6.

Supermarkety wymyślono dla rodzin wielodzietnych.

Całodobowe supermarkety – dla mizantropów.

Normalny człowiek nie pójdzie w środku nocy po zakupy do ogromnego multipleksu; butelkę wódki w środku imprezy prościej kupić w sklepiku przy stacji metra. Robienie całotygodniowych zakupów o drugiej w nocy to coś dla ludzi marzących o tym, żeby zamieszkać na bezludnej wyspie.

Stałem przed lodówkami w dziale nabiałowym i patrzyłem na niekończące się rzędy jogurtów. Nie byłem głodny, nie mówiąc już o tym, że nie miałem dokąd zanieść zakupów. Ale musiałem znaleźć się w środku cywilizacji, w jej najbardziej wulgarnym, konsumpcyjnym przejawie. Żarcie, alkohol, elektronika, tanie szmatki. Dyskretna muzyka z niewidocznych głośników. Nieliczni klienci snujący się po sklepie.

Młody chłopak wkłada do wózka kolejne kartony mleka i opakowania jajek. Kto to? Zwariowany miłośnik omletów? Menadżer restauracji „Mliko-jajki”? Wynalazca nowej diety-cud?

A ten skromnie ubrany mężczyzna, w skupieniu oglądający czasopisma o luksusowych domach? Ekscentryczny milioner, szukający willi na Rublówce? Biedny architekt, który śledzi nowe trendy? Masochista, pragnący zobaczyć, jak mieszkają możni tego świata?

Za to z parą, która wzięła dwie butelki szampana, pudełko czekoladek, a przy kasie paczkę prezerwatyw, wszystko jest jasne. Tylko papier toaletowy, leżący w koszyku obok szampana, wygląda śmiesznie i nie na miejscu.

Ja przede wszystkim wziąłem ładowarkę do telefonu – ciekawe po co, skoro nie mam do niej gniazdka. Włożyłem do wózka butelkę taniego dagestańskiego koniaku, zastanowiłem się i dorzuciłem tabliczkę czekolady i butelkę wody mineralnej. Właściwie mógłbym spędzić w tym markecie całą noc, ochrona pewnie nie zwróciłaby na mnie uwagi. Przed małą kawiarenką jest toaleta, już w niej byłem, długo zmywając z rąk ślady krwi. Ale jaki sens tu tkwić? Już lepiej usiąść na ławce przed marketem i wydać walkę wszystkim problemom w tradycyjny rosyjski sposób.

Nie mam dokąd pójść. Nie mam dokąd zadzwonić. Nawet rodzice… Jestem pewien, że nie mają już syna o imieniu Kirył.

Powoli ruszyłem do kasy. Karta kredytowa jest, ale bez dowodu mi się nie przyda. Za to gotówka nie miała zamiaru rozpadać się w proch. Jakie to przykre, wbrew wszystkim przysłowiom pieniądze okazały się pewniejsze od ludzi.

Właśnie liczyłem banknoty, gdy zadzwonił mój telefon.

Teraz, gdy komórki dzwonią Beethovenem czy piosenkami grupy Umaturman, najbardziej oryginalny dzwonek to zwykłe „drryń-drryń”; takie, jak w starych telefonach, gdy nie było jeszcze żadnych mikroukładów, tylko w czaszeczki dzwonka walił mały młoteczek.

Wyjąłem komórkę i popatrzyłem na napis „numer zastrzeżony”.

Taki napis jeszcze o niczym nie świadczy. Wcale nie musi dzwonić do ciebie prezydent czy inna szycha, której numeru nie powinni znać zwykli śmiertelnicy. To może być każdy, kto nie chce, żeby wyświetlał się jego numer.

– Halo? – powiedziałem.

– Kirył.

Nie pytanie, lecz stwierdzenie. Mocny męski głos, dość władczy i raczej serdeczny.

– Tak.

– Zapamiętaj drogę. Metro Aleksiejewska. Od razu od metra w lewo. W dół po schodach. Idziesz ścieżką między domami…

– Kto mówi?! – zawołałem. – Czego pan chce?

– Zapamiętaj drogę.

– Nie mam zamiaru nigdzie…

– Jak sobie życzysz.

Niewidoczny rozmówca umilkł.

– Halo? – zapytałem ostrożnie.

– Zapamiętaj drogę. Metro Aleksiejewska…

Poddałem się.

– Niech pan po prostu poda adres!

– Zapamiętaj drogę.

Nie wiem, czym skończyłaby się ta rozmowa, gdybym stał w hali. Może bym się zaparł, odmówił jechania nie wiadomo dokąd. Ale ja szedłem, pchając wózek i zorientowałem się, że mijam kasjerkę. Dziewczyna patrzyła obojętnie, jakby przeze mnie.

Zrobiłem jeszcze krok, wsuwając wózek przez bramkę sygnalizacji. Rozległ się brzęczyk alarmu, dziewczyna drgnęła i jej spojrzenie skoncentrowało się na mnie.

– Niech pani nie śpi – powiedziałem, cofając wózek i wykładając na taśmę zakupy. I dodałem już do słuchawki: – Niech pan chwilę zaczeka. Włączę dyktafon.


* * *

Okazję udało mi się złapać dopiero po dłuższym czasie. Albo nikt nie chciał brać pasażera w środku nocy w zimnym deszczu, albo ludzie przestali mnie zauważać. Wnioskując z zachowania kasjerki z marketu, raczej to drugie.

W końcu zatrzymało się stare żiguli (kierowca był dla odmiany Rosjaninem). Pomyślałem, że w tym wypadku chęć zarobku przezwyciężyła mistykę.

Za ostatnie sto pięćdziesiąt rubli dojechałem do Aleksiejewskiej. Przeszedłem Prospekt Mira – nawet o drugiej w nocy było tu sporo ludzi, stały jaskrawo ubrane, mocno wymalowane kobiety, śpieszyli do domów pasażerowie ostatnich pociągów. Podszedłem do metra, wejście na stację już nie działało, ale ludzie jeszcze wychodzili.

„W dół po schodach i między domami”. Im dalej od metra, tym okolica stawała się bardziej bezludna. Nawet latem niewiele osób spaceruje o drugiej w nocy, a co dopiero mówić o zimnej, dżdżystej, jesiennej nocy!

Szedłem, od czasu do czasu wyjmując telefon i słuchając nagrania na dyktafonie. Nigdy nie uważałem się za mistrza orientacji w mieście, ale otrzymałem wyjątkowo dokładne informacje. „Po lewej budynek milicji, mijamy, skręcamy…”. Co za szalony dzień!

Rano jeszcze wierzyłem, że to zwyczajne nieprzyjemności. Pod wieczór stało się jasne, że sytuacji nie da się wytłumaczyć banalnym bandytyzmem.

Potem domniemana aferzystka popełniła samobójstwo. Później bili mnie słusznie wzburzeni obywatele i stróże porządku – a następnie mnie wypuścili. Na koniec zadzwonił do mnie nie wiadomo kto i poszedłem w noc, nie wiadomo dokąd. Czy nie jestem idiotą?

Kolejna porcja punktów orientacyjnych doprowadziła mnie do długiego stalinowskiego domu. Jeśli wszystko dobrze zrozumiałem, to za nim powinna być jakaś stacyjka dogorywającej linii kolejowej. Ostatni punkt orientacyjny.

Dziwne, ale teraz w ogóle się nie bałem. Bić, już mnie dzisiaj bili, a zabić, po tym co się stało, to już by była głupota. Rzecz jasna, osobiście bardzo siebie lubię, ale doskonale rozumiem, że moje życie i mój „majątek” nie są warte takiego zachodu. To wszystko zaczęło mnie ciekawić.

Poza tym drażnił mnie deszcz, znacznie teraz zimniejszy, który zaatakował z nową siłą.

Gdy minąłem dom i wyszedłem na stację, buty miałem przemoczone, kurtkę mokrą i ciężką, a dżinsy przywarły do nóg niczym zimne kompresy.

No, jest tu coś ciekawego? Nie ma. To nawet nie stacja, tylko peron. Maleńka budka kasy zamknięta, nad drzwiami mży żarówka. Dwa pawiloniki sklepów jasno oświetlone, na jednym dumny napis „Całodobowy”, ale drzwi również zamknięte, przez szybę widać tabliczkę z napisem: „Przerwa 15 minut”.

Ostatni raz włączyłem dyktafon, przycisnąłem komórkę do ucha.

„Stań twarzą do sklepu. Skręć w prawo. Przejdź trzydzieści kroków” – oznajmił uprzejmy głos.

Stanąłem, skręciłem i przeszedłem – przez pas lasku ciągnącego się wzdłuż nasypu kolejowego. Do podeszew kleiła się rozmiękła glina, z nagich gałęzi spadały kaskady deszczowych kropli. Z ciemności wychynęła przysadzista ceglana wieża. Wzdłuż torów stoi sporo takich starych wież wodociągowych. Pewnie stawiali je za czasów parowozów, żeby napełniać wodą ogromne kotły.

Ale ta wieża była stosunkowo nowa, białymi cegłami wyłożono rok: „1978”. Parowozów już w tym czasie nie było. Chociaż przyjaciel opowiadał mi, że do dziś stoją zakonserwowane w parowozowniach – w razie wojny czy innego kataklizmu nie ma pewniejszego środka komunikacji.

– Hop, hop! – zawołałem. – Kto mnie wołał?

Cisza. Z nieba leci zimny deszcz, porządni obywatele śpią w swoich łóżkach, w kuchniach piją alkoholicy i inteligenci, a w piwnicach i na strychach bezdomni przytulili się do swoich psów.

Wszyscy ludzie zachowują się normalnie, tylko ja łażę w mokrych spodniach i szukam przygód.

Nikt nie odpowiedział. Nikt nie miał zamiaru wyjaśniać mi, co się właściwie dzieje. Ani przyłożyć mi pałką.

Podszedłem do wieży. W ścianie z czerwonej cegły umieszczono niewielkie żelazne drzwi. To w takich wieżach są drzwi? Nigdy się nie przyglądałem. W dodatku nie ma żadnej kłódki, zwyczajne drzwi z metalową klamką. Przez chwilę patrzyłem na nie, wyobrażając sobie, jak naciskam klamkę, otwieram i widzę…

Co?

Cokolwiek!

Czego to nie umieszczali za takimi drzwiami koledzy pisarza Mielnikowa! Rajski ogród. Światy, gdzie dmą w rogi bojowe muskularni bohaterowie, opędzający się mieczami przed straszliwymi stworami. Prowincjonalne miasteczko, okupowane przez obojętnych kosmitów. Wejście do tajnego laboratorium służb specjalnych. Pradawna Ruś w różnym stopniu sielanki, w zależności od tego, czy autor zna historię. Niemal słyszałem dziarski głos Mielnikowa: „Gdybym nazywał się Chłopow, trafiłby pan do katakumb…”.

W moich butach zachlupotała woda. Położyłem dłoń na klamce.

I znieruchomiałem.

Co czuje człowiek, ujmując metalową klamkę drzwi opuszczonego budynku w zimnym jesiennym deszczu?

Właśnie. Wilgotną rdzę, zimny metal i ogólny dyskomfort. Ja również to poczułem.

A jednocześnie…

Jednocześnie poczułem się tak, jakbym wszedł zmarznięty do domu, przebrał się w wygodne ubranie – znoszoną koszulę i „niewyjściowe” spodnie, w których jest wygodnie i komfortowo, nalał sobie duży kubek gorącej herbaty i otworzył nową książkę ulubionego pisarza. Potem przeczytał kilka stron i z przyjemnością popatrzył, jak dużo książki jeszcze mi zostało.

Ciepło, spokój i przedsmak czegoś przyjemnego.

Oderwałem rękę od klamki. Palce miałem pokryte mokrą rdzą.

Wrażenie ciepła pozostało.

Przedsmak święta również.

Pociągnąłem drzwi – otworzyły się lekko, jakby ktoś niedawno nasmarował zawiasy. Wszedłem w ciemność i się zawahałem.

W środku nikogo nie było. Wiedziałem to tak dokładnie, jakbym starannie obejrzał całe pomieszczenie.

Zupełnie odruchowo, jakbym wszedł do własnego domu, pomacałem ścianę lewą ręką, znalazłem włącznik i nacisnąłem go. Zapaliło się światło.

Duże pięciokątne pomieszczenie. Jak się okazało, drzwi znajdowały się na każdej ścianie. Bardzo czysto. Żadnych śladów noclegów bezdomnych czy imprez małolatów. Ceglane, nieotynkowane ściany, równa betonowa podłoga. Z niskiego sufitu zwisało na kablach kilka żarówek bez abażurów. Pośrodku znajdowała się metalowa drabina, wiodąca do włazu w suficie.

Wyraźnie nie było to pomieszczenie mieszkalne, przypominało raczej hangar albo garaż, na pewno nie wieżę wodociągową.

Nic z tego nie rozumiałem!

Zamknąłem za sobą drzwi. Znalazłem i zasunąłem zasuwę. Przeszedłem wzdłuż ścian, dotykając pozostałych drzwi, wszystkie były zamknięte na zasuwę od środka i najwidoczniej również z zewnątrz.

Gdy ma się dziesięć lat, takie pomieszczenia budzą zachwyt. Dzieci uwielbiają bawić się na budowach – ku przerażeniu rodziców i niezadowoleniu robotników. Dorosły człowiek nie widzi w takich miejscach nic ciekawego.

Ale wrażenie przytulności, jakiejś prawidłowości tego miejsca nie mijało. Przyłapałem się na tym, że z gospodarskim niezadowoleniem patrzę na ślady błota, jakie zostawiłem na podłodze.

Dobra, obejrzyjmy sobie pierwsze piętro.

Wdrapałem się po drabinie – podeszwy ślizgały się na niewygodnych, zespawanych z rurek szczeblach. Nie kończyła się na piętrze, ale właz na drugie nie chciał się otworzyć. Pierwsze piętro stanowiło mniejszą kopię parteru – tyle że zamiast drzwi w ścianach były okna, zamknięte żelaznymi okiennicami. Gdy znalazłem włącznik i zapaliłem światło, odkryłem, że są tu również meble – dwa krzesła, stół, drewniana prycza z materacem, poduszką i kołdrą, ale bez powłoczek. Wszystko czyste i nowe, jakby prosto ze sklepu. Meble bardzo proste, jakby zrobione chałupniczo, gładko oheblowane deski, mocno wkręcone wkręty. Niezbyt ładne, za to mocne i trwałe.

– Czego wy od mnie chcecie? – spytałem głośno.

Jeśli nawet ktoś mnie obserwował, to najwyraźniej nie miał zamiaru odpowiadać.

Obok włącznika było gniazdko, podłączyłem telefon do ładowarki, ustawiłem budzik na ósmą rano. Torbę z zakupami z supermarketu rzuciłem na stół. Zszedłem na dół, wyłączyłem światło, wszedłem na piętro, i tu również zgasiłem światło. Zdumiewająco szybko znalazłem łóżko w kompletnych ciemnościach, z rozkoszą zdjąłem mokre buty, rozebrałem się, rozwiesiłem przemoczone ubranie na krzesłach i się położyłem.

Wszystko zacznie się rano. Nie wiem co dokładnie, ale noc mam do swojej dyspozycji.

Przez jakiś czas leżałem, słuchając deszczu za oknem. A potem, o niczym nie myśląc, zasnąłem. Jeśli coś mi się śniło, to nie zapamiętałem.


* * *

Rano obudził mnie nie budzik, lecz stukanie, które wdarło się w mój sen. Przez kilka błogich sekund nie pamiętałem, gdzie jestem i co się ze mną stało. A potem przypomniałem sobie od razu wszystko. Szczekający Keszju, gadatliwy Mielnikow, rozpadający się dowód, krew na moich rękach, głos w telefonie…

Otworzyłem oczy i usiadłem na łóżku. Okazało się, że okiennice w jednym z okien były niedokładnie zamknięte i do pokoju wpadało słabe światło poranka. Niespodziewanie jasne… jak zimą. Przeszedł mnie dreszcz, było chłodno, podszedłem do okna. Wieczorem nie próbowałem otwierać okiennic, teraz okazało się, że to niespodziewanie łatwe. Najpierw otworzyłem okna, potem podniosłem zasuwę z błyszczących, jakby polakierowanych okiennic i otworzyłem je na oścież.

Do pokoju wpadło świeże, chłodne powietrze i światło – dużo białego świtała. Okno wychodziło nie na tory, lecz na jakiś zaułek, zabudowany starymi domami bez okien. Cały świat był przyprószony czystym śniegiem, delikatnie różowym w promieniach wschodzącego słońca i jeszcze niezadeptanym. Cień wieży padał na śnieg i podnosił się na ścianę sąsiedniego budynku. Budynki przypominały dziewiętnastowieczną fabrykę, jeszcze nie przerobioną przez przedsiębiorczych ludzi na dyskotekę czy klub nocny.

Przez kilka chwil z przyjemnością wdychałem powietrze, mrużąc oczy przed jasnym światłem. Skąd się tu wzięła ta fabryczna okolica? W Zamoskworieczje pełno takich budynków, w okolicy Izmajłowskiego też ich nie brakuje. Ale nigdy nie przypuszczałem, że coś takiego jest między Ryżską i Aleksiejewską, w pobliżu Prospektu Mira.

Zamknąłem okno – zrobiło się zimno – zacząłem się ubierać. Dżinsy wyschły, koszula też, ale buty były wilgotne. Tak, w tym roku wcześnie przyszła zima. A ja nie mam nic ciepłego.

Z dołu dobiegło pukanie. Drgnąłem, przypominając sobie, co mnie obudziło. Kto stuka do moich drzwi? Na pewno nie listonosz.

Skończyłem się ubierać, wsunąłem telefon do kieszeni i zbiegłem na dół po kręconych schodach.

Prawie zbiegłem. Zatrzymałem się na ostatnim stopniu i chwyciłem za drewnianą poręcz. Poczułem, że drżę, ale chłodne powietrze nie miało tu nic do rzeczy.

Jakie, do licha, kręcone schody?!

Wczoraj wieczorem była to zwykła metalowa drabina, w rodzaju pożarowej, niewygodna jak diabli.

A teraz to są spiralne schody. Drewniana poręcz, stopnie i słup. Bardzo rozsądnie zrobione – stopnie chropowate, żeby się nie pośliznąć, poręcz na odpowiedniej wysokości, sama podsuwa się pod rękę.

Przypomniałem sobie, jak szukałem śladów remontu w swoim byłym mieszkaniu. Naiwny! Tu w czasie jednej nocy zamieniono całe schody!

I nie tylko schody! Wczoraj wieczorem podłoga na parterze była betonowa, dziś jest drewniana. Szerokie deski, nie lakierowane, lecz jakby nasączone ciemnym olejem. Bardzo szlachetnie to wygląda, nie ma co.

Lampy na suficie osłaniały teraz metalowe abażury. Trochę przypominały latarnie, ale generalnie wyglądały całkiem nieźle.

Można powiedzieć, że moje warunki mieszkaniowe – po drastycznym upadku – ulegały błyskawicznej poprawie. Przedwczoraj byłem posiadaczem małego jednopokojowego mieszkania, wczorajszy wieczór powitałem jako bezdomny, a noc spędziłem w opuszczonej wieży obok torów. A teraz miałem piętrowy apartament, dość luksusowo wyposażony.

Stukanie się powtórzyło i teraz miałem już pewność, że ktoś puka do drzwi, i to wcale nie do tych, przez które tu wczoraj wszedłem.

Stanąłem przed drzwiami i się zawahałam, a potem zdecydowanie odsunąłem zasuwę i otworzyłem.

Tak, to na pewno nie były „moje” drzwi: ta strona wieży wychodziła na widoczny z okna zaśnieżony fabryczny zaułek. Na śniegu przestępował z nogi na nogę mężczyzna w średnim wieku, w szarym sukiennym płaszczu z wielką miedzianą blachą na piersi, w wysokich butach, futrzanej furażerce i z dużą torbą na ramieniu. Na mój widok zniecierpliwienie zniknęło z jego twarzy, zastąpione przez uprzejme zainteresowanie.

– O matko moja… – powiedziałem.

– Słucham? – zapytał mężczyzna. Stropiony, obejrzał się i nic nie rozumiejąc, wzruszył ramionami. – Wasza mateczka?

– Nie… nic. Ee…?

– Dzień dobry! Piękny dziś mamy dzień, nieprawdaż? Poczta. – Mężczyzna poklepał torbę i popatrzył na mnie z pewną podejrzliwością.

– Tak, oczywiście… Dzień dobry. Domyśliłem się.

– Poczta – powtórzył mężczyzna. – Dwie paczki i list. Paczki były prostokątne i ciężkie, a list w zwykłej białej kopercie, tylko bez znaczków, nadawcy i adresata.

– Dziękuję – powiedziałem, biorąc paczki i list.

Listonosz uniósł grzecznie furażerkę. Nie mam pojęcia jakim cudem, ale ten gest wypadł bardzo naturalnie. – Jestem… wam… coś winien?

– Nie, nie, wszystko opłacone – odparł uprzejmie listonosz. – Wszystkiego dobrego.

Odwrócił się i poszedł, okrążając wieżę. Odczekałem kilka sekund i posłuszny nagłemu impulsowi pobiegłem za nim.

Nie było żadnych stalinowskich domów, nie było nasypu kolejowego, nie było jezdni.

Były za to fabryczne budynki, wąska, zaśnieżona ulica między nimi i czekająca na listonosza kareta. To znaczy, nie kareta oczywiście, ale skąd miałbym wiedzieć, jak nazywa się dwukołowy odkryty powóz, zaprzężony w konia? Szaraban? Tarantajka? Tilbury?

Listonosz nieśpiesznie wsiadł do powozu. A ja obszedłem dookoła moją wieżę, zupełnie nieprzypominającą wodociągowej, wyglądającą raczej jak jeden z fabrycznych budynków.

Tak jak się spodziewałem, do wieży prowadziły tylko jedne drzwi, a na pierwszym piętrze znajdowało się tylko jedno okno. Wieżę zbudowano na planie pięciokąta, miała około piętnastu metrów wysokości i nieco zwężała się ku górze.

Wróciłem i wszedłem do środka. Zamknąłem. Paczki i list rzuciłem na podłogę i pobiegłem do drugich drzwi – od wewnątrz nadal było ich pięcioro.

Zamknięte, zamknięte…

Trzecie drzwi posłusznie się otworzyły.

Padał deszcz. Nad Moskwą wisiał szary ranek. W nozdrza uderzył mnie zapach spalin, mazutu, jakiegoś świństwa. W dali dudnił odjeżdżający pociąg podmiejski. Wyszedłem, wpakowałem się w kałużę, z butów opadły, po czym stopniały płatki śniegu. Odwróciłem się.

Ceglana wieża. Zwykła stara wieża wodociągowa. Jedne jedyne drzwi, jedno okno, zamknięte zardzewiałymi okiennicami.

Od strony sklepu dobiegała mnie naćkana przekleństwami rozmowa: „A ona… spod płotu… uchlał się… jak świnia, mówi… Wszystkie wy, baby…”. Niesłusznie oskarżonemu piskliwie odpowiadał przepity, ale na pewno kobiecy głos.

Dzień dobry, ukochane miasto.

Cofnąłem się, zatrzasnąłem drzwi, zasunąłem zasuwę.

Ech, pisarzu Mielnikow… I czemuś mi nie uwierzył…

Podniosłem z podłogi list i paczkę, wszedłem na piętro. Otworzyłem okno wychodzące na Moskwę. Odsunąłem się trochę i przez kilka minut patrzyłem na zdumiewający obraz: deszczowy szary ranek w jednym oknie, jasny zimowy świt w drugim.

A potem usiadłem przy stole i otworzyłem kopertę.

Ze środka wypadła wąska żółta kartka, przypominająca wezwanie albo telegram: podobny gatunek papieru, ta sama obojętna maszynowa czcionka, opuszczone spójniki.

„Kiryła Maksimowa. Gratulujemy przybycia. Prosimy zadomowić. Przystąpcie pracy odpowiednim czasie. Komisja przybędzie pojutrze. Wszelkiej pomyślności”.

To „wszelkiej pomyślności” mnie dobiło. Zgniotłem kartkę, rzuciłem na podłogę. Znowu spojrzałem w okna. Deszcz w jednym, śnieg w drugim. Dwa światy i dwa zamknięte okna. Próbowałem zdjąć zasuwkę z jednego z nich, ale nie zdołałem.

Wróciłem do stołu, rozdarłem jedną z paczek i wyjąłem ciężki tom w brązowej skórzanej okładce – prawdziwa skóra, pięknie pachnąca nowością. Przypomniałem sobie, że w Azji zapach skóry jest uważany za jeden z ohydniejszych… Ciekawe, z czego byłaby ta okładka, gdybym był Chińczykiem albo Koreańczykiem?

Ostrożnie otworzyłem książkę. Żadnej karty tytułowej. Piękny biały papier, wyraźny druk. Na pierwszej stronie nagłówek i spis treści:

Moskwa

Towary, które można wywozić – str. 3

Towary, których nie wolno wywozić – str. 114

Towary, które można wwozić – str. 116

Towary, których nie wolno wwozić – str. 407


Otworzyłem na stronie 114. Lista była raczej krótka.


Niewolnicy (osoby będące własnością bliźniego swego, znajdujące się w pełnej władzy jego).

Broń masowego rażenia (broń przeznaczona do zadawania masowych strat).


Otworzyłem książkę bliżej początku i dowiedziałem się, że cło za jeden kilogram pieprzu (czarnego, białego, zielonego) wynosi trzy tysiące osiemnaście rubli sześć kopiejek. Za to za rękawiczki płaciło się jedynie siedem rubli za parę. Pergamin – dziewięćdziesiąt sześć rubli trzy kopiejki za metr kwadratowy; pawie pióra – dwa ruble siedemnaście kopiejek za dziesięć centymetrów.

– Wierieszczagin, zejdź z barkasu * – wymruczałem, szukając strony czterysta siedem.

Prócz niewolników i broni masowego rażenia, do Moskwy nie wolno było wwozić roślin i nasion zdolnych do kiełkowania, narkotyków, a także żadnych zwierząt, za wyjątkiem endemicznych. Przez kilka sekund zastanawiałem się, czy wielbłądy, białe niedźwiedzie i delfiny są endemiczne dla Moskwy. Przecież były w ogrodzie zoologicznym.

Wyobraziłem sobie, jak po zaśnieżonym zaułku ciężko człapią w stronę wieży załadowane tobołami marihuany białe misie z poganiaczami niewolnikami, uzbrojonymi w przenośne pociski jądrowe. A ja dumnie staję przed drzwiami i wymachując księgą, nie zezwalam na wejście „karawany” do Moskwy.

Wizja była tak realistyczna, że aż podszedłem do okna, za którym drzemały zaśnieżone budynki fabryki, i czujnie zlustrowałem bezludną ulicę.

Co to jest? Dziura w przestrzeni? Sądząc po architekturze i powozie listonosza, raczej w czasie.

Albo w czasie i przestrzeni.

A może to wejście do świata równoległego, wiecznej radości fantastów? Idzie sobie człowiek, otwiera drzwi w ścianie…

Tfu!

Rozerwałem drugą paczkę. Dokładnie taka sama książka, też w skórzanej okładce, tylko czarnej. I te same cztery rozdziały.

Ale w nagłówku zamiast „Moskwy” widniał tajemniczy „Kimgim”.

Było w tym słowie coś z nazw syberyjskich, jakieś azjatyckie nutki. Jednego byłem pewien: nigdy przedtem nie słyszałem o takim mieście.

Może to przejście między światami?

Ale co ja mam z tym wspólnego? Dlaczego najpierw zapomnieli o mnie przyjaciele, a potem przestali mnie zauważać nawet milicjanci? Skąd wzięła się Natasza Iwanowa i dlaczego, do diabła, popełniła samobójstwo? Kto do mnie zadzwonił i przyprowadził do tej wieży, już teraz patrzącej dwiema stronami na dwa różne światy? A najwyraźniej miały się tu otworzyć kolejne drzwi… Kto napisał list i zbiory praw celnych?

Nie, to niewłaściwe pytania. Nieważne. Przede wszystkim powinienem zainteresować się nie przyczynami tego, co się dzieje, lecz własnymi działaniami.

Mam na sobie mokre ubranie, w dodatku zbyt cienkie jak na tę porę roku. Do jedzenia mam czekoladę i wodę mineralną. Ani grosza gotówki, a na pobory celne na razie nie ma co liczyć.

Zresztą, nie ma tego złego… Skoro nie zauważają mnie kasjerki, skoro milicja wypuszcza mnie zaraz po zatrzymaniu na miejscu przestępstwa…

Uśmiechnąłem się złośliwie i odłożyłem prawa celne Kimgim.

Загрузка...