4.

Miałem szczęście do komunikacji i do Kotii dotarłem czterdzieści minut później.

Zadzwoniłem do drzwi. Kiedy Kotia otworzył, popatrzył na mnie z nieukrywanym zainteresowaniem.

– Kotia, to ja Kirył – powiedziałem. – Pamiętasz? Wczoraj żeśmy…

– Pili… – wymruczał Kotia. – Na razie pamiętam. Wejdź.

A jednak patrzył na mnie jakoś tak dziwnie. Nie jak na obcego, ale jak na bardzo, bardzo dziwnego znajomego.

– Czyli pamiętasz? – uściśliłem. – Słuchaj, dzieje się coś nieprawdopodobnego. Zacząłem dzwonić do znajomych…

– Chodź do komputera – powiedział Kotia. – Przeczytaj, co tu jest napisane.

Podszedłem, na ekranie był jakiś tekst; zerknąłem pytająco na Kotię.

– Czytaj od początku – powiedział, siadając na kanapie.

Przewinąłem tekst do początku i posłusznie zacząłem czytać.

ZAJĘCIA INDYWIDUALNE

Siemion Makarowicz, czterdziestoletni nauczyciel wuefu, z uwagą przyglądał się rozwiniętym ósmoklasistkom ćwiczącym na sali gimnastycznej. W pewnej chwili podeszła do niego Jula i powiedziała:

– Zupełnie nie wychodzi mi szpagat.

– Czyli na semestr będzie trójka – oznajmił Siemion Makarowicz. – Brak ci giętkości.

Jula, szkolna prymuska, aż zbladła.

– Tylko nie trójka, Siemionie Makarowiczu! Naprawdę nie można z tym nic zrobić?

– Dlaczego nie? Można. Przyjdź do mnie po zajęciach, przeprowadzimy indywidualne zajęcia rozwijające giętkość…


Popatrzyłem na Kotię. Skrzywił się.

– Kiedy zadzwoniłeś, robiłem właśnie jedną chałturkę. Czytaj dalej.

Zajmująca historia czterdziestoletniego nauczyciela urwała się w pół zdania i nie dowiedziałem się, jakimi metodami stary erotoman miał zamiar rozwijać i tak już nad wiek rozwiniętą uczennicę. Dalsza część tekstu dotyczyła bezpośrednio mnie.

„Właśnie zadzwonił do mnie stary przyjaciel Kirył Maksimow. Dziwna rzecz – nie poznałem go. A przecież poprzedniego wieczoru siedzieliśmy przy butelce koniaku…”.

– Przy dwóch – sprecyzowałem.

– „…Dopiero kiedy zaczął mi przypominać, to sobie przypomniałem. Ale przypomniałem sobie jakoś tak dziwnie. W zasadzie pamiętam cały wczorajszy dzień. Pamiętam, że pracowałem, pamiętam, że z kimś piłem wieczorem, ale z kim – zupełnie wyleciało mi z głowy, dopóki nie zadzwonił Kirył. Jego twarz też sobie z trudem przypomniałem. I w ogóle, wszystko, co jest z nim związane, mi się miesza. Jedno pamiętam, a drugiego nie”.

– Za dużo „przypomniałem” – zauważyłem. – Co z twoją stylistyką, literacie?

– Daj spokój, nie miałem głowy do stylistyki – odciął się Kotia. – Czytaj.

Dalej Kotia szczegółowo opisał naszą wczorajszą rozmowę i moje podsumowanie. Tekst kończył się zdaniem: „Podejrzewam, że gdyby Kirył zadzwonił pół godziny później, a ja nie zdążyłbym zapisać tego tekstu, już bym go nie poznał”.

Westchnąłem i razem z fotelem odwróciłem się do Kotii.

– Dopóki o tobie myślę – mówił Kotia beznadziejnym tonem – to wszystko jest w porządku. Pamiętam i ciebie, i wszystko, co jest z tobą związane. Ale wystarczy, że zajmę się czymś innym… No, na przykład, odszedłem potem od kompa, zrobiłem sobie kawę i wróciłem. Siadam, już mam pisać dalej o nauczycielu wuefu, patrzę, a na ekranie jest jakiś „lewy” tekst. Zacząłem czytać i znowu sobie przypomniałem. To tak… jakby we mgle.

– Kotia, co się dzieje? – zapytałem.

– A ty wszystko pamiętasz? – zapytał z nadzieją Kotia.

– Wszystko. To mnie zapominają. Rodzice jeszcze pamiętają, Anka… jeszcze kilka dziewczyn…

– Czyli ludzie, z którymi masz najsilniejszy kontakt emocjonalny – stwierdził Kotia.

– W sensie?

– Ci, którzy często o tobie myślą. To nie pozwala im zapomnieć… w każdym razie nie tak szybko. Przecież ludzie ciągle coś zapominają, to normalne. Jeśli jakieś informacje są zbędne, jeśli z nich nie korzystasz, mózg usuwa je albo spycha na dno. Mam w komputerze taki system, który co jakiś czas pyta: „Z tego programu korzystałeś pół roku temu. Jest ci nadal potrzebny czy można go usunąć?”. To normalne zjawisko, tylko w twoim przypadku zachodzi z zastraszającą szybkością. To tak, jakbyś miał sklerozę.

– Dlaczego ja? Ja wszystko pamiętam. To moi przyjaciele mają sklerozę.

– Tak się nie dzieje – powiedział ponuro Kotia. – Słuchaj, Kirył, jesteś porządny facet i lubię cię, ale nie mam zamiaru stale o tobie myśleć. Weź to pod uwagę! A jeśli nie będę myśleć, to zapomnę raz-dwa. I nie pomogą mi żadne notatki.

– Przecież nie wymagam od ciebie heroicznych czynów – mruknąłem. – Chcesz, to skasuję tę twoją pisaninę i sobie pójdę.

Kotia przez jakiś czas się zastanawiał, chyba tylko po to, żeby mi pograć na nerwach.

– Nie, poczekaj. To mnie zaciekawiło. Co dzisiaj robiłeś?

– Obszedłem tłum biurokratów – powiedziałem i zacząłem wymieniać wszystkie miejsca, w których byłem.

Kotia słuchał uważnie, kiwał głową, potem zapytał:

– Nie myślałeś o tym, żeby pójść do cerkwi?

Wytrzeszczyłem oczy. Kotia nie był wojującym ateistą, ale w Boga nie wierzył.

– No coś ty?

– No co? Nie jestem ateistą, tylko agnostykiem. A każdy agnostyk teoretycznie dopuszcza istnienie sił wyższych. Skoro już zaczęła się taka mistyka…

– Nie, nie poszedłem. Tylko tak… sam się pomodliłem – wyznałem zawstydzony.

– Powinieneś pójść – zdecydował Kotia.

– Tak myślisz?

– Tak myślę. Innego wyjścia nie widzę.

Zamilkliśmy.

– Kotia, potrzebuję pomocy – powiedziałem w końcu. – Może to rzeczywiście mistyka? Masz jakichś znajomych jasnowidzów?

– Skąd miałbym mieć?

– No, przecież kiedy nie piszesz o seksie, to piszesz o różnych tam… I kontaktujesz się…

– Coś ty! Kontaktuję się z takimi samymi oszołomami jak ja! Myślisz, że chodzę po różnych szarlatanach, parapsychologach, a potem o nich piszę? Jeszcze mi powiedz, że rżnę owczarki i potem to opisuję. Wszystko wymyślam, Kirył! Wszystko to brednie dla czytelników! Nie ma żadnych prawdziwych jasnowidzów. A przynajmniej ja żadnego nie znam.

– No to faktycznie nie pozostało mi nic innego, jak pójść do cerkwi.

– Poczekaj. Już wiem, do kogo pójdziemy.

Popatrzyłem na Kotię pytająco.

– Do Dymitra Mielnikowa. No i co? Dobrze wymyśliłem?

– A co, znasz go? – zdumiałem się.

– Oho! I ciebie tknęła skleroza. – Kotia zachichotał. – Znam! Niezbyt dobrze, ale Mielnikow to człowiek towarzyski. Tylko trzeba będzie wziąć butelkę koniaku.


* * *

Dmitrij Mielnikow był człowiekiem rzadkiego zawodu – od dwudziestu lat pisał fantastykę i najwyraźniej odnosił na tym polu sukcesy. W każdym razie znawca kosmicznych potworów i rodzimych wampirów mieszkał w wieżowcu na Kutuzowskim, w którym była czysta klatka schodowa, dziarski dziadek-ochroniarz, sądząc z wyglądu i czujnego spojrzenia – były wartownik w obozach.

Mieszkanie Mielnikow miał ogromne i pięknie urządzone, a on sam wyglądał na zadowolonego z życia. Zawsze sądziłem, że autor, którego bohaterowie zginają zębami rury, a jednym kopnięciem przebijają betonowe ściany, jest cherlakiem, ale Mielnikow był człowiekiem w średnim wieku, średniego wzrostu, średnio barczystym, za to z widocznym brzuszkiem.

Kotię jednak przyjął bardzo serdecznie, a ja zostałem zaszczycony uściskiem dłoni władcy dusz nastolatków i romantycznych dziewcząt.

– Proszę, wejdźcie do gabinetu, chłopaki – zaproponował demokratycznie Mielnikow. – Jeśli chcecie, to włóżcie kapcie.

Gdzieś w głębi mieszkania dźwięczały naczynia, marudził dziecięcy głos, szczekał pies, ale za masywnymi drzwiami gabinetu od razu zapanowała cisza. Mruczał jakiś szpanerski odtwarzacz, przezroczysty, było widać, jak w środku wiruje dysk i mrugają diody, zapewne absolutnie zbędne, umieszczone tam „zupełnie po nic”.

– A w środku neonówka – wymruczałem.

Mielnikow popatrzył na mnie ucieszony.

– O! Jak przyjemnie spotkać oczytanego człowieka! Do czego to doszło, nikt nie pamięta klasyki! Zacytowałem w swojej książce Strugackich bez cudzysłowu, popełniłem, że się tak wyrażę, literacki komplement, a czytelnicy zaczęli chwalić to zdanie jako moje.

Nastrój i tak miałem podły.

– Przynajmniej czytelnicy mają dobry gust.

Mielnikow zamilkł. Może się zastanawiał, czy się obrazić i wystawić mnie i Kotię za drzwi. Nie wystawił. Wymruczał tylko:

– Żeby tak do tego gustu jeszcze ogólne wyrobienie… No bo jak można uczepić się jednego autora i czytać tylko jego? Niechby nawet mnie!

Kotia zachichotał. Wyjął z torby, na którą Mielnikow już zdążył zerknąć, butelkę koniaku.

– Jasne – oznajmił pisarz. Otworzył szafkę, w której, jak się okazało, był barek, i to nie pusty, wyjął kieliszki, postawił na szklanym stoliku obok kanapy. Zastanowił się i zapytał: – Rozumiem, że przyszliście nie tylko po to, żeby się napić?

– Bardzo potrzebujemy twojej pomocy – powiedział Kotia. – Kirył znalazł się w takiej dziwnej sytuacji…

– Nie jestem wydawcą – odparł szybko Mielnikow. – Mogę jedynie podpowiedzieć, do kogo udać się z powieścią.

– Nie, nie, Kirył nie pisze. – Kotia zamachał rękami.

Na twarzy Mielnikowa odmalował się wyraz ulgi.

– W takim razie, jak mogę panu pomóc? – zapytał. – Jedyne, na czym się naprawdę znam, to literatura, a konkretnie: fantastyka.

– No więc właśnie Kiryłowi przydarzyła się taka fantastyczna historia – zaczął Kotia. – Ale co ja… Niech Kirył sam opowie.

– Wróciłem wczoraj do domu po pracy. Mieszkam sam… no, prawie sam, bo mam psa.

Przez pierwsze pięć minut pisarz wyraźnie się nudził. Potem na jego twarzy pojawiło się lekkie zainteresowanie.

Dziwne, opowieść o dniu obfitującym w wydarzenia zajęła mi zaledwie kwadrans.

– Dobra historia. – Mielnikow dolał sobie koniaku. – Czyli to jest pomysł pańskiego…

– To się wydarzyło naprawdę – oznajmiłem ponuro.

Tak myślałem, że fantasta nie będzie najlepszym doradcą. Fantaści jeszcze mniej wierzą w cuda, niż prostytutki w miłość.

– Dymitrze Siergiejewiczu, to wszystko prawda – potwierdził Kotia.

– Niech mi pan pokaże swój dowód – poprosił Mielnikow.

Wzruszyłem ramionami – co mu dadzą moje dokumenty? – ale mimo to wyjąłem i podałem.

– Niech mi pan powie, Kiryle Daniłowiczu – zaczął Mielników, oglądając dowód – jak udało się panu doprowadzić dokument do takiego stanu? W pańskiej sytuacji…

Zabrałem mu dowód i popatrzyłem na stronę ze zdjęciem. Dowód jak dowód… Tylko… tylko bardzo blade napisy. I zdjęcie jakby wyblakłe. I strony takie pożółkłe i kruche.

– Jeszcze wczoraj wyglądał normalnie – powiedziałem. – Spójrz.

Podałem dowód Kotii. Ten z przerażeniem popatrzył na wyblakłe linijki.

– Ciekawe – powiedział Mielnikow z nieukrywaną przyjemnością. – Dajcie mi go.

Jeszcze raz uważnie przejrzał dowód. Przekartkował. Prychnął.

– Coś jeszcze? – zapytałem.

– Wie pan, Kiryle, że nie jest pan nigdzie zameldowany?

Kartka z meldunkiem faktycznie była pusta. Oglądałem ją pod jasnym światłem lampy, przy oknie, pod kątem i pod światło, i nie znalazłem żadnych śladów stempla.

– W Moskwie człowiekowi ciężko bez meldunku. – Kotia westchnął. – Może powinieneś postarać się o tymczasowy? Żartuje, żartuję, uspokój się.

Ja nie miałem ochoty na żarty. Schowałem dowód do kieszeni i popatrzyłem na Mielnikowa.

– A więc należy przyjąć, że pańska opowieść jest prawdziwa? – zapytał pisarz.

Skinąłem głową.

– I chce pan mojej rady jako człowieka wymyślającego różne nieprawdopodobne historie?

Znowu skinąłem głową.

Mielnikow odchylił się na oparcie fotela, wsparł łokcie na skórzanej poduszce. W zadumie obrócił w ręku kieliszek z koniakiem.

– Gdybym był braćmi Strugackimi – zaczął – to wymyśliłbym… wymyśliłbym, że jest pan człowiekiem niepotrzebnym, nikczemnym… Przepraszam pana bardzo, ja tylko tak dla przykładu.

– To nic, niech pan mówi dalej – poprosiłem.

– I oto samo życie, sama rzeczywistość zaczęła pana usuwać ze świata. Stopniowo zacierają się pańskie ślady: najpierw dokumenty, potem wspomnienia przypadkowych znajomych, potem wspomnienia przyjaciół i krewnych. A skończyłoby się to… – Zawahał się, a potem skinął głową. – Skończyłoby się tym, że stałby się pan zapomnianym przez wszystkich widmem. Mniej więcej.

– Dziękuję – powiedziałem, czując dziwną suchość w ustach. – A jakieś inne warianty?

– Oczywiście! – zawołał radośnie Mielnikow. – Gdybym był Głobaczowem, wymyśliłbym, że Ziemię atakują kosmici. W ten właśnie sprytny sposób przygotowują sobie placówkę: usuwają człowieka z życia, usuwają pamięć o nim, zamieniają papierki i pańskie miejsce zajmuje agent wrogiej cywilizacji. Wszystko skończyłoby się tym, że my, Ziemianie, zaczęlibyśmy z nimi walczyć, wdarlibyśmy się na ich planetę i dali im łupnia.

Ta wersja brzmiała bardziej optymistycznie, ale nie bardzo wierzyłem we własne możliwości zastraszenia kosmicznych najeźdźców.

– Gdybym nazywał się Zarow – kontynuował Mielnikow – to byłby pan małym chłopcem albo naiwnym młodzieńcem i w ten sposób obca cywilizacja testowałaby pańską odporność. Ta cywilizacja nie byłaby tak wredna jak u Głobaczowa, ale równie mało sympatyczna. Zmężniałby pan, zahartował się w walce, dał wszystkim łupnia i przy okazji zyskał wszechpotęgę, ale zrezygnował z niej z niewiadomych powodów.

– No, tu już mój wiek mnie ogranicza – powiedziałem. – A dalej?

– Gdybym nazywał się Welesow – rzekł w zadumie Mielników – to w ten sposób przygotowałby się pan do przejścia do innego świata: z którego przybył pan w niemowlęctwie. Byłby to świat pełen różnych bogów, potworów i magów. Pan byłby pewnie bogiem albo bohaterem i…

– Dałbym wszystkim łupnia – domyśliłem się. – I zajął należne mi miejsce.

– Tak jest. Ale potem doszedłby pan do wniosku, że istnieją jeszcze więksi bogowie, i zacząłby pan z nimi walczyć.

– A jakieś inne wyjście? – zapytał Kotia. Zdaje się, że lubił fantastykę, dlatego uśmiechał się zadowolony, patrząc na Mielnikowa.

– Gdybym nazywał się Ochotnikow, niczego bym nie wyjaśniał. – Mielnikow uśmiechnął się złośliwie. – Obrywałby pan od wszystkich, którzy tylko mieliby ochotę panu przyłożyć. Długo by pan cierpiał, aż w końcu zrozumiałby, że trzeba zacząć życie od czystej karty. Zacząłby pan od początku zdobywać wszystko w życiu, na nowo zdobywałby pan miłość kobiety, która o panu zapomniała.

– Nie bardzo mi się to podoba – przyznałem.

Kotia zachichotał.

– Gdybym nazywał się Czudow – Mielnikow zmrużył oczy – to byłby pan macho. Inteligentem o wnikliwej znajomości otoczenia i z manierami sierżanta. Zła dziewczyna wylałaby na pana zawartość nocnika, gliniarze długo biliby pana pałkami, ale pańska siła ducha przezwyciężyłaby wszystko.

Kotia parsknął śmiechem.

– Gdybym był małżeństwem Inoczenko… – Mielnikow zastanawiał się chwilę -…to podobne rzeczy działyby się z ludźmi regularnie, wszyscy by na nie czekali i przygotowywali się do nich. Ale najprawdopodobniej wtedy byłby pan dziewczynką albo młodą dziewczyną. Wszystko skończyłoby się smutno, ale optymistycznie.

Kotia rżał na cały głos. Mimo woli uśmiechnąłem się.

– Gdybym był młodym i ambitnym autorem Wasią Pupkinem, to pobawiłbym się z religią – kontynuował Mielnikow. – Na przykład, uczyniłbym z pana współczesnego Hioba, którego Bóg doświadcza, zasypując go nieszczęściami. Będąc na pana miejscu, spodziewałbym się jeszcze problemów ze zdrowiem, milicją i światem przestępczym.

– To również mi się nie podoba.

– Gdybym nazywał się Dromow, to epidemia usuwania ludzi z rzeczywistości rozpoczęłaby się nagle i na całym świecie. Pan pracowałby w służbach specjalnych i badał tę sprawę, dopóki z panem nie zaczęłoby się dziać to samo. Jakieś wyjaśnienia jednak bym przedstawił, ale niezbyt przekonujące, bo nie o wyjaśnienia tu chodzi.

– A gdyby się pan nazywał Mielnikow? – nie wytrzymałem.

Mielnikow westchnął.

– Gdybym nazywał się Mielnikow… a właśnie tak się nazywam… To śmiało mógłbym napisać każdą z tych powieści. Niech pan zrozumie, ja teraz fantazjuję, przedstawiam różne warianty… dla żartu przeprowadzam paralele.

– Ale proszę mi jednak powiedzieć, co pańskim zdaniem jest najbardziej prawdopodobne?

– Ależ nic! – Mielnikow jednym haustem wypił koniak. – Nie wierzę w żadnych kosmitów, bogów i bohaterów, w tajemnicze prawa wszechświata, w cierpienie i całą resztę. Welesow, Dromow, Inoczenko – oni też w to nie wierzą! Wszyscy pisarze fantaści to ludzie trzeźwo myślący, którzy po prostu dają ludziom rozrywkę. I jeszcze odrobinę ekstrapolują rzeczywiste problemy na fantastyczne sytuacje, żeby ciekawiej się czytało. Wszystkie warianty są możliwe i wszystkie są nierealne.

– Ale ze mną naprawdę coś się dzieje – powiedziałem. – Rozumiem, że nie chce mi pan uwierzyć. Nie może pan. Że uważa pan to za żart… bredzenie człowieka chorego. Ale niech pan założy, choć na chwilę, że naprawdę tak właśnie jest! Co ja mam robić?

Mielnikow zastanowił się.

– No, na początek… Iść na milicję już za późno, aresztują pana na wszelki wypadek, i to wszystko. Niech się pan trzyma tych, którzy pana pamiętają. Bliskich ludzi – zerknął na Kotię – rodziców, przyjaciółek. Niech pan nie pozwoli im zapomnieć. Niech pan gra na czas, może jeszcze wszystko się zmieni. Co jeszcze…? Niech pan spróbuje znaleźć jakieś swoje dokumenty, metrykę urodzin… Informacje w zupełnie przypadkowych instytucjach. Nie grał pan w jakimś filmie? Nie występował w telewizji? Domowe wideo, zdjęcia. Niech pan idzie do lekarza, założy tam sobie kartę. Prywatne kliniki nie będą prosić o dowód. Niech pan idzie do cerkwi! Pomodli się!

– Chyba już tylko to ostatnie mi zostało – mruknąłem. – Modlić się.

– Kirył – zaczął Mielnikow – jestem gotów panu uwierzyć. I powiem szczerze, że robi mi się zimno na myśl, że pan nie żartuje. Przecież jeśli coś takiego stało się z panem, to może się przydarzyć również mnie. Ale ja nie znam odpowiedzi. Nie jestem wyrocznią! Jestem jedynie pisarzem fantastą. Mogę coś poradzić, mogę się z panem napić, i to wszystko!

– Przepraszamy, że tak wtargnęliśmy – powiedział Kotia, który chyba wyczuł, że audiencja skończona.

Mielnikow wstał, rozlał do kieliszków resztę koniaku i zapytał:

– Strzemiennego?

Wypiłem bez przyjemności. Dziwna rzecz – choć nie spodziewałem się żadnych cudów, to zrobiło mi się przykro.

– Informujcie mnie na bieżąco – powiedział Mielnikow. – A ja, jeśli coś wymyślę, to zadzwonię… ee… do Kotii.

– Mam komórkę – odezwałem się, nie wiem po co. – Niech pan zapisze…

– Tak, tak, oczywiście. – Mielnikow zakrzątnął się, wziął ze stołu kawałek papieru i nabazgrał na nim mój numer. Pewnie za pół godziny ten strzęp wyląduje w koszu na śmieci.

Pożegnaliśmy się. Być może w innych okolicznościach Mielników okazałby się interesującym rozmówcą i siedzielibyśmy u niego nie godzinę, tylko cały wieczór. To była nasza, moja i Kotii, wina – przyszliśmy do człowieka, który dawno temu przestał wierzyć w cuda, i żądamy, żeby teraz w te cuda uwierzył.

Wielokrotnie powtarzając, że będziemy się nawzajem informować, podreptaliśmy chwilę przy drzwiach, a potem Mielników jakoś tak zwinnie i niepostrzeżenie otworzył zamki i nie pozostało nam nic innego jak wyjść na schody. Z głębi mieszkania pachniało świeżo usmażonymi kotletami i pisarz wyraźnie się niecierpliwił.

– Jeszcze zadzwonimy – rzucił Kotia w szczelinę zamykających się drzwi. Usłyszał w odpowiedzi nieokreślone „mhm” i popatrzył na mnie przepraszająco.

Wzruszyłem ramionami.

– Tak w ogóle to całkiem w porządku gość – wymamrotał Kotia. – I bardzo towarzyski. Myślałem, że dłużej posiedzimy.

– Prostytutki wierzą w miłość – powiedziałem.

– Słucham? – Kotia wcisnął guzik, przywołując windę. – Jakie prostytutki? To znaczy, nie mam nic przeciwko…

– Pisarze fantaści wierzą w cuda jeszcze mniej, niż prostytutki w miłość, tak sobie pomyślałem, gdy szliśmy do Mielnikowa. Ale prostytutki wierzą w miłość. Po cichutku, nic nikomu nie mówiąc, ale wierzą. Marzą, że jest coś jeszcze oprócz spoconych grubasów, którzy chcą seksu za pieniądze. Marzą i boją się uwierzyć w te marzenia. Podobnie twój Mielnikow. Tak naprawdę on chce, żeby to wszystko istniało – cuda, kosmici, światy równoległe. Żeby to był nie tylko papierek od cukierka, lecz sam cukierek, kolorowa landrynka w pudełeczku. I jednocześnie boi się w to uwierzyć! Znacznie łatwiej jest myśleć, że jestem aferzystą albo świrem. Chlapnie sobie kieliszeczek pod kotlety, podrapie się po karku i pójdzie pisać o krwawych kosmitach.

– Aleś pojechał! – zachwycił się Kotia i zabębnił palcami w przycisk windy. – To o prostytutkach – super!

– Wstaw do opowiadania – poradziłem. – Chodźmy po schodach, winda nie działa.

– Jak to nie działa? Przecież lina się rusza.

Machnąłem ręką i ruszyłem w dół po schodach.

– Z dwunastego na piechotę? – oburzył się Kotia. – No dobra, zobaczymy, kto będzie pierwszy!

Doszedłem do siódmego, gdy widna pojechała w górę. Potem druga. Przyśpieszyłem kroku, ale na czwartym wyprzedziła mnie zjeżdżająca winda.

Jednak lenistwo bardziej się opłaca.

Przeskakując po dwa stopnie, wyskoczyłem na sam dół. Kotia już otwierał drzwi wyjściowe.

– Poczekaj! – zawołałem. – Gdzieś się tak rozpędził?

Kotia zastygł w drzwiach i zerknął na czytającego gazetę strażnika. Zrobiłem jeszcze kilka kroków i zatrzymałem się. Kotia popatrzył na mnie pustym, obcym spojrzeniem.

– Kotia? – zapytałem.

Kotia odkaszlnął.

– Tak?

– Coś ty, nie poznajesz mnie?

– Ee… – wymruczał Kotia i znów popatrzył na strażnika.

Strażnik zapytał podejrzliwie:

– Jakieś problemy, panowie?

– Nie, żadnych – odpowiedziałem, mijając Kotię i wychodząc na dwór. – Wszystko w porządku.

– Od kogo wyszliście?! – krzyknął za mną strażnik.

Nie odpowiedziałem. Stałem i czekałem, aż Kotia wyjdzie z klatki. Nie spanikował, ale stał się czujny.

– Kotia? – Po chwili powtórzyłem: – Kotia?

– Naprawdę, nie mogę sobie przypomnieć – odpowiedział szczerze Kotia, lekko się rozluźniając. – Jest pan… znajomym Mielnikowa?

– Tak – odparłem. – Znajomym. Nie pamiętasz?

Kotia pokręcił głową.

– Coś się stało?

– Wyszedłeś… Wyszedł pan od Mielnikowa? – wykrztusiłem.

Kotia skinął głową.

– Jest w domu?

– Tak, oczywiście. – Kotia dreptał w miejscu. – Więc idzie pan do Mielnikowa? Przepraszam, twarz jakby znajoma, ale nie mogę sobie przypomnieć.

– Wszystko w porządku – powiedziałem. – Taki mam wygląd, ciężko zapamiętać.

– To ja już pójdę. – Kotia zrobił krok, zerknął na mnie, chyba chciał coś powiedzieć, ale pokręcił głową i poszedł.

Wyjąłem papierosy, zapaliłem. Dym był słodki i gorzki zarazem. Za szklanym okienkiem w drzwiach mignęła mi twarz strażnika – dzielny dziadek był czujny. Żeby tylko nie wezwał milicji.

Znowu wsunąłem rękę do kieszeni, wyjąłem dowód i otworzyłem: kruche strony rozpadły mi się w rękach. Zdjęcie odskoczyło z pstryknięciem i upadło na asfalt. Podniosłem je – na szarym kwadraciku nie dało się już dojrzeć twarzy.

Zimno… Jesień… A zima ma być mroźna…

– A więc tak… – mruknąłem, jakbym komuś groził, albo tworzył jakiś plan. – A więc tak? A więc tak!

Po pierwsze, cudów nie ma. Po drugie, mogą być wyjątki, ale wyłącznie dla złych cudów. A skoro nastał czas złych cudów, to pozostawanie dobrym nie ma sensu.

Загрузка...