7.

Już w dzieciństwie, po obejrzeniu pierwszego filmu sensacyjnego i przeczytaniu pierwszego kryminału doszedłem do wniosku, że okradanie ludzi jest złem, ale grabienie banków czy korporacji to dobry uczynek. Nie wiem, skąd mi się wzięła ta dziwna moralność, ale coś w niej jest. Później w książkach niejednokrotnie spotykałem się z podobną moralnością. No bo, czyż nie jest tak, że złodzieja, który ukradł komuś portfel, ludzie mogliby zabić na miejscu, za to zręcznego oszusta, który ukradł państwu okrągły miliard, cierpliwie tolerują i nawet są gotowi się nim zachwycać?

Tak czy inaczej, postanowiłem okraść najbliższy duży sklep. Znalazłem taki dziesięć minut drogi od torów.

Przede wszystkim musiałem zrobić zapasy jedzenia. Przeszedłem się po hali i załadowałem pełen wózek: konserwy, kiełbasa, sucharki, woda mineralna, soki i dwie butelki koniaku, tym razem drogiego, ormiańskiego. Na oko zawartość wózka mogła opiewać na jakieś dwa, trzy tysiące. Personel sklepu nie powinien mieć przeze mnie większych nieprzyjemności.

Uśmiechając się czarująco do kasjerki, przejechałem wózkiem obok kasy. Bramek sygnalizacyjnych tu nie było, to nie market, więc brzęczyk mnie nie zdradzi…

– Proszę pana! – zawołała kasjerka, zdenerwowana i zaskoczona jednocześnie.

Odczekałem sekundę i odwróciłem się.

– Tak?

Kasjerka, wymalowana młoda dziewczyna, popatrzyła na mnie oburzona.

– A kto będzie płacił?

Poczułem ostrzegawcze ukłucie w piersi, ale jeszcze się stawiałem:

– O co pani chodzi?

– Wołoodiaa! – zawołała kasjerka.

Ochroniarz zjawił się od razu.

– Nie chce płacić!

W jej oczach nie było nawet śladu mgiełki zapomnienia, przeciwnie, mógłbym przysiąc, że dziewczyna zapamięta mnie na mur i wieczorem na pewno opowie rodzinie o bezczelnym złodzieju.

– Jak to nie chcę? – wycofałem się szybko. – Po prostu chciałem najpierw zapakować zakupy.

Głupszego wyjaśnienia już nie mogłem wymyślić!

– A nabić na kasę? – zapytała dziewczyna, wymachując czytnikiem jak futurystycznym blasterem. – Przecież muszę nabić towar na kasę!

– O, przepraszam, zamyśliłem się. – Z krzywym uśmiechem zacząłem wykładać zakupy na taśmę transportera.

Ochroniarz popatrzył na mnie w zadumie i powstrzymał kasjerkę, która już przysunęła do czytnika pierwszą puszkę.

– Czekaj, Tańka… Pieniądze pan ma, młody człowieku?

Pieniędzy nie miałem. Niedbale wyciągnąłem kartę.

– Przyjmujecie karty?

– Przyjmujemy. – Kasjerka zerknęła na kartę i uśmiechnęła się złośliwie. – Ale tej nie przyjmę.

– Dlaczego?

– Bo nie jest pańska.

– Ojej – powiedziałem, nawet nie patrząc na kartę. – Iwanowa Natalia? To karta żony, mamy w jednym banku…

– Cudzej nie przyjmę – powtórzyła kasjerka.

Ochroniarz uśmiechnął się zjadliwie.

– Tam stoi bankomat. Dziś rano wkładali pieniądze, możesz wypłacić, ile ci potrzeba.

Pod jego czujnym spojrzeniem skierowałem się do bankomatu.

Co zrobi ochroniarz, jeśli teraz rzucę się do ucieczki? Chyba nie będzie mnie gonił. I pewnie nie powiadomi milicji. Nie wyrządziłem szkody sklepowi, a że mam cudzą kartę, to już nie jego problem.

Stanąłem plecami do ochroniarza, wsunąłem kartę do szczeliny bankomatu. Na karcie rzeczywiście widniało Iwanowa Natalia. Powinienem był się domyślić, że karta się tak zmieni.

Ale czy zmienił się również kod?

Czy bank zdążył zablokować kartę nieboszczki?

Powoli wybrałem na pulpicie 7739. Potwierdziłem.

Na ekranie wyświetliło się zapytanie o sumę.

Z ulgą wystukałem pięć tysięcy, ale zmieniłem zdanie i wybrałem dziewięć siedemset – prawie wszystko, co było na karcie.

Bankomat obojętnie zaszeleścił banknotami, wydając mi nowiutkie pięćsetki i lekko pomięte setki.

Wróciłem do kasy, demonstracyjnie trzymając pieniądze w ręku. Ochroniarz odszedł na bok, wyraźnie rozczarowany. Kasjerka spakowała w milczeniu zakupy, zapłaciłem i minutę później wyszedłem ze sklepu. Odwróciłem się. Kasjerka i ochroniarz patrzyli na mnie i coś mówili.

Cholera.

Co się stało z moją wczorajszą niewidzialnością? Przecież byłem widzącym w kraju ślepców! Człowiekiem w czapce-niewidce, który bez problemu mógłby chodzić nago i boso!

A teraz…

Obudziła się we mnie nieśmiała nadzieja. Usiadłem na ławce naprzeciwko sklepu, postawiłem torby z zakupami obok, wyjąłem telefon.

Do przyjaciół czy do rodziców?

Do rodziców.

Sygnał. Drugi. Trzeci.

– Tak! – usłyszałem w słuchawce wesoły głos ojca. – Słucham!

Przełknąłem narastającą w gardle gulę i powiedziałem:

– To ja, Kirył.

– O, cześć, cześć! – odezwał się ojciec i zanim zdążyłem się ucieszyć, dodał: – Kirył Andriejewicz?

– Nie! Kirył Daniłowicz!

– E… przepraszam?

– Jestem twoim synem! – krzyknąłem do słuchawki.

Przez kilka sekund panowała cisza. Potem ojciec jakoś tak niepewnie powiedział:

– Głupi dowcip…

– Jestem twoim synem – powtórzyłem.

– Ile pan ma lat? – spytał ojciec, zniżając głos.

Stropiłem się, ale odpowiedziałem:

– Dwadzieścia sześć.

Czy mi się wydawało, czy w głosie ojca usłyszałem ulgę?

– Nie należy tak żartować, młody człowieku! Głupie i nieśmieszne!

W słuchawce usłyszałem krótkie sygnały przerwanego połączenia. Odruchowo wybrałem numer jeszcze raz, ale ojciec chyba zdążył wyłączyć telefon.

Co się dzieje? Więc nic nie wróciło? A czemu ojciec pytał mnie o wiek?

Zastanowiłem się… i uśmiechnąłem krzywo. Noo, tato! Aleś zasunął! Wychodzi na to, że mogę mieć brata, starszego albo młodszego.

Zresztą, jakie to ma znaczenie, skoro ja sam nie istnieję?

Drzwi sklepu otworzyły się, wyszedł ochroniarz, żeby zapalić. Zobaczył mnie, w jego wzroku zapłonęła podejrzliwość.

O nie, kolejne spotkanie z milicją nie jest mi potrzebne. Tym razem już mnie nie puszczą.

Wziąłem torby i poszedłem w stronę swojej wieży. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby zniknęła albo przemieniła się w zwykłą wieżę wodociągową. Ale wieża stała na swoim miejscu, drzwi się otworzyły, w środku też nic się nie zmieniło. Schody, meble na piętrze. Woda mineralna i koniak nadal stały na stole. Wyłożyłem zakupy i pożałowałem, że nie kupiłem jednorazowych naczyń i sztućców. Kiełbasę musiałem gryźć. Zresztą, brak sztućców i talerzy nie przeszkodził mi w zjedzeniu śniadania składającego się z kiełbasy z sucharkami, wody mineralnej i koniaku. Potem stanąłem przy oknie i popatrzyłem na obcy świat.

Śnieg, budynki z czerwonej cegły. Słońce stoi wysoko, ale przyszły chmury. Pewnie znów zacznie sypać.

Zdaje się, że powinienem wejść do tego świata. Poszukać odpowiedzi na pytania. Ale najpierw muszę zdobyć ciepłe ubrania. Z moimi zasobami chyba będę musiał zajrzeć do jakiegoś ciucholandu.

Poranny dobry nastrój rozwiał się jak dym.

To nie w porządku! Skoro już istnieją inne światy, to powinny tam być potwory i księżniczki! Te pierwsze należy zabić, te drugie uratować. A tutaj co? Ślepy zaułek i opuszczone budynki!

Przez jakiś czas patrzyłem ponuro w okno, a potem powiedziałem na głos:

– Nie ma co tu siedzieć. Wszystkie odpowiedzi, a także potwory i księżniczki są gdzieś tam.

W moim głosie nie było przekonania, ale i tak wstałem i poszedłem w Moskwę.

Udało mi się jednak obejść bez wizyty w ciucholandzie. Przypomniałem sobie o sklepie w rejonie WDNCh, gdzie sprzedawano skonfiskowane ubrania, będące podróbkami znanych marek, końcówki modnych kolekcji i inne towary o podejrzanie niskich cenach. Tam udało mi się kupić ciepłą kurtkę, podszytą przez pracowitych Chińczyków, wełniany beret nieznanego pochodzenia (napis „Designe of Italia” jedynie pogłębił moje wątpliwości) i zimowe buty, które miały jedną niezaprzeczalną zaletę – były suche.

Zresztą, być może komuś spodobałby się ich niesamowity jasnozielony kolor.

Z zakupami w wielkiej torbie, za którą przedsiębiorczy handlarze nie omieszkali zedrzeć ze mnie pięciu rubli, wyszedłem ze sklepu i wtedy zadzwonił mój telefon.

– Tak?

– Kirył? – usłyszałem w słuchawce.

Zrobiło mi się ciepło na duszy.

– Tak! Kotia, cześć!

– Hmm… – Kotia wyraźnie się nie spodziewał, że zostanie rozpoznany. – Jak masz na nazwisko?

– Maksimow.

– Aha. Słuchaj, dwa dni temu żeśmy…

– Pili koniak – dokończyłem ze zmęczeniem w głosie. – Wszystko jasne. Nic nie pamiętasz, ale znowu znalazłeś swoją notatkę? Jak tam stary lowelas wuefista? Nauczył swoją ósmoklasistkę robić szpagat? I zerknij na parapet, pewnie stoją tam dwie puste butelki po koniaku. Jedna z nich to „Ararat”.

– Więc to wszystko na serio? – zapytał Kotia beznadziejnym tonem.

– A coś ty myślał?

– Że hakerzy sobie wygłupy robią, włamali się do kompa i to napisali.

No nie, trzeba być Kotią, żeby wierzyć w takie rzeczy!

– Posłuchaj. Nic ci nie będę udowadniał – powiedziałem spokojnie. – Wczoraj byliśmy razem u twojego znajomego fantasty. A potem o mnie zapomniałeś, w ciągu dziesięciu sekund.

– A gdzie jesteś teraz? – zapytał Kotia po chwili milczenia.

Stałem się czujny.

– Po co ci to?

– No jakoś mi tak… niezręcznie. Dziwne to wszystko. Może przyjedziesz?

– I co? – zapytałem niemal wesoło. – Przyjadę, będę ci długo udowadniał, że się znamy, potem wypijemy dwie butelki. Nad ranem wytrzeźwiejesz i znowu mi nie uwierzysz. Wiesz co… już lepiej ty przyjedź.

– Dokąd?

– Stacja Moskwa-trzy. To w mieście, niedaleko metra Aleksiejewska.

– Przyjadę. Sprawdzę na mapie – powiedział Kotia zdecydowanym tonem. – Będę za godzinę… nie, za półtorej. Kupić coś?

– Nie, dzięki. Będę na ciebie czekał na stacji, przed sklepem całodobowym. Jak coś będziemy chcieli, to tam kupimy. Tylko weź pod uwagę, że trzeci dzień z rzędu to już ciąg.

– A jak ja cię poznam? – zapytał bezradnie Kotia.

– Ja cię poznam.

Schowałem telefon i pomyślałem, że ja i Kotia powinniśmy byli zrobić sobie razem zdjęcie zaraz pierwszego wieczoru, gdy to wszystko dopiero się zaczęło. Mielibyśmy dowód naszej znajomości.


***

Najważniejsza zasada: jeśli już zrozumiałeś, że zrobiłeś głupotę, to nie ma co rwać włosów z głowy, wystarczy nie popełniać więcej tego samego błędu. Dlatego w sklepiku przy metrze kupiłem jednorazowy „plażowy” aparat fotograficzny, z powodu nadchodzącej zimy przeceniony na dwieście rubli. Szkoda mi było pieniędzy na poważniejszy sprzęt, zwłaszcza że nie spodziewałem się żadnych „wpływów”.

Poza tym kupiłem mały szwajcarski scyzoryk. Najbardziej podobało mi się w nim to, że miał małe ostrze i żadnego korkociągu.


***

Nie spodziewałem się zasadzki, ale na wszelki wypadek stanąłem opodal sklepiku, w połowie drogi do wieży. Kupiłem butelkę piwa i spokojnie je teraz piłem, spacerując po dróżce. Czeka sobie człowiek na pociąg, pije piwo, co w tym nadzwyczajnego?

Kotia nie zawiódł, przyjechał punktualnie. Wysiadł z taksówki, wojowniczo poprawił okulary i zaczął się rozglądać. Przez kilka minut badałem okolicę, ale żadnej „grupy przejęcia” nie zauważyłem. Zresztą, komu ja jestem potrzebny.

– Kotia! – zawołałem do swojego byłego przyjaciela i podszedłem bliżej.

Kotia podskoczył w miejscu i popatrzył na mnie z tak intensywnym pragnieniem rozpoznania mnie, że zrobiło mi się nieswojo.

– To ja – oznajmiłem, wrzucając pustą butelkę do kosza. – Kirył Maksimow. Twój stary… ee… kumpel.

– Nie poznałem – powiedział ze smutkiem Kotia. Wyjął z kieszeni pomięte kartki, wydrukowane na drukarce. Uważnie przebiegł wzrokiem, westchnął i podał mi. – Wszystko się zgadza. Będziemy na „ty”?

Jak się okazało, Kotia nie ograniczył się do jednej notatki. Wczoraj, gdy wybieraliśmy się do Mielnikowa, wystukał jeszcze kilka linijek:


Za chwilę pójdziemy w gości do Mielnikowa. To fantasta, może coś doradzi? Na wszelki wypadek, gdybym znowu zapomniał: mój nieszczęsny przyjaciel nazywa się Kirył Maksimów. Ma dwadzieścia sześć lat. Pracuje jako menadżer w jakiejś firmie komputerowej. Wzrost: wyższy niż średni, budowa ciała: normalna, widoczny niewielki brzuszek…


– Co? Jaki brzuszek? – oburzyłem się. – Mam zupełnie normalną wagę!

– Wagę masz normalną, ale pracę siedzącą – sparował Kotia.

– …brzuszek, twarz owalna, pulchne policzki…

– Jak się ciebie słucha, to można by pomyśleć, że obrosłem tłuszczem – powiedziałem ponuro. – Ważę osiemdziesiąt kilo, to normalna waga przy moim wzroście.

– …policzki, oczy brązowe, włosy ciemnokasztanowe, nos prosty, uszy z wyraźnymi płatkami…

– Kotia, nie pracowałeś czasem w milicji? – zapytałem zjadliwie. – Nie tworzyłeś portretów pamięciowych?

Kotia się uśmiechnął.

– …ogólnie twarz dobroduszna i sympatyczna. Mówi szybko, głos nieco głuchy, w czasie rozmowy usiłuje nieumiejętnie żartować i kpić z rozmówcy. Jeśli wrócę do domu sam i zapomnę o Miksimowie, to przeczytam tę notatkę i wszystko sobie przypomnę. Z Kiryłem dzieje się coś dziwnego i bardzo mi się nie podoba, że się w to wplątałem.

Potem było czyste pół strony i kilka linijek z opowiadania, w którym Kotia umieścił notatkę dla samego siebie.

– O i tak właśnie – zakończył Siemion Makarowicz, ocierając pot z czoła. – To się nazywa tantryczna joga, przed tysiącami lat wymyśliły ją starogreckie hetery.

Dziękuję bardzo! – zawołała Jula i się zarumieniła.

Popatrzyłem na Kotię i pokręciłem palcem przy skroni.

– Jakie hetery?

– Starogreckie! – Kotia zabrał mi kartki. – Taką mam pracę.

– Znam twoją pracę.

– Co się wczoraj stało u Mielnikowa? – zapytał Kotia.

– A co, dzwoniłeś do niego? – zainteresowałem się. – A co ty pamiętasz?

– Dzwoniłem – rzekł Kotia z godnością. – On uważa, że przyszedłem do niego sam i rozmawialiśmy o literaturze. Ja też to pamiętam. To wszystko.

– A jak cię zatrzymałem przy wyjściu z klatki?

Kotia pokręcił głową.

– Chodź, usiądziemy, zapowiada się długa rozmowa.

Kupiliśmy dwie butelki piwa. Kotia prychnął, gdy, o nic go nie pytając, kupiłem mu jego ulubiony obołoń, sobie tuborg i zacząłem opowiadać. Niczego nie ukrywałem. Opowiedziałem o tym, jak kupiłem nóż, jak zaczaiłem się na Natalię Iwanową i jak ona się na ten nóż nadziała.

– Jesteś pewien, że to nie ty pchnąłeś ją tym nożem? – nie wytrzymał Kotia.

– Jestem. Stałem z nożem w ręku, chciałem rozciąć taśmę…

– Nie da się tak skoczyć na nóż, żeby się zabić! – powiedział podejrzliwie Kotia.

– A co, próbowałeś?

Kotia nie odpowiedział.

Gdy doszedłem do milicjantów, którzy mnie wypuścili, Kotia się zdenerwował.

– Słuchaj, Kirył, to już jest absolutnie niemożliwe.

– Ale tak właśnie było.

– Może było, a może nie. – Kotia się zamyślił. – Mówisz, że cię bili?

– Myślałem, że mi połamali żebra. Kilka razy tak kopnęli…

– A sąsiad dał ci pięścią w oko?

– No tak…

– A przeglądałeś się dzisiaj w lustrze?

– A co?

Kotia się uśmiechnął.

– A nic. I właśnie o to chodzi. Twarz masz świeżą i zadowoloną, jakbyś spędził tydzień na wczasach. A żebra nie bolą?

Zastanowiłem się. Rozpiąłem kurtkę, podniosłem sweter.

– Żadnych śladów – skonstatował Kotia. – Wybacz, ale tak się nie dzieje. Gdyby cię skopali, to chociaż siniaki powinny zostać!

Trudno było odmówić mu racji.

– Słuchaj dalej – westchnąłem. – To jeszcze nie koniec.

– Po gliniarzach, którzy cię puścili, nic dziwniejszego nie mogło się już zdarzyć – oznajmił sceptycznie Kotia.

Dziesięć minut później skończyłem opowieść o wieży i złośliwie spytałem:

– I co? Dziwniejsze od glin?

– Gdzie jest ta wieża?

– Tam. – Pokazałem.

Kotia zdjął i przetarł okulary.

– Przecież to stara wieża wodociągowa.

– Oczywiście. Z pozoru.

– I możesz mnie tam zaprowadzić?

– Mogę.

– To chodźmy. – Kotia wstał. – Choć osobiście jestem pewien, że albo nie otworzą się drzwi, albo w środku nie będzie niczego dziwnego.

Szczerze mówiąc, też się tego bałem. Skąd miałem wiedzieć, czy mogę tam kogoś wprowadzić? Może przejście między światami działa tylko dla mnie? To by nawet było logiczne.

Ale drzwi się otworzyły i w środku wszystko było dokładnie tak, jak zapamiętałem. Kręcone schody prowadzące na piętro, pięcioro drzwi.

– Obłęd – stwierdził Kotia, rozglądając się. – Widzisz to samo, co ja? Porządnie zrobiony remont, kręcone schody na górę…

– Tak.

– Pokaż mi te drzwi! – polecił Kotia. – Te do Kyłgymu!

– Kimgimu – poprawiłem.

Podszedłem do drzwi i zrozumiałem, że tutaj też wszystko jest w porządku. Metalowa klamka była lodowata.

Padał śnieg. Niebo zasnuły chmury i na nasze głowy opadały leciutkie białe płatki. W nielicznych oknach fabryk (zresztą, skąd właściwie myśl, że to fabryki?) nie paliły się światła, nie dobiegały żadne odgłosy. Ślady powozu pocztowego dawno zasypał śnieg.

– O, stamtąd przyjechał listonosz – pokazałem. – W tilbury.

– Ciekawe… – rzekł Kotia, zerkając na mnie. – Tilbury, mówisz?

Wzruszyłem ramionami. Zdjąłem z aparatu foliowe opakowanie i zrobiłem kilka zdjęć. Mały flesz usiłował podświetlić okolicę; zresztą, na filmie „czterysta”, zdjęcia powinny wyjść.

– To mi wygląda na świat równoległy – zawyrokował Kotia. – Co? Bardziej zacofany niż nasz, prawda?

– Chyba tak.

– Wracajmy – Kotia spoważniał.

– I co, teraz mi wierzysz? – spytałem, zasuwając zasuwę.

– Wierzę, wierzę. – Kotia obmacywał pozostałe drzwi. – Wszystkie zamknięte. A niech to! Ale numer.

Chodził po pokoju, przyciskał ucho do drzwi, opukiwał je, niemal obwąchiwał. Potem zaczął badać drewnianą podłogę.

– W ciągu nocy tak się zmieniła – powiedziałem z taką dumą, jakbym to ja sam, osobiście, w ciągu jednej nocy położył trzydzieści metrów kwadratowych desek.

– Modrzew – oznajmił Kotia. – Ale lakierem nie pachnie, a polakierowane już po położeniu!

– To samo było w moim mieszkaniu – potwierdziłem. – Wszystko zmienione i żadnych śladów remontu.

– Zmieniła się rzeczywistość – oznajmił Kotia. – I wszystko zmieniło się razem z rzeczywistością. Tylko ty pozostałeś niezmieniony!

– Pójdziemy na górę? – zaproponowałem gościnnie. – Tam jest jeszcze weselej.

– Albo przeciwnie – rozmyślał na głos Kotia, idąc za mną. – Rzeczywistość się nie zmieniła, tylko ty się zmieniłeś. Dlatego odbierasz zwyczajne rzeczy jako niesamowite.

– Chcesz dać mi delikatnie do zrozumienia, że zwariowałem? – spytałem. – A co, nie wiedziałeś, że w każdej opuszczonej wieży wodociągowej robią taki wystrój?

Kotia tylko westchnął.

Na piętrze również wszystko dokładnie zbadał. Wyglądał przez okna, lustrował meble. Parząc palce, wykręcił jedną żarówkę i długo ją oglądał. Potem rzucił się na przyniesione książki, zaczął je z zainteresowaniem studiować.

Nie przeszkadzałem mu, spokojnie nalałem do kubeczków kupiony wczoraj koniak, pokroiłem ser i kiełbasę. Zrobiło mi się lżej na duszy. Wprawdzie przyjaciel mnie zapomniał, ale nasze stosunki nie uległy zmianie; pewnie dlatego, że ja wiedziałem, jak z nim rozmawiać, jakie słowa dobierać, jak się zachowywać.

– Coś tu nie pasuje. – Kotia odłożył książki i popatrzył na mnie w zadumie. Bez szczególnego entuzjazmu wziął koniak i mruknął: – Wyłącznie dla odprężenia.

– Co nie pasuje? – spytałem, gdy wypiliśmy.

– Wszystko nie pasuje. No popatrz, co my tu mamy? Jesteś zwykłym moskiewskim chłopakiem. Zajmujesz się jakimiś bzdetami, mieszkasz w kawalerce, którą kupili ci rodzice, nie masz żony ani dzieci. Szczególnych talentów nie zauważono. Zgadza się?

– Zgadza.

– W twoim mieszkaniu pojawiła się obca baba, wszystkie twoje dokumenty zniknęły, zapomnieli cię przyjaciele i rodzina. Podejrzewasz, że to sprawa jakichś bandytów i próbujesz przesłuchać łajdaczkę, która odebrała ci lokum. Łajdaczka niespodziewanie popełnia samobójstwo. Zostajesz aresztowany, ale zapominalstwo postępuje i gliny puszczają cię wolno.

– Faktycznie, bez sensu – przyznałem.

– Nie! – Kotia uniósł rękę. – Nie masz racji. To akurat układa się w logiczny ciąg. Jakaś siła usuwa cię z rzeczywistości. Co to za siła – kosmici, masoni czy Pan Bóg – to na razie nieważne. Potem ktoś do ciebie dzwoni i doprowadza do opuszczonej wieży. W środku jest mieszkanie, które przez jedną noc samo podnosi swój standard. Poza tym, w wieży jest pięcioro drzwi, a jedne z nich – na razie tylko jedne – prowadzą do obcego świata. Prócz tego, ktoś ci niedwuznacznie sugeruje, że masz pełnić funkcję celnika. Rozumiesz, co tu nie pasuje?

– Nie, nie rozumiem! Przecież cały czas działa ta sama „jakaś siła”!

Kotia westchnął i nalał jeszcze po jednym.

– Tępoto… Weź dowolnego… no dobrze, nie dowolnego, żonaci faceci mają swoje racje… Weź jakiegoś kawalera, wszystko jedno, czy to dozorca, student, czy pracownik wielkiej firmy, i zaproponuj mu nową pracę: stanowisko celnika między dwoma światami.

– Brzmi interesująco – przyznałem.

– Ja bym się zgodził. – Okulary Kotii błysnęły od gwałtownego ruchu głowy, ale wyglądało to tak, jakby zapłonęły mu oczy. – Każdy by się zgodził! Ty też!

– No wiesz… – Popatrzyłem w okno. Nad tajemniczym miastem Kimgimem padał śnieg. Tam już zapadł zmrok. Tam było cicho, czysto i tajemniczo. A w drugim, moskiewskim oknie mżył deszcz. Ziemia rozmiękła, ulicą przejechała, plując czarnym dymem, wielka ciężarówka. Niespodziewanie powiedziałem: – Tak, zgodziłbym się.

– No widzisz. – Kotia pokiwał głową. – A teraz pomyśl, po co te komplikacje? Mieszkanie, dokumenty, skleroza przyjaciół, stuknięta samobójczyni? Dlaczego nie przyszli i po prostu nie zaproponowali ci tej pracy? To mnie właśnie dziwi, Kirył.

– Próbujesz zrozumieć logikę… – Zdławiłem słowo „kosmitów” i dokończyłem: – Nie wiadomo kogo. A może oni wcale nie mają logiki?

– Logika jest zawsze! – powiedział surowo Kotia. – A jeśli jej nie ma, to znaczy, że nie rozumiemy tego, co się dzieje. I to mnie niepokoi. Poza tym…

Wziął jedną książkę, otworzył na początku, przesunął palcem po stronie i zapytał:

– Co to jest asafetyda?

– Wschodnia przyprawa – odparłem, nie podejrzewając podstępu. – Wchodzi w skład curry.

– Wierzę – przyznał Kotia i otworzył książkę w innym miejscu. – A co to jest… e… żakard?

– Tkanina. Bawełniana.

– A czym się różni od zwykłej tkaniny?

– No… Jest taka… biała albo beżowa, a na niej taki jednobarwny wzór. Pastuszkowie, baranki, drzewka…

Zamilkłem.

– Dotarło? – spytał Kotia. – Kiedy wspomniałeś o tilbury, od razu zacząłem coś podejrzewać. A może pracowałeś jako kucharz w kombinacie tkackim?

Pokręciłem głową.

Najbardziej przykre było to, że zupełnie nie czułem w sobie żadnej nowej wiedzy! Jakie przyprawy? Znam dwie: pieprz i sól! A tkaniny? Naturalne albo sztuczne. Sztucznych lepiej nie nosić, zwłaszcza skarpetek.

Ale gdy Kotia zadał mi pytanie, odpowiedź wyskoczyła sama. Oczyma wyobraźni zobaczyłem asafetydę (nawet poczułem jej ostry, czosnkowy zapach) i wielki kupon żakardu z pastoralnymi scenkami.

– Widocznie ta wiedza należy ci się razem ze stanowiskiem – zastanawiał się na głos Kotia. – Gdybyś miał inny zawód… Och!

Nerwy miałem w strzępach, ale stukanie do drzwi wcale mnie nie przestraszyło – po prostu wstałem i ruszyłem na dół. Za to Kotia strasznie się zdenerwował.

– Zaczekaj! Wyjrzyj chociaż przez wizjer! – zawołał Kotia, biegnąc za mną.

– Jaki wizjer?

– To niedopatrzenie, powinien być wizjer! – Kotia najwyraźniej spanikował. – Do których drzwi stukają? Do których?

– Do naszych! Moskiewskich!

– Spytaj: „kto tam?”.

Ale ja nie pytałem. Po prostu otworzyłem.

Nieco z boku, zjechawszy z jezdni na rozmiękłe pobocze, zaparkowano duże granatowe audi allroad. A tuż przed drzwiami stały trzy osoby: mężczyzna pod pięćdziesiątkę ubrany w drogie, nieco staromodne palto z kaszmiru i tak błyszczące buty, jakby go tu przynieśli z samochodu. Od razu widać, że to „człowiek na stanowisku”. Obok stała dziewczyna, mniej więcej dwudziestoletnia, w futerku z norek, modnie ubrana, ładna, ale z tak pogardliwym wyrazem twarzy, jakby kazano jej grzebać w śmietniku. Za nimi majaczył potężny chłop z ponurą twarzą. Brakowało mu tyko plakatu: „Jestem wypasionym ochroniarzem”. Ku mojemu zdumieniu, ochroniarz patrzył na mnie nie ze zwykłą zawodową podejrzliwością, lecz z przestrachem, a jednocześnie wyzywająco. Zupełnie, jakbym niedawno bezkarnie strzelił go w twarz, a potem poklepał po ramieniu i powiedział z aprobatą: „Dobry chłopiec!”.

Zdumiewające uczucie – mieć świadomość, że ktoś się ciebie boi.

– Dobry wieczór – rzekł mężczyzna władczym głosem. Stałem się czujny, przypomniałem sobie głos w telefonie… Nie, chyba jednak nie on. Jedyną wspólną cechą tych głosów była pewność siebie. – Możemy wejść?

– Proszę. – Odsunąłem się, robiąc przejście.

Mężczyzna i dziewczyna weszli. Ochroniarz został na zewnątrz.

– Tak jak się umawialiśmy, Witia – rzucił mu mężczyzna i zamknął drzwi.

Zapadła niezręczna cisza. Dziewczyna strzepywała z futerka krople wody. Chyba nie była przyzwyczajona do wysokich obcasów, bo stała jakoś tak niepewnie, niestabilnie. Mężczyzna rozejrzał się, uśmiechnął do mnie, skinął głową zastygłemu na schodach Kotii. Kotia szybko zdjął i ścisnął w ręku okulary.

– Państwo do mnie? – zapytałem.

Brwi mężczyzny uniosły się.

– Nie. Chcielibyśmy przejść.

– Do Kimgimu? – spytał Kotia głosem ochrypłym ze zdenerwowania.

– A co, pojawiły się inne możliwości? – zainteresował się mężczyzna.

– Nie – odparłem.

– W takim razie do Kimgimu.

– Trzeba było jechać na Siemionowską – powiedziała półgłosem dziewczyna.

– I spędzić godzinę w korkach? Tak będzie szybciej – uciął mężczyzna. – Możemy przejść? Nie mamy ze sobą żadnych towarów.

Powinienem był poprosić o wyjaśnienia. Nie, nie prosić – żądać. Ale coś mnie powstrzymało. Może wrażenie, że żądać wyjaśnień od tego człowieka to tak, jakby pytać, ile cylindrów ma silnik jego samochodu. On nie wie, on używa.

A może powstrzymało mnie spojrzenie dziewczyny, rozdrażnione i proszące jednocześnie. Jakby strasznie się bała niepotrzebnej zwłoki i dlatego się złościła. I na mnie, i na mężczyznę.

– Przez te drzwi. – Skinąłem głową.

Przeszli, zostawiając brudne ślady na podłodze. Przechodząc obok schodów, dziewczyna przytrzymała się ręką poręczy, jakby straciła równowagę. Mężczyzna odsunął zasuwę, puścił dziewczynę przodem i grzecznie skinął mi na pożegnanie.

Podszedłem, żeby zamknąć drzwi, i stwierdziłem, że nieopodal wieży na tę parę czeka powóz. Czterokołowy, z odchylanym dachem.

– Ale dama! – powiedział z zachwytem Kotia. – No? Co powiesz?

– A tam – burknąłem, zamykając drzwi.

– Co „a tam”? Mówię, że facet ma śliczną dziewczynę!

– Może to córka?

– Ha! – Kotia aż klasnął w ręce oburzony. – Z takim tyłeczkiem? Ech, niektórzy to mają życie… No, czemuś ich o nic nie zapytał?

– Nie sądzę, żeby oni to wszystko urządzili – mruknąłem.

Coś mnie niepokoiło. Taak… weszli… dziewczyna zachwiała się i złapała za poręcz, na chwilę zwolniła kroku…

– Ale coś by pewnie powiedzieli! Kim są, skąd wiedzą o wieży, dokąd się wybierają. Załapałeś, że w Moskwie to nie jest jedyna wieża? Jeszcze gdzieś na Siemionowskiej! Coś ty tam zobaczył, Kirył?

Podszedłem do schodów, pochyliłem się i podniosłem z podłogi kawałeczek papieru. Rozwinąłem go.

– List? – ożywił się Kotia i przechylił przez poręcz. – Skąd?

– Dziewczyna upuściła – wyjaśniłem. – Kiedy przechodziła obok schodów.

Wzrok Kotii przebiegł po papierze. Po kilku sekundach powiedział cicho:

– O cholera… i co zrobimy?

Загрузка...