13.

Są czynności, które ciężko wykonywać, gdy człowiek na coś w napięciu czeka. Nie, nie, seks do nich nie należy!

Ale wyobraź sobie, że twoja ukochana dziewczyna długo nie wraca. Robi się późno, ona nie ma przy sobie telefonu, a wasza dzielnica zasłużenie cieszy się złą sławą. W dodatku nie wiesz, z której strony przyjedzie, i nie możesz wyjść po nią na przystanek. Możesz tylko siedzieć w domu i czekać.

Można obniżyć nieco dramaturgię sytuacji. Wyobraź sobie, że kaloryfery powoli acz nieuchronnie zalewają ci mieszkanie wrzątkiem. A wezwane pogotowie hydrauliczne ciągle się nie pojawia.

Czy można w takiej sytuacji czytać pasjonujący kryminał, pić piwo albo oglądać komedię? No właśnie, nie da się. Na szczęście, jest kilka innych sposobów zabicia czasu w takiej sytuacji: klejenie plastikowego modelu czołgu, pogaduszki na forum w Internecie, haft krzyżykowy. Czyli to, co zajmuje ręce, nie obciążając mózgu.

– Nie mogę pić – powiedział Kotia, odstawiając butelkę.

Ja też nie mogłem. W dodatku piwo zrobiło się ciepłe, orzechy i chipsy nieświeże, a piękny morski krajobraz przestał cieszyć. Najwyraźniej organizm nie był zachwycony tymi skokami z zimy w lato.

– Ein-zwei-polizei. – Kotia popatrzył tam, gdzie pobiegł Chajes. – Kirył, wiesz, że zacząłem odróżniać funkcyjnych od zwykłych ludzi?

– Jak? – zainteresowałem się. – Widzisz aurę?

– Jaką aurę? E tam, to bajki… Po prostu patrzę na człowieka i wiem, że jest funkcyjnym. Właśnie, ta baba wydała mi się podejrzana pod tym względem.

Nie spierałem się, bo jak tu się spierać z człowiekiem, który nie umie niczego wyjaśnić, tylko mówi: „Patrzę i wiem”?

Przez pewien czas leżeliśmy na piasku, grzejąc się i opalając. Moskiewska jesienna wilgoć, która już zdążyła wpełznąć do organizmu, odchodziła niechętnie. Przypomniałem sobie czyjąś wypowiedź, że gdyby Piotr I przeniósł stolicę Rosji nie nad Morze Bałtyckie, lecz nad Morze Czarne, to życie w Rosji potoczyłoby się zupełnie inaczej. Westchnąłem. Coś w tym było. Co Piotra Wielkiego pociągało w tym zimnym, mokrym brzegu Bałtyku? Ale, ale, może za jego czasów na miejscu Petersburga stała jakaś wieża? I władca mógł spokojnie przenosić się nad ciepłe morze?

Nie, bzdura. Przecież najpilniej strzeżona tajemnica ma określony termin ważności, od czasów Piotra informacje o funkcyjnych musiałyby się przesączyć.

– O, policjant leci – powiedział Kotia.

Usiadłem, osłoniłem oczy dłonią. Miałem dosyć słońca, najwyższa pora wracać do Moskwy. Policjant faktycznie biegł z powrotem tym samym swobodnym, pięknym krokiem. W świecie ludzi tak biegają jedynie jacyś tam Masajowie i Etiopczycy.

Biegł sam.

– Zabił ją – szepnął z jawną wrogością Kotia. – Skręcił jej kark i zostawił w dżungli, żeby umarła.

Dlaczego akurat miałby jej skręcać kark? Pewnie Kotia sam nie wiedział, ale dzięki swojemu kretynizmowi obraz ożył. Oczami wyobraźni zobaczyłem, jak Chajes dogania dziewczynę, ta zaczyna biec jeszcze szybciej, grzęźnie w piasku, chwyta się lian, ogląda się, przerażona krzyczy, w końcu potyka się i pada twarzą w kałużę. Chaj przyciska kolanem jej plecy, szarpie za włosy, łamiąc kręgi szyjne, wyciąga swoją ofiarę z błota i porzuca, żeby umarła – jeszcze żywą, ale już sparaliżowaną, niezdolną do poruszania rękami czy nogami, niezdolną nawet do krzyku. Głupia dziewczynka, która ośmieliła się podnieść rękę na władzę złych funkcyjnych, leży teraz pod palmami i patrzy w wysokie niebo. Po jej twarzy idzie właśnie mały krab, dociera do oczu, maca je wąsikami i unosi małe, ostre kleszcze, przypominające nożyczki do manikiuru.

– Tfu, na pasa urok! – mówię. – Powinieneś pisać kronikę kryminalną, a nie pornosy!

– Czasami piszę – mówi ze smutkiem Kotia.

Chaj był coraz bliżej. Pomachał nam ręką, zwolnił, i znowu zaczął iść. Nie zasapał się, nie spocił i w ogóle nie sprawiał wrażenia człowieka, który właśnie pokonał dziesięć kilometrów. Ale minę miał zirytowaną.

– Czekamy czterdzieści pięć minut – stwierdziłem, zerkając na zegarek.

– Myślałem, że szybciej się uwinę – powiedział Chaj. Usiadł obok nas, wziął butelkę piwa, przycisnął do ust. Wypił całą jednym tchem, otarł pianę z ust i uśmiechnął się krzywo. – Udało jej się, zarazie!

– Co też pan mówi?! – zawołał radośnie Kotia. Na jego twarzy wykwitł uśmiech, bo policjant mówił teraz po rosyjsku.

– Dobrze biega – wyjaśnił Chaj. – Widziałem ją, ale zrozumiałem, że dogonię zbyt późno.

Jakby coś pstryknęło w mojej głowie.

– Dogoniłby ją pan tam, gdzie znikną pańskie zdolności?

– Właśnie – przyznał z goryczą Chaj. – Od mojego posterunku do twojej wieży jest pięć i pół kilometra. Dogoniłbym ją dziesięć kilometrów stąd, a tam już stałbym się zwykłym człowiekiem. A ona trenowała, uczyła się zabijać. Jej nawyki nie przepadną.

– A to, że to różne światy, nie ma znaczenia? – zapytałem.

– Nie. Liczy się odległość od punktu przejścia.

– Że też jej się udało? – powiedział z udawanym współczuciem Kotia. Zabrzmiało to tak fałszywie, że aż zacząłem się obawiać, że policjant da mojemu przyjacielowi w pysk. – Ajajaj! Niby zwyczajna dziewczyna…

– Zwyczajna? – Chaj się roześmiał. – Jest takim samym funkcyjnym jak ja czy twój przyjaciel. Tylko że ona zdradziła swoją funkcję. – Widząc nasze zdumienie, wyjaśnił: – Porzuciła swoją funkcję i odeszła! No dobrze, nikt jej nie zmusza, ale po co teraz mąci wodę? Organizuje grupy oporu, podrywa ludzi do walki przeciwko nam. Czy to nie głupota?

– A skąd ona w ogóle pochodzi? – zainteresował się Kotia.

Oho, coś mi się zdało, że za bardzo się zainteresował. Widocznie wczorajsza dziewczyna „z takim tyłeczkiem” przestała być dla niego atrakcyjna, gdy wyszło na jaw, że wciągnęła nas w pułapkę. A natura nie lubi pustych miejsc.

– Nie nasza i nie wasza – odparł wymijająco Chaj. – Była lekarzem, głupia… Czas na mnie, przyjaciele. Spotkamy się jutro u Feliksa!

Poklepał mnie po ramieniu, skinął Kotii ręką i poszedł w stronę wieży.

– Chaj! – zawołałem. – Czy ona wróci do wieży?

Chaj zastanowił się i wzruszył ramionami.

– Być może. A co?

– Czy mam ją zatrzymać?

To niewinne pytanie wyraźnie go zakłopotało.

– Możesz, oczywiście. Ale po co?

– To przecież nasz wróg!

– Tak, ale… – Wydawało się, że Chaj osłupiał. Wyglądał jak angielski dżentelmen, który widzi, że stary wierny sługa usiadł przy stole, położył na nim nogi i zapalił cygaro. – Przecież nie jesteś policjantem! Po co miałbyś ją zatrzymywać?

– Zaatakowała mnie – przypomniałem.

– W takim razie zatrzymaj, jeśli chcesz. Albo zabij.

Gdy wszedł do wieży, Kotia powiedział:

– Patrz, jakie to u nich proste. Zatrzymaj albo zabij!

– U nas – przypomniałem posępnie.

– U was – zgodził się Kotia. – Słuchaj, Kirył, mógłbyś mi pożyczyć z pięć tysięcy?

Omal nie zapytałem, skąd niby mam mieć pieniądze, ale w porę przypomniałem sobie o „zwrocie kosztów”. Wyjąłem paczkę banknotów, odliczyłem pięć i spytałem:

– Wystarczy?

– Aha… – Kotia wziął pieniądze. Wyglądał na dziwnie spiętego. – Wracam za pół godziny. Czekaj.

– Ty co, zmówiłeś się z Chajem? – burknąłem, nic nie rozumiejąc, ale Kotia już szedł zdecydowanym krokiem do wieży.

Ciekawe, po co mu tak nagle prawie dwieście dolarów? Żeby kupić butlę jakiegoś francuskiego koniaku? Nie, to nie w jego stylu. Zgrzewkę piwa? Też raczej nie.

Przeniosłem się w cień wieży; piasek był chłodny i odrobinę wilgotny, ale to było nawet przyjemne, i położyłem się wygodnie. Czy biedny funkcyjny, który ma przed sobą nie wiadomo ile lat pracy na przejściu celnym nie ma prawa odpocząć na plaży: Ma prawo. Może nawet odrobinę się zdrzemnąć.

– Wstawaj, celniku!

Otworzyłem oczy, popatrzyłem na Kotię i wstrząśnięty usiadłem gwałtownie.

– Coś ty…? – powiedziałem. – Bawisz się w Paganela?

Kotia wyglądał zabójczo. Miał na sobie brązowe sandały na bosych nogach, zielone szorty i pomarańczową podkoszulkę. Na głowie cytrynowożółtą panamę dla przerośniętego przedszkolaka, a na ramieniu sportową torbę ze skaju, biało-niebieską.

– A co? – zapytał wojowniczo Kotia.

– Wyglądasz jak opakowanie flamastrów – mruknąłem. – Chińskich flamastrów. Dokąd się wybierasz?

Kotia westchnął i wcisnął mi w rękę jakieś papierki.

– Bierz, to reszta… oddam ci… potem…

Zerknąłem. Było tam kilka pogniecionych dziesiątek.

– Nie mogę siedzieć w domu, Kirył – powiedział Kotia. – No, jak ja mogę siedzieć w domu, kiedy tu się dzieją takie rzeczy? Tu zresztą też nie mogę siedzieć. Kim ja jestem w porównaniu z wami? No, kim?

– Kim? – mruknąłem.

– No właśnie! Nikim! – odpowiedział Kotia z goryczą. – Mam przy tobie siedzieć, jak domowe zwierzątko? To już lepiej pójdę… popatrzę, co to za świat.

– Aha… – Domyśliłem się wszystkiego, gdy tylko zobaczyłem, jak Kotia patrzy na las w oddali. – No cóż. Idź. Nie zabłądzisz?

– Kupiłem kompas. – Kotia zademonstrował prawdziwy turystyczny kompas. – Tu niedaleko jest sklep sportowy, zauważyłem, jak szedłem do metra. Mam jeszcze toporek, zapałki turystyczne, konserwy, cukier… i saperkę.

– Po co?

– Podobno przydaje się na wyprawie.

Popatrzyłem na jego oczy, wstydliwie schowane za szkłami okularów i westchnąłem.

– Czemuś nie kupił plecaka?

– Drogo – skłamał bez przekonania.

– Nie łżyj! Plecak średniej klasy może kosztować ze czterysta rubli, i na pewno nie jest droższy od tej torby.

– Nie umiem nosić plecaków.

– Plecak to nie akwalung, Kotia.

– Dobra! Z plecakiem wyglądam jak kretyn!

– Z tą torbą będziesz wyglądał jak dwóch kretynów – nie poddawałem się. Szczerze mówiąc, byłby ze mnie nie lepszy turysta niż Kotia, ale mimo wszystko…

– Żadnych plecaków – zaparł się Kotia. – Obetrę sobie ramiona, będę się zaczepiał o każdą gałąź.

– A niech cię licho – poddałem się. – Lekarstwa masz?

– Bandaż, jodynę, środek przeciwbólowy i na biegunkę.

– Jakiś garnek wziąłeś? Kaszę?

– Po co mi garnek, nienawidzę kaszy. Konserwy, mleko skondensowane, cukier.

Bez słowa przysunąłem do siebie jego torbę, ale Kotia wyszarpnął mi ją.

Jak się jednak okazało, wcale nie musiałem do niej zaglądać. W końcu byłem celnikiem.

– Aha, chrupkie pieczywo – powiedziałem sarkastycznie. – Za pół godziny konserwy zetrą je na proszek. I świeży numer „Sport-ekspresu”. Lepiej byś wziął papier toaletowy! I krem na odparzenia. Słusznie, nogi na pewno obetrzesz sobie od razu. A po co ci w dżungli paczka prezerwatyw? Kotia spiekł raka, ale odpowiedział twardo:

– Czytałem, że wydaje się je wszystkim amerykańskim komandosom, dlatego że to bardzo pożyteczna rzecz w każdych warunkach.

– A niech cię – powiedziałem tylko. – Zaczekaj tu.

Oczywiście nie miałem kociołka ani plecaka, ale znalazłem papier toaletowy, porządny rondel i trochę artykułów spożywczych zamiast skazanego na zmiażdżenie pieczywa. Do tego ekwipunku turysty-lowelasa dorzuciłem dobry nóż (rozumiem, że toporek ważna rzecz, ale jak tu iść na wyprawę bez noża?) i moją własną kołdrę. Zwinąłem ją mocno w rulon i przewiązałem znalezionym w kuchni sznurkiem tak, że kołdrę można było nieść jak plecak.

– Dziękuję – powiedział Kotia tonem winowajcy, biorąc ode mnie ten ładunek.

– Gdybyś mi przynajmniej powiedział, co chcesz zrobić!

Kotia wzruszył ramionami.

– Podejdę do lasu, przespaceruję się trochę brzegiem.

– Chwała Bogu, że się nie wybierasz do dżungli.

– To się jeszcze zobaczy – powiedział zuchowato Kotia. – A zresztą, skąd myśl, że to faktycznie dżungla? Może to zwykły lasek brzozowy? I z dzikiej zwierzyny są tam tylko zające?

– Aha. – Popatrzyłem na ciemnozielony gąszcz na horyzoncie. – Brzozy i zające, tak, tak. Słuchaj, Kotia… Uważaj tam na siebie.

– Dobrze.

Uścisnęliśmy sobie ręce. Kotia ujął wygodniej swoją kretyńską torbę i poszedł w stronę lasu.

A ja stałem kilka minut, patrząc, jak on idzie – powoli, grzęznąc w piasku, zupełnie inaczej niż przekwalifikowana na terrorystkę lekarka, inaczej niż Chaj-policjant. Zwykły mieszczuch, który trafił na łono natury i nawet nie próbuje udawać zawziętego podróżnika.

Pomyślałem, że od początku tych wszystkich wydarzeń prześladuje mnie wrażenie, że jestem bohaterem powieści przygodowej – wokół mnie jest albo kryminał, albo mistyka, albo fantastyka. Tak naprawdę dzieje się to z każdym człowiekiem, tylko gatunki zwykle nie są aż tak pasjonujące. Zazwyczaj jesteśmy bohaterami melodramatów bez pięknych księżniczek czy dzielnych rycerzy, czasem nudnych powieści produkcyjnych, w których twój robotniczy czyn nie jest nikomu potrzebny, albo bohaterami bufonad, gdzie w roli pajaca występujesz ty i nikt inny.

Teraz, patrząc na Kotię, mężnie wkraczającego w obcy świat w stroju działkowicza, który wyszedł przerywać marchewkę, pomyślałem nagle: a może to jego powieść? Może to jemu jest sądzone wędrować po obcych światach od cła do cła, obrastać muskułami, zdobywać umiejętności walki turystycznym toporkiem (i saperką!), prostować wątłą pierś, rozrastać się w barach? Gdzieś po drodze jakiś oftalmolog funkcyjny wyleczy go z krótkowzroczności. A potem Kotia odnajdzie swoją smagłą księżniczkę, razem staną na czele powstania narodowego przeciwko funkcyjnym i przede wszystkim nakładą po gębie Chajowi. A ja będę siedział w wieży i wrzeszczał na przechodzących: „I gdzie się pchasz? Tam jest średniowiecze, a ty masz w kieszeni pistolet Makarowa!”. Przecież prócz bohaterów i łajdaków w powieściach przygodowych są również ci, którzy uprawiają zboże, budują domy i łowią ryby.

Tfu! Co za patos!

Odwróciłem się i spojrzałem na swoją wieżę. Kotia wróci pewnie jutro. Albo pojutrze. Niewyspany, pocięty przez komary, obolały po spaniu na gołej ziemi, z rozbitymi okularami.

Postanowiłem nie upodabniać się do bohaterów powieści przygodowych. Nalałem wody do wiadra, wziąłem mop i szmatę. Co to musi być za idiotyczny mechanizm materializacji przedmiotów, żeby szmatę do podłogi stworzyć brudną i podartą?

Zakasałem rękawy i zacząłem myć podłogę. Nie przypominam sobie ani jednej powieści, w której bohater myje podłogę. To nie jest zadanie dla bohatera. No dobrze, ale co zrobić, jeśli podłoga jest brudna?

Mop nie pomagał, musiałem przyklęknąć i umyć podłogę jak za czasów liceum. Później ograniczałem się zwykle do odkurzacza… oraz wizyt mamy… a także tych dziewczyn, które chciały pokazać, jakie z nich gospodynie i domatorki.

Do drzwi od strony Moskwy ktoś zastukał.

– Proszę wejść, otwarte! – zawołałem i się wyprostowałem. Zaczynały mnie boleć plecy.

Do wieży wszedł polityk Dima.

Wyglądał teraz jak zwykły człowiek. W dżinsach, ubłoconych butach i kurtce krajowej produkcji. Zwykle w ten sposób ubierają się politycy o marginalnym znaczeniu, ci ważni przebierają się tak jedynie przed spotkaniem z narodem.

– Zapraszam – powiedziałem. – Właśnie robię porządki.

– Porządek ważna rzecz. – Dima skinął głową. – Już dawno pora zaprowadzić… Kirył, rzuć no tę szmatę. Musimy porozmawiać, a czasu mam niewiele.

Odłożyłem ścierkę.

– Jeśli pan chce, możemy pójść na brzeg – zaproponowałem. – Dla całkowitej prywatności.

Dima pokręcił głową.

– W twojej wieży nikt nas nie podsłucha, nie bój się. Zrobisz kawę?

– Mam tylko rozpuszczalną, może być?

– Jasne – powiedział polityk i machnął ręką. – Rozpuszczałka to rozpuszczałka! – powiedział, używając ciekawego neologizmu.

Nieco stropiony zaprowadziłem polityka na górę. Umyłem ręce, postawiłem czajnik na gazie. Zaparzarki w kuchni nie było, ale mielonej kawy też nie.

– Skromnie mieszkasz – zauważył polityk, rozglądając się. – Lodówka by ci się przydała. Polecę, żeby przywieźli. I jedzenie. Jeszcze by tego brakowało, żebyś głodował. No tak, dowiedziałem się o tobie co nieco. Wybacz.

– Ależ wszystko w porządku. – Ze zdumieniem uświadomiłem sobie, że jego władczy głos powoduje, że człowiek ma ochotę mu przytakiwać. Gdybym nie wiedział, że to zwykły człowiek, zacząłbym podejrzewać, że to polityk funkcyjny. – Ja wszystko rozumiem.

– Porządny z ciebie chłopak – mówił tymczasem polityk. – Twoje poglądy polityczne mnie nie interesują, na kogo chciałeś, na tego głosowałeś. Polityka to z założenia draństwo. A cała reszta mi się w tobie podoba. Nie masz zamiaru uciekać z naszego kraju. Martwisz się o niego, przeżywasz. Prowadziłeś… niemalże zdrowy tryb życia.

– Chwileczkę! – zawołałem. – Skąd pan to wszystko wie? Przecież… przecież zniknąłem z waszej rzeczywistości?

– Natalia dała mi twoje dossier – wyjaśnił polityk. – Wybacz, ale podałem w wątpliwość twój pion moralny i ona…

– Więc ma na mnie dossier? I co tam jest?

– Wszystko.

Zamilkłem. Nie jest miło się dowiedzieć, że gdzieś istnieje jakieś moje dossier, w którym jest wszystko. A jeszcze mniej przyjemnie jest patrzeć w oczy człowiekowi, który to dossier czytał.

– Przecież Natasza jest akuszerką, jej praca polega na tym, żeby się dowiedzieć wszystkiego o człowieku, który zostanie funkcyjnym.

Polityk popatrzył na mnie ze współczuciem.

– Nie stresuj się. Interesowało mnie tylko jedno: czy jesteś patriotą. I okazało się, że jesteś.

– Ojczyzna potrzebuje mojej pomocy? – Wbrew mojej woli nie zabrzmiało to ironicznie, lecz podniośle.

– Tak, Kiryle. Sądząc z tego, że od razu przebiłeś drzwi do Kimgimu i nad morze, do dwóch najpopularniejszych światów, masz w sobie potencjał i wspaniałą kombinację konkretności i romantyzmu. Nie przypominam sobie, żeby na jakimś cle te przejścia występowały obok siebie.

– To co miałbym robić? – spytałem, nalewając wrzątku do filiżanek. – Przekazywać pocztę dyplomatyczną? Dostarczyć tajną przesyłkę z Kimgimu?

– Otworzyć drzwi do nowego świata – powiedział twardo polityk. – Wiem, że ten świat istnieje. Ale nie otwierano do niego drzwi przez ponad pół wieku. A jestem pewien, że tobie się uda.

– I po co miałbym otwierać te drzwi? – spytałem drwiąco. – Panom funkcyjnym nudzi się w tych światach, które już są dostępne?

– Nie jestem funkcyjnym! – wrzasnął polityk. Wstał i spojrzał na mnie gniewnie. – I nie patrz na mnie jak na wroga! Tych drzwi potrzebuje nasza ojczyzna! Twoja ojczyzna, Kiryle!

Miałem ogromną ochotę również na niego wrzasnąć. Niech się wydziera w Dumie, oni się tam ciągle awanturują. Niedawno w komisji do spraw moralnego wychowania młodzieży jeden deputowany złamał drugiemu kość policzkową kastetem.

Ale popatrzyłem na polityka i zrozumiałem, że on mówi poważnie! Nie szuka dla siebie nowych wymyślnych rozrywek, nie organizuje intrygi przeciwko Natalii Iwanowej i reszcie towarzystwa. On naprawdę chce, żeby życie w naszym kraju stało się lepsze!

– Jak miałbym otworzyć takie drzwi? – zapytałem już bez złości. – Drzwi otwierają się same. Rano.

Z polityka jakby uszło powietrze. Usiadł, wziął filiżankę z wrzątkiem, hojną ręka sypnął sobie kawy i powiedział z rozbrajającą szczerością:

– Nie wiem. Przecież to ty jesteś funkcyjnym. Chyba macie jakieś… ee… sposoby?

Zabrzmiało to niemal żałośnie.

– Jestem w tym biznesie od niedawna – zażartowałem niezręcznie. Usiadłem naprzeciwko polityka i zapytałem: – Więc co właściwie trzeba zrobić?

Mówiąc to, już wiedziałem, że odpowiedź mi się nie spodoba, nawet mimo niespodziewanej sympatii do polityka. Zaraz mi powie coś takiego…

I tak się właśnie stało.

Загрузка...