19.

Strach bywa różny. Nie wierzcie tym, którzy mówią, że najstraszniejsze jest nieznane, niezrozumiałe, przyczajone w mroku niebezpieczeństwo. Najstraszniejsze rzeczy są widoczne i namacalne – nacisk stalowego ostrza przy gardle, bezkresna ciemność wewnątrz lufy pistoletu, ciężki zapach leżącego na tobie zwierza, wdzierająca się do gardła słona woda, trzask wiszącej nad przepaścią kładki.

I dopiero potem jest miejsce dla słów „nie kocham cię” i „musimy operować”; dla czegoś poruszającego się w ciemności, dla cmentarza w burzliwą noc, dla pierwszego skoku ze spadochronem i dla groźby „jeszcze się spotkamy”.

Prawdziwy strach jest wyraźny, namacalny, prawdziwy strach pochłania cię całkowicie. Widzisz go, słyszysz, czujesz i możesz dotknąć. Możesz sprawdzić, jaki ma smak.

Lufa pistoletu pachnie prochem i ma smak żelaza. Pęknięta deska cuchnie zgnilizną. Skóra na gardle, napięta ze strachu szeleści, gdy dotyka ją ostrze. Strach potrzebuje wszystkich twoich zmysłów, aż do końca. Jeśli posiadasz szósty zmysł, strach również weźmie go w obroty.

No więc miałem szczęście. Stałem przy monumencie i patrzyłem na ruiny – do bólu znajome ruiny wieży. Dokładnie takiej samej jak moja, kryjącej się wśród drzew sto metrów dalej. Zachował się nawet fragment płaskorzeźby – królik w klatce i wyciągnięta do niego ręka dziecka. Ceglane ściany były sczerniałe i chyba stopione, żadnej ostrej krawędzi, jakby ktoś umaczał we wrzątku kawałek rafinady.

To była zniszczona funkcja.

Powoli przeniosłem wzrok na ścianę, na górę kwiatów, na czarny marmur płyty i brązową tablicę z napisem: „Na pamiątkę moskiewskiego meteorytu, który spadł na Ziemię 17 maja 1919 roku. Wieczna wdzięczność moskiewskim astronomom, a w szczególności tow. Kulikowi, którzy dostrzegli zbliżające się ciało niebieskie i w porę uprzedzili mieszkańców o niebezpieczeństwie. Wieczna pamięć towarzyszom, którzy zginęli podczas kataklizmu!”.

Nieco niżej, nie wiadomo dlaczego nie na tablicy, tylko na marmurze, widniał jeszcze jeden napis, ułożony z liter z brązu: „Podczas upadku moskiewskiego meteorytu zginęło trzystu czternastu mieszkańców Moskwy”.

Pewnie, że 314 osób to niemało… Ale bądźmy szczerzy, w rzeczywistości liczba ofiar powinna być o rząd czy dwa wyższa! Nawet biorąc pod uwagę, że w 1919 roku ta okolica była Moskwą jedynie umownie… dalekie peryferie miasta… Brawa dla towarzysza Kulika i jego współpracowników! No proszę, na początku dwudziestego wieku zdołali zarejestrować zbliżający się meteoryt, wyliczyć punkt upadku, ostrzec mieszkańców i namówić ich do ewakuacji! I to wystarczyło, żeby historia potoczyła się innym torem? Żeby Rosja Radziecka wyewoluowała w coś zupełnie ludzkiego i cywilizowanego? Dlaczego w takim razie nasz meteoryt przeszedł bokiem?

– Taak… – powiedział ktoś za moimi plecami. – Minęły pięćdziesiąt dwa lata. To nie żarty.

Skinąłem głową, wolałem nie rozwijać tematu. Ale sekundę później dotarł do mnie sens słów nieznajomego.

– Powiedział pan, że ile lat? – zapytałem, odwracając się gwałtownie.

Za mną stał ten sam dziadek, który wysiadł z autobusu – z laską i w słomianym kapeluszu.

– Pięćdziesiąt dwa.

Aha, wszystko jasne. To nie Arkan, niestety. To jego antypoda. Świat, w którym czas spóźnia się względem naszego. Otworzyłem przejście do nieznanego, zamieszkanego świata.

Hura? Hura! I wtedy skręciła mnie podejrzliwość.

– Dotarł pan tu przede mną? Przez las, na piechotę?

– No przecież szliśmy skrótem. – Staruszek się uśmiechnął. – Pan jechał autobusem naokoło, a my prosto, przez las, ścieżkami. Co miesiąc tu przyjeżdżam, znam wszystkie drogi. Dwadzieścia minut i jestem na miejscu.

– Co miesiąc? Ktoś panu tu zginął?

– Pan Bóg strzegł. – Staruszek się przeżegnał. – Ale jak to wszystko było, pamiętam doskonale. Tak… pamiętam… Może usiądziemy?

Wyciągnął rękę z laseczką, wskazując kawiarniane stoliki. Ciekawa rzecz: gdyby pokazał palcem, wypadłoby nieuprzejmie, ale jak pokazał laseczką, to wyglądało bardzo elegancko. Może to jeszcze z czasów małp? „Nie pokazuj palcem, w końcu jesteś przodkiem człowieka i umiesz posługiwać się narzędziami! Weź pałkę!”.

– Chętnie… tylko że… – Zawahałem się. Transport miejski mają umownie bezpłatny, ale kawiarnie…

– Nie ma pan pieniędzy, młody człowieku? – Staruszek znowu się uśmiechnął. – Niech pan pozwoli, że poczęstuję pana kuflem piwa.

Po takim spacerze faktycznie chciało mi się pić.

– Trochę mi niezręcznie – wyznałem.

– Chodźmy, młodzieńcze, chodźmy. – Staruszek zastukał laską po kamieniach. – I proszę nie myśleć, że jestem starym zboczeńcem, który usiłuje zawrzeć znajomość z młodym chłopcem, albo pijaczyną, który opowiada bajki za kufel piwa. No, śmiało!

Poddałem się. W jego namowach było coś komicznego i wzruszającego zarazem. Rzecz jasna nie uważałem go za pijaka czy zboczeńca, najwyżej za człowieka, który lubi opowiadać o najważniejszym wydarzeniu w swoim życiu.

Usiedliśmy pod beżowym parasolem, na którym widniał napis „Kwas-Spas” wypisany dziwnie znajomą czcionką. Stolik był porządny, aluminiowy, a krzesła plastikowe, ale z troskliwie podłożonymi poduszeczkami w kolorowych poszewkach. Podszedł kelner – młody, czarnoskóry chłopak.

– Dzień dobry, Kir Sanycz – powiedział do staruszka z uśmiechem i równie szeroko i serdecznie uśmiechnął się do mnie. – Dzień dobry.

– Dzień dobry – odparłem. Chłopak budził sympatię, od razu miało się ochotę coś u niego zamówić.

– Dzień dobry, Romanie. – Staruszek zdjął kapelusz, powiesił go na wolnym krześle. Laskę oparł o stół, choć właściwie mógł powiesić ją na oparciu krzesła. – Poprosimy dwa razy piwo, „Moskiewskie czarne”. Chociaż nie, dla młodego człowieka „Jauskie złote”, jemu jest gorąco. A do piwa jak zwykle… Taak… Twoja mama pierożki piekła?

– Już wstawia do piekarnika. – Murzyn Roman aż rozkwitł w uśmiechu.

– Dla mamy pozdrowienia, a dla nas pierożki – powiedział staruszek. Gdy kelner odszedł, zwrócił się do mnie i tonem spiskowca oznajmił: – Ciężko w to uwierzyć, ale najlepsze pierożki z kapustą piecze w Moskwie jego matka, która pierwszy raz w życiu zobaczyła kapustę dopiero po przyjeździe do Związku…

Więc jednak Związek…

– Zdumiewające – powiedziałem, nie myśląc bynajmniej o kulinarnych talentach czarnoskórej emigrantki.

– Poznajmy się… – zaproponował staruszek. – Kirył Aleksandrowicz.

– Kirył. Kirył Daniłowicz.

– Mój imiennik! Bardzo mi przyjemnie.

Letni bar z piwem kuflowym i wysokimi, barwnymi szklanymi stożkami – czyżby syrop do wody gazowanej? – stał przed wejściem do restauracji. Kelner szybko wrócił do nas z dwoma kuflami piwa. Nieuchwytnym ruchem położył na stoliku przed nami kartonowe podkładki, postawił na nich spotniałe kufle: dla staruszka czarny porter z gęstą czapką piany, dla mnie jasne, ale bez tej niezdrowej bladości, cechującej wszystkie gatunki piw meksykańskich i południowoamerykańskich.

Piwo okazało się smaczne.

W ślad za piwem, pojawiło się kilka gatunków orzeszków, talerzyk z żółtym serem i małe wędzone rybki.

– Pierożki zaraz będą. – Roman przyłożył palce do białej czapki, jakby salutując żartobliwie, i się oddalił.

– A więc… – zaczął staruszek – działo się to w maju… Plotki krążyły po Moskwie już od pierwszego, ale niewiele osób im wierzyło. Sam pan wie, jakie to były czasy, niespokojne, głodne. Ale ósmego maja mimo wszystko zaczęto ludzi ewakuować. Tłumaczono im, że spadnie olbrzymi meteoryt. Ludzie oczywiście nie chcieli iść, nie wierzyli. Bali się o swoje domy, o dobytek. – Staruszek popatrzył w zadumie na pomnik. – Napisali, że zginęło trzysta czternaście osób. To kłamstwo. To tylko ci, którzy podpisali odmowę: zostaliśmy uprzedzeni i odmawiamy ewakuacji – ich właśnie policzono. A przypuszczam, że kolejnych trzystu nie odnaleziono, nie uprzedzono. Niektórzy nie otwierali drzwi, chowali się, nie spodziewając się po władzy niczego dobrego. Nazjeżdżało się tu złodziei i głupców… przez okrążenie zawsze można przejść. Grabili mieszkania, bawili się. Całą noc ogniska się tu paliły. Słyszeliśmy pijackie wrzaski, piski kobiet. Stałem w okrążeniu. Czerwonoarmiści klęli jak szewcy, tylko bluzgi było słychać. A rano jak rąbnęło!

– Widział pan, jak spada meteoryt?

– Nie… Oczywiście, że nie! Co też pan, Kiryle! Tylko uderzenie, straszne uderzenie, wieża Spaska się przekrzywiła. Ziemia falowała jak morze. Widziałem oślepiające światło, jaśniejsze niż tysiąc słońc. Huk taki, że tym, którzy nie zaczęli krzyczeć ze strachu, bębenki popękały. Potem jedni mówili, że widzieli kulę ognistą, spadającą z nieba, inni, że ślad dymu. To wszystko bzdury. Wszystko stąd, właśnie z tego miejsca szło. Aparaty telegraficzne płonęły w promieniu pięćdziesięciu wiorst.

Skinąłem głową i zerknąłem na ruiny wież.

– Dlatego tutaj postawili memoriał. – Staruszek skinął głową. - Wszystko było spalone, w proch się przemeniło, a ona stała dalej. Cud, prawda?

– Aha. – Podniosłem do ust kufel i zamarłem.

Straszne uderzenie. Ziemia się zakołysała. Oślepiający błysk. Łoskot. Impuls elektromagnetyczny.

– Aparaty telegraficzne spłonęły?

– Tak. Podobno nawet na statkach na Bałtyku radio przestało działać. Ale może to tylko bajki.

Odstawiłem kufel i pokręciłem głową.

– Kiryle Aleksandrowiczu, to nie był meteoryt.

– Oczywiście, że nie – zgodził się szybko staruszek. – Jaki, do licha ciężkiego, meteoryt? Jakie mogły być wyliczenia trajektorii w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku? To był wybuch termojądrowy!

– Ale wtedy…

– To tutaj był rok dziewiętnasty. A na naszej Ziemi – pięćdziesiąty czwarty. Próba jądrowa, poligon w Tockoje. Zrzucili z samolotu pocisk – czterdzieści kiloton – ale to była tylko zmyłka. Pocisku termojądrowego nie dało się przetransportować, złożyli go do kupy pod ścianami wieży. – Staruszek skinął głową w stronę spalonych ruin. – Wielkie bydlę… Od razu zrozumiałem, że trzeba brać nogi za pas. Wieża nie wytrzymała. Ścianę zmiotło, na milisekundę między światami pojawiło się bezpośrednie przejście i całe uderzenie wessało tam… to znaczy tutaj. Ziemia stanęła dęba… unikatowy eksperyment zmiany rzeźby terenu. Jeszcze chyba Ziemia-dwanaście oberwała, ale jej mi nie Szkoda. Co tam tych pająków żałować! – Staruszek zachichotał. – Nigdy nie lubiłem pająków, zwłaszcza wielkich i włochatych.

– Więc to pan jest tym celnikiem, który otworzył przejście do Arkanu?! – zawołałem.

– Tak jest, młody człowieku. Jegorow, Kirył Aleksandrowicz, były mistrz-celnik, były pracownik bezpieki ZSRR, były major, były Bohater Związku Radzieckiego. Skazany na karę śmierci za odmowę wprowadzenia do Arkanu oddziału specjalnego przeznaczenia, w celu likwidacji buntu antyradzieckiego.

– Ale przecież w Arkanie czas wyprzedza nasz o trzydzieści pięć lat! Myślałem, że przejście zniszczyli, gdy się dowiedzieli o rozpadzie Związku Radzieckiego, a celnik… a pan odmówił zamknięcia tego przejścia.

– Kto panu takich bzdur naopowiadał? To brednie, kolego! Na Ziemi-jeden czas spóźnia się w stosunku do Ziemi-dwa. Przejście zniszczono, gdy Kapłan postrzeliła towarzysza Uljanowa, gdy komuniści spanikowali, a władzę przejął koalicyjny rząd. Wtedy Stalin zażądał wprowadzenia wojsk do Arkanu i zlikwidowania „buntu”. Odmówiłem wpuszczenia oddziału. Stalina wtedy szlag trafił, albo któryś z naszych mu pomógł, ale władza się nie uspokoiła. W efekcie mnie wydali, przyjaciele-funkcyjni mnie wydali, ale długo się trzymałem. Wieża jest praktycznie niezniszczalna. – Staruszek uśmiechnął się z dumą.

– Dmitrij… pewien polityk… chciał się dowiedzieć, jak tu żyją ludzie… Rozumie pan, wykorzystać Arkan jako wzorzec do porównań, jako poligon! Rozstrzygać, co jest słuszne, a co nie, i podejmować właściwe decyzje.

– Kirył, mój chłopcze… – Staruszek spojrzał na mnie ze współczuciem. – Twój polityk się spóźnił. Takim poligonem jest właśnie nasza Ziemia.

Jakby mnie prąd uderzył. Kawałeczki układanki łączyły się, tworząc wreszcie obraz…

Który zupełnie mi się nie podobał.

Arkan. Ziemia-jeden.

Arkan jest właśnie Ziemią-jeden!

– Pozostałe zamieszkane światy to również poligony?

Kirył Aleksandrowicz skinął głową, napił się piwa i powiedział:

– Oczywiście. Tworzenie modeli społeczeństw stoi tu na wysokim poziomie. Weźmy taki Antyk. Był pan tam?

Pokręciłem głową. Nie precyzowałem, że jestem celnikiem od niespełna tygodnia.

– No więc, Antyk rozwijał się normalnie. Właśnie weszli w epokę Renesansu, gdy pojawiła się nowa myśl: szczęście człowieka leży w prostocie stosunków społecznych i urządzeń technicznych. I ten świat został starannie cofnięty do czasów starożytnych. Ciekawy wniosek, ale mimo wszystko nie jest to wzór godny naśladowania. Zostawili go pod kontrolą. – Westchnął i spojrzał na zegarek. – Jeszcze piwa?

– Nie, dziękuję.

– A ja, jeśli pan pozwoli… – Staruszek skinął ręką kelnerowi.

– Jak mnie pan rozpoznał? – zapytałem. – Przecież pan… a może nadal jest funkcyjnym? Ja nic nie poczułem.

– Odrobinę – odparł staruszek. – Moja łączność z wieżą nie została zerwana. Gdyby wieża uległa całkowitej zagładzie, to pewnie bym umarł, a w każdym razie straciłbym wszystkie zdolności. Ale kawałeczek ściany pozostał, miałem szczęście. Dlatego nadal wyczuwam „swoich”, trochę rozumiem obce języki. Z długowiecznością kaput, ale za to żadnych chorób.

Zerknąłem na laseczkę.

– To tylko tak. – Kirył Aleksandrowicz się uśmiechnął. – Nie wypada, żeby staruszek skakał jak młodzieniaszek. Laska budzi szacunek, dodaje powagi. No więc, od razu poczułem twoją wieżę, jak tylko otworzyłeś do nas przejście. Zawsze wiedziałem, że jeśli ktoś kiedyś przebije wejście do Arkanu, to na pewno w tym samym miejscu. Do tej pory bariera między światami jest tu bardzo słaba. Pocisk termojądrowy to nie żarty, Kiryle. Nie żarty.

– To pewnie tutaj jest promieniowanie – wymruczałem. – A wszyscy tak spokojnie siedzą…

– Promieniowania nie ma, nie bój się. Nie wiem, czemu tak się stało, ale promieniowanie nie przeszło.

Roman przyniósł piwo.

– Kiryle Sanyczu, pierożki już wyjęte, muszą tylko odrobinę przestygnąć.

Kirył Aleksandrowicz skinął mu głową i zwrócił się do mnie:

– Jeśli masz jakieś pytania, pytaj śmiało, nie krępuj się.

– Kiryle Aleksandrowiczu, czy funkcyjni wyszli z tego świata?

– Dlaczego wyszli? Tutaj mieszkają, a w innych światach bywają od czasu do czasu, na przykład, kiedy miejscowych doprowadzają do funkcji. – Uśmiechnął się. – Patrzą, jak się mają sprawy. Obserwatorzy, zwiadowcy… możesz ich nazwać, jak chcesz. Mnie znaleźli od razu, ale długo się ze mną nie kontaktowali, patrzyli, jak się będę zachowywał. A mnie się tu spodobało. Tu przecież nawet rewolucja inaczej się potoczyła, prawie bezkrwawo! Wojny Ojczyźnianej nie było. Naszą Ziemię od dawna wykorzystywali dla porównania, dlatego miejscową rewolucję wzięli pod kontrolę. Dłuższy czas próbowali ucywilizować Uljanowa, nawet mu co nieco opowiadali, pokazywali filmy, co się na naszej Ziemi działo. Ale wodzowi od takich objawień w głowie się pomieszało. Postanowił opowiedzieć robotnikom o funkcyjnych, wszcząć czerwony terror przeciwko ciemięzcom. No i wtedy go usunęli. Zrobili podobnie jak w naszym świecie, żeby dochować historycznej wierności, tylko tutaj zamach na Uljanowa był udany. Trzasnęli go i zaczęli przestawiać kraj na inne tory. Nie, od dobrych idei się nie odżegnali, skądże. Nie zgodziłem się, żeby wprowadzić tu bojowników – dopiero potem zrozumiałem, jakby ich tu ciepło przyjęli – i tym się właśnie zarekomendowałem. Kiedy pobiegłem, żeby opowiedzieć o bombie. Bałem się, że pocisk wbije się do tego świata. I wtedy się ze mną skontaktowali.

– Zwerbowali pana – uściśliłem.

– No… jakby to powiedzieć… – Kirył Aleksandrowicz się skrzywił. – Wszyscy jesteśmy funkcyjnymi, prawda? I w bezpiece byłem funkcyjnym, człowiek z legitymacją, pistoletem, ze szczególnymi możliwościami i przywilejami odpowiednimi do statusu. Gdy zostałem celnikiem, prawie nic się nie zmieniło. Wszyscy jesteśmy funkcyjnymi, Kiryle. A skoro ten świat jest lepszy… Skoro jest wolny od całej masy błędów i rzeki krwi, skoro tu w ogóle nie było drugiej wojny światowej, skoro ludzie są syci i dobrzy, skoro na Księżycu powstały trzy osiedla – to co? Mam się dać zabić za kremlowskich wodzów? Za funkcyjnych z wtórnych światów, którzy chlapią się w swoim bagnie?

– Ale przecież Ziemia-dwa jest naszą ojczyzną!

– Kiryle… – Były celnik z Tockiego poligonu jądrowego westchnął. – To jest ta sama ojczyzna. Tylko prawidłowa, słuszna… wolna od błędów. Napisana na czysto.

– A pewnie, po takim treningu. Rewolucja bez przelewu krwi, kolektywizacja bez głodu, żadnych represji. I wojny nie było i miasta na Księżycu są! – Podniosłem głos. – A u nas Wojna Ojczyźniana tylu ludzi pochłonęła, że do tej pory trwa dyskusja, czy to dwadzieścia milionów, czy czterdzieści! Brudnopis, co?

– Ja też walczyłem, Kiryle! – powiedział surowo staruszek. – Całą wojnę przeszedłem!

– W SMIERSZ-u *? – spytałem jadowicie.

Przez jakiś czas patrzyliśmy na siebie z rozdrażnieniem, w końcu starzec westchnął.

– Nie gorączkuj się tak, chłopcze. Tak już się złożyło, że ten świat był pierwszy. Dlatego tak pilnie obserwują inne światy – stąd. A propos, ludzkich światów znamy nie pięć, a ponad dwadzieścia. Nie wygłupiaj się, imienniku. Skoro już zdarzył się cud, skoro zdołałeś otworzyć przejście, to znaczy, że masz dobre zadatki! Twoje miejsce jest tutaj!

– To nieuczciwe!

– W stosunku do kogo? Zwyczajny człowiek z Ziemi-dwa twoje możliwości nazwałby nieuczciwością! A przecież tobie one nie przeszkadzały? Spodobało ci się bycie funkcyjnym? No, spójrz mi w oczy, imienniku! Spodobało ci się?! – zawołał starzec z jakąś lubieżną intonacją.

Nie odpowiedziałem. Ale nie spojrzałem mu w oczy.

– Nie myśl sobie, że tu wszędzie są rzeki miodem i mlekiem płynące – powiedział już spokojniej Kirył Aleksandrowicz. – Myślisz, że dlaczego tu tylu Murzynów? To uchodźcy z naszych afrykańskich protektoratów. Cały świat im pomaga! Niewolnictwa w Ameryce nie było, pozwolono Afryce na samodzielny rozwój… I też nic dobrego z tego nie wyszło – wojny, rasizm. Teraz realizuje się model stopniowego wywozu i asymilacji części afrykańskiej ludności. Wywozimy dzieci, zrywamy związki ze środowiskiem społeczno-kulturalnym, wychowujemy je w naszym duchu. Domy dziecka się nie sprawdzają, wyłącznie rosyjskie rodziny zastępcze. Ten kelner mieszka w Moskwie od siódmego roku życia. Pamiętam, jak tu biegał jako chłopaczek, talerze zbierał. Nie można go było oduczyć dojadania resztek. Jego rodzice umarli z głodu w Etiopii, a on sam wyglądał jak chodzący szkielet.

Przeszyło mnie poczucie zagrożenia – ostre i kłujące. Popatrzyłem na staruszka. Oczy Kiryła Aleksandrowicza się zwęziły. On również zrozumiał, że się wygadał.

– A co z mamą, która nigdy nie widziała kapusty? – zapytałem. – No, towarzyszu majorze? A jak tam pierożki, już zajęły pozycje?

– Zajęły – odparł sucho były major i były celnik. – Kirył, nie wygłupiaj się. Pozwolono mi utrzymać przejście otwarte w charakterze eksperymentu. Więcej się to nie powtórzy.

– I co, wysadzicie w centrum Moskwy pocisk termojądrowy?

– Twoją wieżę można odizolować prostszymi metodami. A z tobą… z tobą pogadają.

– A jeśli odmówię? Wstanę i odejdę?

– Nie pozwolą ci – odparł staruszek. Sięgnął ręką do kapelusza, jakby chciał go włożyć.

– Nie radzę, mistrzu. Solennie nie radzę. Niech pan niczego nie rusza, nie wstaje, nie macha rękami, nie woła Romana. Niech się pan uśmiecha.

– Piwo można pić? – zapytał staruszek po chwili wahania.

– Piwo można.

Powoli napił się piwa. Jestem pewien, że jego mózg pracował teraz na najwyższych obrotach. Mój też.

Jeśli mam rację… a czuję, że mam, to wokół mnie już powstał i teraz zamyka się pierścień obławy. Niedawno podjechał autobus z turystami… Spojrzałem w bok. Tak jest, wśród nich było zbyt wielu młodych, krótko ostrzyżonych chłopaków, białych i czarnych, na przemian. A kilka dziewczyn miało za bardzo rozwinięte bicepsy i zbyt płynne ruchy. I są jakoś tak dziwnie ubrani. I wszyscy, mimo pięknej pogody, mają przerzucone przez ręce płaszcze albo marynarki. Niektórzy niosą sportowe torby na ramionach.

– Tu nie ma funkcyjnych – stwierdziłem z ulgą. – Tylko specnaz. Nie zdążyliście, co?

– Opamiętaj się, chłopcze – powiedział z rozdrażnieniem staruszek. – Kiedy serie z karabinów zrobią z ciebie farsz, to żadne zdolności funkcyjnego ci nie pomogą.

Odpowiedziałem dopiero po dłuższej chwili.

– Wszystkiego dobrego, Kir Sanycz.

– Jak sobie chcesz – odparł staruszek, również nie od razu.

Wstałem z kuflem piwa. Najrozumniej byłoby podejść do baru, że niby tak bardzo zachciało mi się piwa, że nie jestem w stanie poczekać na kelnera, a stamtąd iść do drzwi restauracji, skoczyć za róg, przebiec drogę, wpaść do lasu i biegiem do wieży.

Kirył Aleksandrowicz chwycił swoją laseczkę jednym szybkim ruchem i nie wstając z krzesła, zakręcił nią, mierząc we mnie.

Miałem ochotę złapać za tę pałkę, wyrwać mu ją i porządnie przyłożyć swarliwemu staruszkowi, ale nie zrobiłem tego. Przewracając krzesło, machnąłem ręką z ciężkim kuflem, przesuwając laskę o kilka centymetrów, potrzebnych, by uchronić moją skroń od zawarcia bliższej z nią znajomości.

Laska uderzyła w stolik i pogięła aluminiowy blat, jakby był z plasteliny.

Poczułem się tak, jakby coś się we mnie wlało, w żyłach popłynęła fala gorąca. Serce uderzyło i skurcz trwał, trwał, trwał bez końca. Zapadła cisza, powietrze stało się sprężyste i szorstkie.

Wyrwałem laskę z rąk staruszka – nie była zwyczajnie ciężka, była bardzo ciężka. Chyba stalowa, zalana ołowiem. Pozdrowienia od Iwana Poddubnego.

Świat wokół mnie zastygł. Coś podobnego działo się już ze mną w hotelu „Biała Róża”, ale w dużo mniejszym stopniu. Kelner Roman, patrząc na nas, nalewał czerwony sok do szklanki z wodą gazowaną, mała dziewczynka, czekając na lemoniadę, podskoczyła z niecierpliwości, chcąc zajrzeć za ladę, i zawisła w powietrzu, powoli spadając w dół. Poruszałem się tylko ja.

I Kirył Aleksandrowicz.

Spróbowałem przywalić mu jego laską, bezlitośnie, z tą samą niewzruszoną celnością, z jaką walił on, ale nie udało mi się, staruszek zrobił unik i chwycił laskę przy gałce. Spostrzegłem, że nasze szybkie ruchy, których z boku pewnie nie dałoby się zarejestrować, nie mają żadnego wpływu na muskulaturę twarzy. Mięśnie mimiczne były absolutnie nietknięte tym przyśpieszeniem, które objęło całe ciało; nasze twarze, mimo zaciekłej walki pozostały dobroduszne i spokojne. Zapewne tak walczyłyby ze sobą dwa roboty.

Przez kilka chwil walczyliśmy, wyrywając sobie laskę ponad stołem, ale siły były wyrównane. Jego zniszczona funkcja znajdowała się zbyt blisko.

Zrozumiałem to pierwszy i puściłem laskę, nim Kir Sanycz wpadł na ten sam pomysł.

Zdołał utrzymać równowagę – jego reakcje wielokrotnie przewyższały ludzkie – ale nie zdołał wyhamować siły rozpędu i teraz śmiesznie biegł do tyłu, trzymając przed sobą laskę w wyciągniętych rękach. Przewrócone przeze mnie krzesło znalazło się – jakże fortunnie – na jego drodze i Kirył Aleksadrowicz upadł na wznak.

Nie miałem zamiaru kontynuować walki, odwróciłem się i zacząłem biec w stronę drogi. Muszę wykorzystać to przyśpieszenie, dopóki jeszcze działa. Czułem, że ten fantastyczny stan nie potrwa długo.

Specnazowcy w końcu zareagowali. Na ziemię jedna po drugiej spadały marynarki i płaszcze, odsłaniając automaty z krótką lufą. Wszystko działo się chyba bardzo szybko, ale dla mnie w zwolnionym tempie.

Znacznie bardziej niż ci z automatami zaniepokoiła mnie ta grupka, która nie sięgnęła po broń. Unosili ręce, przyciskali je do szyi i wykrzywiali się. Przebiegając obok, zauważyłem, że z ich rozwartych dłoni wypadają małe plastikowe strzykawki. I niemal od razu ci „ukłuci” specnazowcy zaczynali się szybciej poruszać.

Czułem się jak w koszmarnym śnie albo na planie filmu o inwazji zombi, powolnych, niezgrabnych, którym zapach żywego ciała dodawał wigoru. Odezwał się pierwszy automat – powoli, z krótkimi przerwami między strzałami „tak-tak-tak” i seria pocisków przeszła nad moim lewym ramieniem.

Źle, bardzo źle. Przed kulami się nie uchylę. Cuda zdarzają się tylko w filmach, ludzkie ciało nie może poruszać się z taką prędkością, żeby rywalizować z kulami.

Skoczyłem w stronę kawiarni, chcąc ukryć się za budynkiem i biec w stronę mojej wieży okrężną drogą.

Ale w moją stronę już leciał czarnoskóry kelner Roman. W jednej ręce trzymał tacę z dwoma kuflami piwa, w drugiej długi, wyszywany ręcznik z kolorowym sznurkiem na obrzeżach.

– Nie zapłaciłeś rachunku! – zawołał ze złośliwą radością. Poruszał się z tą samą prędkością, co ja! On również był funkcyjnym!

Funkcyjny kelner! Co taki może umieć? Na przykład uspokajać pijanych gości.

– Z drogi!

Próbowałem go ominąć, ale Roman już przesunął się w tym samym kierunku.

Machnął ręką i gestem sztukmistrza przeciągnął ręcznik przez ucha kufli. Potem pociągnął ręcznik za środek i zakręcił – niesłychana broń, składająca się ze zwiniętego w sznur ręcznika i dwóch kufli piwa na końcach. Widocznie w brzeg ręcznika wszyto jakieś trzpienie, które w uchach kufli wyprostowały się i trzymały kufle. Kawałki piany i bryzgi piwa otoczyły Romana piwną tęczą. Teraz kelner szedł na mnie, kręcąc zaimprowizowanym cepem. Niech to szlag. Z tyłu celuje do mnie dwadzieścia luf, a z przodu mam uchodźcę z Etiopii, gotowego narzędziami pracy bronić swojej nowej ojczyzny!

Decyzja była tak niespodziewana i nietypowa, że nie od razu zrozumiałem, co właściwie krzyknąłem:

– Na kogo rękę podnosisz?! Na białego pana?!

Efekt był wstrząsający! Nigdy przedtem nie stykając się z rasizmem, czarnoskóry chłopak osłupiał. Jego ręka rozwarła się i kufle piwa, wirując razem z ręcznikiem, pomknęły w górę niczym zerwany wirnik helikoptera. Reakcja specnazowców, działających teraz na instynktach i stymulatorach, była oczywista – zaczęli strzelać do wirującego w górze błyszczącego kręgu. Powoli opadał na nas szklany pył, zmieszany z bryzgami piwa i strzępami materiału. Roman nadal stał jak słup, oszołomiony moimi słowami, a ja już schowałem się za rogiem. W samą porę – automaty znowu się odezwały. Usłyszałem brzęk tłuczonego szkła i plask kul uderzających w tynk. Idioci! Przecież tam jest pełno ludzi!

Pobiegłem do drogi i zobaczyłem idące z naprzeciwka dzieci z Marianną na czele. Gdybym przed chwilą nie obraził Romana biegłbym dalej prosto, pod osłoną budynku i czarnoskórych maluchów. To nie będzie moja wina, jeśli mimo obecności dzieci otworzą ogień.

Gdyby te dzieci były białe, albo białe, żółte i czarne, również bym nie skręcił.

Ale po tym, co krzyknąłem do Romana, nie mogłem osłaniać się grupką Murzyniątek. Wtedy obraźliwe słowa, wykrzyknięte pod adresem Romana i użyte jako broń, stałyby się moim stanowiskiem życiowym.

Skręciłem bardziej w lewo, wychodząc pod kule i skazując się na niepotrzebny hak przez las, ale pozostawiając mieszkańców Wybrzeża Kości Słoniowej poza sektorem ostrzału.

W sektorze ostrzału znalazłem się ja.

Trafili mnie, gdy już wpadałem pod zbawczą osłonę drzew. Kule uderzały w gałęzie, sypały się liście i drzazgi, nadciągał podejrzany, nieprzyjemny huk i wtedy właśnie coś uderzyło mnie w ramię. Nie poczułem bólu, to było jak przyjacielskie klepnięcie „No dawaj, szybciej, szybciej!”.

Nie wiem, czy mogłem biec szybciej. Ramię pulsowało, ale biegłem, ciągle na przyśpieszeniu. Coraz bardziej oddalałem się od memoriału i kule z automatów już mnie nie dosięgały.

Za to na niebie nad lasem pojawiły się dwa helikoptery. Nie miałem czasu, żeby się im przyglądać, zauważyłem tylko szaro-zielone, nie cywilne kolory – i dwa ogniste kwiatki, rozkwitające na uchwytach każdego helikoptera.

Tylko nie rakiety!

Ale to były szybkostrzelne karabiny. Nie obrzyny, z którymi lecieli na mnie specnazowcy, ale prawdziwe wojskowe maszynki. Gdzieś przede mną upadło drzewo, ścięte kulami, za moimi plecami ktoś zaczął krzyczeć – może ze strachu, a może zraniony zabłąkaną kulą.

Próbowałem biec szybciej, ale to już było niemożliwe. Gdyby organizm spróbował wydać rozkaz przyśpieszenia, to pewnie mięśnie oderwałyby się od kości.

Druga kula przebiła mi nogę, gdy od wieży dzieliło mnie już dziesięć metrów. Goleń zachrzęścił i wybuchł fontanną krwi. Wrzasnąłem z bólu, upadłem i potoczyłem się w dół po zboczu. Wieża jest tuż obok. Wieża mnie uratuje. Można ją zniszczyć jedynie pociskiem termojądrowym.

Dwie kolejne serie chybiły, poszły bokiem. Helikoptery zawisły w jednym miejscu, tłukąc we mnie nieskończenie długimi seriami. Do tych dwóch dołączył trzeci, tak mu się śpieszyło, że zaczął strzelać z odległości dwóch kilometrów, i to nadzwyczaj celnie. Kilka kul uderzyło w cegły nad moją głową; usłyszałem miękkie plaskanie, gdy ołowiane „placki” odskakiwały od wieży.

Już otwierałem drzwi, klęcząc i ciągnąc za sobą ranną nogę, gdy weszła we mnie trzecia kula. W kręgosłup, dokładnie pośrodku pleców, krusząc kręgi, rozrywając jelita i pęcherz moczowy, przemieniając zawartość małej miednicy w kisiel z krwi i gówna. Ból rozlał się po kręgosłupie ognistą rzeką i zniknął, jakby w środku mojego ciała przepaliły się bezpieczniki, nie wytrzymując obciążenia. Przyśpieszenie zniknęło bez śladu. Powolne serie karabinów zlały się w terkot oszalałej maszyny do szycia; moje nogi znieruchomiały. Nie czułem nic – tylko ręce jeszcze się ruszały.

I właśnie na rękach wczołgałem się do wieży, zostawiając za sobą krwawy ślad i kawałki własnego ciała. Ostatnim wysiłkiem pchnąłem drzwi, zamknęły się miękko. Czy muszę przesunąć zasuwę? A może zasuwa jest tylko dla picu, może wieża sama ochrania przejście?

Nie wiem. I nie chcę wiedzieć. I tak jej nie przesunę…


* * *

Umieram.

Загрузка...