraszająco. – Szczerze mówiąc, ta sytuacja jest dla mnie szalenie nieprzyjemna… nawet wstrętna…

Popatrzyłem na Nastię. Aha… Już jej wargi drżą. Jednak się boimy!

– Co chce pan zrobić? – zapytałem.

– Mam rozwiązać sprawę dziewczyny. – Rozłożył przepraszająco ręce.

– Feliks obiecał, że ona może u mnie zostać – powiedziałem szybko. – Zna pan Feliksa?

– Nie, ale to nieistotne. Pański Feliks ma rację, oczywiście. Proszę zrozumieć, nie mam nic przeciwko temu, żeby taka ładna młoda dziewczyna żyła… z panem. Wysłano mnie, żebym z nią porozmawiał, poprosił, żeby była rozsądniejsza. Niestety, słyszałem już jej wypowiedź. Bardzo poetycką – o myszy pod miotłą i życiu na kolanach.

– Wie pan co? Może spróbowalibyśmy to naprawić? – Uśmiechnąłem się serdecznie. – Wyjdzie pan za drzwi, wejdzie znowu i wtedy ja zadam Nastii to pytanie jeszcze raz.

Mężczyzna zastanowił się i z entuzjazmem powiedział:

– Dlaczego nie? Widzi pan, moje zadanie wcale mi się nie podoba… Przecież z wykształcenia jestem historykiem, można powiedzieć, szczurem archiwalnym. Siedzę w zakurzonym pokoiku, przeglądam stare dokumenty… to dla mnie ogromna przyjemność. Musi pan wiedzieć, że zrobiłem masę ciekawych odkryć! Niestety, nie mogę niczego opublikować – w czasopismach o mnie zapominają, listy nie dochodzą, pliki i mejle znikają – wie pan, nasze typowe problemy. To nic, dla mnie najwyższą nagrodą jest sam proces poszukiwań naukowych. A praca policjanta jest dla ludzi o zupełnie innym charterze. No dobrze, zaraz wracam!

I wyszedł.

Popatrzyłem na Nastię.

– Jakiś błazen – szepnęła.

– To funkcyjny policjant – odparłem. – Rozmaże nas cienką warstwą po suficie, rozumiesz?

Rozległo się pukanie do drzwi. Policjant wszedł jeszcze raz i zaczął przecierać okulary rękawem marynarki.

– Nastiu! – powiedziałem głośno. – Olejmy tych zarozumiałych snobów z Ziemi-jeden! Zostaw tę dziecięcą zabawę w konspiratorów i przenieś się do mnie. Mam morze. I porządną restaurację w pobliżu.

Andriej uśmiechnął się i mrużąc oczy, pokiwał głową. Potem włożył okulary i popatrzył wyczekująco na Nastię.

– Już ci odpowiedziałam – powiedziała cicho Nastia. – Nie. Nie zamierzam pogodzić się z okupacją.

– No proszę – rzekł z goryczą Andriej i włożył na głowę mokry kapelusz. – Dlaczego młodość jest zawsze taka głupia i nieokiełznana? Dlaczego zawsze dostaje mi się całe to błoto, cała ta ohydna pogoda, ta ohydna robota?

Podszedł do Nastii, niespiesznie, wycierając ręce o poły marynarki, jakby nagle spociły mu się dłonie. Zresztą cały był jakiś taki mokry, lepki. Może od deszczu, a może od potu?

– Niech pan zaczeka! Andriej, niech pan się zatrzyma! Przecież jest pan dorosłym mężczyzną! Ona mówi głupstwa! Zaraz zabiorę ją do siebie. Jak pomieszka u mnie to ochłonie, opamięta się!

– Nie mogę – odparł ze smutkiem. – Taka już moja funkcja. Niech mi pan nie przeszkadza, Kiry…

Kopnąłem go w brzuch z wyskoku – ciosem, którego używają jedynie bohaterowie wschodnich filmów.

Andriej poleciał do tyłu, na drzwi. Zachwiał się, ale utrzymał równowagę. A ja już stałem w pozycji bojowej. Ciekawe, czy ma jakąś nazwę? Może Japończycy albo Chińczycy jakoś ją nazywają – „pijany żuraw”, „srający niedźwiedź” albo „funkcyjny-głupol”.

– Nie masz racji! – powiedział Andriej z urazą. – Co ty robisz? Przecież jesteśmy sami swoi! Funkcyjni! Powinniśmy sobie pomagać!

– Paszoł won – odparłem. – Wynocha. Ja jej nie…

Nie dokończyłem. Przez następne dziesięć sekund wirowaliśmy między kolumnami, obsypując się ciosami. Oberwałem kilka razy w pierś – odniosłem wrażenie, że policjant próbuje mi złamać żebra nad sercem. Nie pozostałem dłużny – okulary Andrieja przemieniły się w kruszywo sterczących z jego twarzy szkieł; palce jego prawej ręki wyginały się pod nienaturalnymi kątami.

Zdaje się, że obaj nie czuliśmy bólu.

W pewnej chwili stwierdziłem, że stoimy naprzeciwko wielkiego francuskiego okna, mocno trzymając się za ręce i usiłując uderzyć przeciwnikiem o szybę, i nic nam z tego nie wychodzi.

– Idiotyczna sytuacja, kolego! – zawołał Andriej, mrugając. Z jego prawej powieki sterczał odłamek szkła. Przeszedł mnie dreszcz na myśl, że przy każdym ruchu powieki szkło szoruje rogówkę. – Jestem zbyt daleko od swojej funkcji i to mnie osłabia… To remis, pat!

– Odejdź! – zaproponowałem. – Odejdź i zostaw nas!

– Nie mogę! Musisz mnie zrozumieć!

– Nic nie muszę!

– Czyli będziemy walczyć dopóty, dopóki nie pojawi się ktoś trzeci. Tak?

– Tak – oznajmiła stojąca za jego plecami Nastia i z całej siły walnęła go w głowę mosiężnym kociołkiem.

O, taki kociołek to nie to samo, co teflonowe „byle co” z patentowanym, wielowarstwowym dnem. To tajna broń Azjatów, przyjaciel bojowy Tatarów i Mongołów, wierny towarzysz turysty i miejskiego amatora smacznej wyżerki. Kociołek nie potrzebuje warstw wątpliwego pochodzenia, nie żąda płynów do mycia, rozpuszczających tłuszcz nawet w zimnej wodzie, nie wymaga druciaków i szczotek. Kopeć bywałego kociołka wypełnia wszystkie jego pory i tworzy lśniącą czarną powierzchnię, zachowującą aromaty niegdysiejszych pilawów, pieczonego mięsa, szurpy i tych wszystkich dań, które kociołek widywał. W starym, dobrym kociołku najprostsza potrawa przemienia się w danie z baśni tysiąca i jednej nocy, a sam kociołek staje się z biegiem czasu coraz cięższy, nosząc na swojej antracytowej powierzchni ślady historii.

Ten kociołek miał swoją historię i był pełen pilawu. I sądząc po tym, jak ładnie się rozsypał się w powietrzu ryż, ciemnoczerwony od oleju sezamowego, złociste kawałeczki marchewki, aromatyczne główki czosnku i kawałeczki baraniny – ten pilaw był całkiem niezły. Co tam niezły – był najprawdziwszy!

Andriej przewrócił oczami, oklapł i siadł nieprzytomny na podłodze.

Ja i Nastia popatrzyliśmy na siebie.

– Znam pewnego Murzyna – oznajmiłem – który lubi wymachiwać kuflami z piwem. Powinniście spotkać się na ringu.

– Pomogłam?

– Jeszcze jak! – odparłem zgryźliwie. – Poczynając od chwili, gdy oświadczyłaś, że nie pogodzisz się z okupacją.

– Nie chcę kłamać.

Odwróciła się, postawiła kociołek na barze. Leciutko trąciłem nogą Andrieja. Historyk leżał spokojnie.

Podszedłem do baru i wsadziłem rękę do kociołka, przesuwając na jeden brzeg resztki ryżu i marchewki. Nabrałem i parząc palce gorącym olejem, wpakowałem garść pilawu do ust. Zachłystując się aromatem i śliną wypełniającą całe usta, wykrztusiłem:

– Ale dobre! – Zerkając z żalem na leżące na podłodze resztki pilawu, zapytałem: – Gdzie się nauczyłaś robić taki pilaw?

– Mój tata dorastał w uzbeckim kiszłaku. Nauczyli go staruszkowie z białymi brodami.

– A walczenia kociołkiem? Czy to uzbecka sztuka walki?

– Kobieca.

Zerknąłem na zegarek.

– Daję ci trzy minuty na spakowanie rzeczy i spadamy stąd.

– A jak nie zechcę?

– To pójdę sam – odparłem szczerze. – To, że pokonaliśmy policjanta, to cud. Przypadek.

Nie spierała się. Otworzyła drzwi szafy, wyjęła niedużą torbę, zaczęła wrzucać do niej jakieś szmatki. Na chwilę oderwała się od tego zajęcia, żeby mi rzucić kłębek sznurka.

– Łap!

– Po co?

Nastia zawahała się.

– A co, chcesz go zabić?

Spojrzałem na nieszczęsnego historyka. Szczerze mówiąc, nie byłem na niego zły. Dwie minuty temu bez wahania złamałbym mu kark, gdybym miał taką możliwość, ale teraz…

Przykląkłem i związałem Andriejowi ręce za plecami, a potem tym samym sznurkiem związałem mu nogi. Nylonowy sznurek nie jest najlepszy do takich celów, ale starałem się robić mocne węzły.

– Testem gotowa – oznajmiła Nastia. – Oj, nie…

Bez wahania zrzuciła szlafrok i zaczęła wkładać dżinsy. Prychnąłem i demonstracyjnie spojrzałem na zegarek.

– Masz jeszcze dwadzieścia sekund.

– Normalny mężczyzna poprosiłby, żebym się nie śpieszyła – odcięła się Nastia.

– Jestem normalny. Ale chcę żyć.


* * *

Pogoda zepsuła się ostatecznie. Lał zimny deszcz, dął silny wiatr, a przy tym w chmurach jakimś cudem powstał prześwit, w którym pojawił się wielki pyzaty księżyc. Ulice świeciły pustkami; w oddali, przed wejściem do metra nie było ludzi, nawet żywego ducha. Kierowcy zupełnie zapominali o uprzejmości i pędzili po kałużach, nie zwalniając.

– Łap okazję – poleciłem Nastii. – Mów: „Do Aleksiejewskiej”. Nie żałuj pieniędzy.

– A co, nie przyjechałeś samochodem? – zdumiała się. Usiłowała otworzyć parasol, ale silne porywy wiatru wywracały go na drugą stronę.

– Ja w ogóle nie umiem prowadzić! A ty co, też nie masz samochodu?

– Po mnie Misza przysyłał samochód z kierowcą!

– Pięknie żyć nikomu nie zabronisz – mruknąłem i rozejrzałem się. Na razie cicho. Nie widać nowych policjantów.

Zatrzymał się stary żiguli. Kierowca nie pytał, dokąd jedziemy i ile zapłacimy, burknął tylko: „Wsiadajcie” i od razu ruszył. Usiadłem na przednim siedzeniu, zerknąłem na niego czujnie. A nuż…

Nie, chyba jednak człowiek. Zwykły, niemłody, zmęczony i trochę nerwowy.

– Że też was nie zmyło – powiedział kierowca. – Leje jak z cebra! Nad ranem pewnie spadnie śnieg, popatrzcie, jakie niebo czerwone. A panią można wyżymać. Za lekko się pani ubrała.

– Zgadza się – odparła dziarsko Nastia. – Tak wyszło, musieliśmy uciekać od znajomych.

– A co się stało?

– Jeden głupek się upił i zaczął się do mnie kleić – oznajmiła Nastia. – Pietia ledwie go uspokoił… Ale jak tu się bawić po czymś takim…

I znów ta zabawa w konspiratorów. Zamruczałem coś bojowo, jak przystało na bohaterskiego Pietię.

– Toteż widzę, że na pańskim policzku siniak jak złoto – stwierdził kierowca, zerkając na mnie.

Potarłem kość policzkową.

– Nie, po lewej. Nie czuje pan? Siniak jak malowanie. Z bokserem się pan bił, czy co?

– Uśmieje się pan, z historykiem.

Kierowca rzeczywiście się zaśmiał.

– Historia to straszna siła. Ale pięść to nie ich broń, oni zwykle piórem walczą. Niech pan przyłoży kawałek surowego mięsa, ściągnie, pomoże.

– Jak pocałuję to jeszcze lepiej pomoże – oznajmiła Nastia.

Wymieniliśmy spojrzenia przez lusterko wsteczne. Nastia uśmiechała się filuternie.

W stosunkach damsko-męskich do dziś pozostało coś pierwotnego. Wystarczy pobić się o kobietę.

– Dokąd jedziemy? – zapytał w końcu kierowca.

– Do domu – odparłem. – Do Aleksiejewskiej.

Загрузка...