3.

Wstałem rano zaskakująco rześki i wyspany. Przypomniał mi się stary dowcip o tym, że jak masz dwadzieścia lat i całą noc pijesz, to rano wstajesz wypoczęty i radosny. Jak masz trzydzieści lat i całą noc pijesz, to rano wstajesz i czujesz, że całą noc piłeś, a w wieku lat czterdziestu całą noc spokojnie śpisz, a rano czujesz się tak, jakbyś całą noc pił. Ponieważ byłem między dwudziestką a trzydziestką, to zdarzało mi się raz tak, raz tak.

Tam razem się udało.

Kotia jeszcze spał. Wziąłem prysznic, wyczyściłem zęby palcem wymazanym pastą, pogrzebałem w lodówce i zrobiłem sobie dwie kanapki z kiełbasą. Nie miałem zamiaru czekać, aż pracownik umysłowy wolnego zawodu się obudzi; chciałem szukać i znajdywać, walczyć i zdobywać. Zajrzałem do sypialni.

Kotia spał na szerokim łóżku przyciśnięty sieroco do ściany. Potrząsnąłem go za ramię.

– Wstawajcie, hrabio!

Kotia zamruczał coś, otworzył oczy i popatrzył na mnie zdumiony.

– Idę szukać prawdy. Do administracji, notariuszy i innych adwokatów. Zamknij za mną drzwi.

– A… Kiria… – Kotia potarł nos. – Aleśmy wczoraj dali w palnik…

– Jedziesz na Czerkizowski?

– Żeby damę obejrzeć? Pamiętam, pamiętam. – Kotia stęknął i usiadł na łóżku. – Dobra, jedź… Zaraz wstanę…

– Skończyłeś opowiadanie?

– A jakże… „Dziewczyna i jej pies”. – Kotia wstał i poszedł za mną do przedpokoju. – Wspaniała historia wyszła, rozdzierająca… W dzieciństwie dziewczynkę uwiódł rodzony wujek, potem zgwałcili wszyscy koledzy z klasy po kolei, potem pracowała w burdelu na Malcie, a potem wróciła do Rosji i zajęła się hodowlą maltańskich owczarków. I wtedy właśnie znalazła swoją miłość.

– Głupku! – nie wytrzymałem. – Nie ma na świecie maltańskich owczarków! Są maltańskie bolończyki!

– Ty musisz to wiedzieć, bo jesteś znawcą psów. – Kotia się wcale nie speszył. – A przeciętnemu czytelnikowi wszystko jedno, czy to maltański bolończyk, czy yorkshire terier. Za to jakie wyszło finałowe zdanie: „Ludzie mogą skłamać. Pies nie zdradzi nigdy!”.

– No, no. Bukera masz w kieszeni – powiedziałem, wychodząc. Przypomniałem sobie Keszju i zepsuł mi się humor.


* * *

Następne cztery godziny spędziłem „w trasie”. Złapałem „okazję” z kierowcą-Kaukazem, jak to teraz zwykle bywa w Moskwie. Kierowca był sympatyczny, rydwan miał całkiem niezły i od razu dogadaliśmy się co do czasu i ceny, i zaczęliśmy jeździć po mieście. Administracja, notariusz… Wszystkie te miejsca, dokąd się człowiek nie pcha, jeśli nie musi. Ale dziś miałem szczęście, niemal wszędzie wchodziłem bez kolejki, niemal wszyscy biurokraci wczuwali się w moją sytuację.

Kotia miał rację.

Wszystkie dokumenty na mieszkanie były wypisane na Natalię Stiepanowną Iwanową.

Nie urządzałem skandalów, nie robiłem awantur. Na Natalię, to na Natalię. Po co nastawiać przeciwko sobie drobnych urzędników? Przede wszystkim trzeba uzyskać pełny obraz sytuacji.

Ostatnim punktem była Ostankinowska telekomunikacja. Telefon również należał do obywatelki Iwanowej.

I wtedy przyszła mi do głowy nieprzyjemna myśl. Poprosiłem kierowcę, żeby zatrzymał się przy biurze MTS na Prospekcie Mira, podszedłem do okienka kasy i podałem swój numer telefonu.

– Nazwisko – rzuciła dziewczyna.

– Maksimow.

– Nie zgadza się – odparła chłodno. – Proszę powtórzyć numer.

– Nazwisko: Iwanowa – zasugerowałem. – Na śmierć zapomniałem, przecież umowa jest na żonę.

– Ile chce pan wpłacić?

– Sto rubli – powiedziałem ponuro.

Wychodziło na to, że pozbawili mnie nawet komórki. Można by pomyśleć: żadna strata, w każdym kiosku można kupić zestaw „Bi+” albo „Jeans”, albo zawrzeć nową umowę. Ile miałem na rachunku? Z pięćset rubli, nie więcej.

Przeraziło mnie coś innego. Przewidzieli wszystko! Nie przegapili nawet takiego drobiazgu jak umowa na telefon komórkowy!

Czy naprawdę nie przegapili absolutnie niczego?

– Pojedźmy do przychodni – poleciłem kierowcy. – To tuż obok.

To była zwykła stara przychodnia, wiecznie w remoncie, z wielkimi kolejkami kaszlącej młodzieży i wzdychających staruszek. Młodzież przychodziła po zwolnienia, staruszki – dla towarzystwa. Żeby się tutaj leczyć, trzeba było mieć końskie zdrowie. Ja byłem tu zarejestrowany wyłącznie w celu rzadkich zwolnień „z powodu grypy”.

Mojej chudej karty nie było. Była za to karta obywatelki Iwanowej – gruba, podniszczona, widocznie Natalia lubiła się leczyć.

Wyszedłem z przychodni i stanąłem, patrząc na czekającego cierpliwie kierowcę. Dokąd może pójść bezdomny? Zresztą nie było aż tak źle. Mogę pójść do rodziców, mogę do przyjaciół, mogę do pracy.

– Czwarta godzina dobiega końca – uprzedził mnie kierowca.

– Dalej pójdę piechotą – powiedziałem. – To niedaleko.

Zapłaciłem osiemset rubli – całkiem przyzwoita suma, jak na moskiewskie ceny.

– Ech, podrzucę cię – powiedział kierowca. – Co tam.

Zapewne gdybym opowiedział mu swoją historię, on by mnie zrozumiał. Kierowca był Mingrelem, który uciekł z Abchazji w czasie wojny. On też miał gdzieś tam dom, który teraz do niego nie należał. I nawet nie mógł go zobaczyć – „w Abchazji od razu by mnie zabili”.

A ja mogłem popatrzeć na swój były dom.

– Dziękuję – powiedziałem. – Przejdę się. Mieszkam niedaleko stąd.

Kierowca pojechał, a ja poszedłem w stronę bloku. Po drodze kupiłem paczkę papierosów – nerwy dawały o sobie znać. Do licha ze zdrowiem, gdy życie się wali!

Przez jakiś czas włóczyłem się wokół domu, paliłem i oglądałem zasłonki. Obce zasłonki. Ja nie wieszałem zasłon, wolałem żaluzje.

Potem wszedłem do klatki, wjechałem na swoje piętro, postałem przed drzwiami. Cisza. Keszju pewnie wyleguje się na kanapie…

Wyjąłem pęk kluczy i otworzyłem pierwszy zamek.

Ale drugiego już nie zdołałem. Przyjrzałem się i zobaczyłem, że zamek wygląda na nowy.

– Co tu się dzieje? – usłyszałem za plecami.

Odwróciłem się – po schodach wchodził sąsiad.

– Piotrze Aleksiejewiczu, to przecież ja, Kirył! – zawołałem.

– Aa. – Skinął głową i zatrzymał się przed swoimi drzwiami. – Zmieniła zamek, rano. Sama zmieniła, zręczna dama.

Słowo „dama” od razu przypomniało mi Kotię.

– Co tu jest grane? – zapytałem. – Zabrali mi mieszkanie. Wyobraża pan sobie, wszystkie dokumenty są wystawione na nią! Wszędzie!

Piotr pokiwał głową. Wyjął klucze, zaczął otwierać swoje drzwi i powiedział:

– Szczerze mówiąc, sąsiedzie, ja tych twoich dokumentów nigdy nie widziałem.

To było jak cios w plecy! Nawet nie wiedziałem co odpowiedzieć. A tu szczęknęły drugie drzwi i z mieszkania wysunęła się Galina.

– A co to za jeden tu łazi? – zapytała Piotra Aleksiejewicza, kompletnie mnie ignorując.

– To przecież Kirył, sąsiad… były… – burknął Piotr.

– Jaki znowu Kirył? Jaki sąsiad? Tu Natalia Iwanowa mieszka! – powiedziała ze złością Galina.

– Ty stara cholero… – nie wytrzymałem. – Sumienia nie masz, o Bogu częściej myśl, bo wkrótce przed nim staniesz!

– Zaraz po milicję zadzwonię! – zawołała Galina, wskoczyła do swojego mieszkania i teraz już szalała za drzwiami.

– Milicja to ci teraz niepotrzebna – powiedział Piotr, wchodząc do swojego mieszkania. – Napijesz się?

Zacząłem w milczeniu schodzić po schodach. Nie byłem w stanie czekać na windę, we krwi buzowała adrenalina.

Dokąd teraz? Biuro budowlane… i kynolog. Zaczniemy od kynologa.

Wyjąłem telefon i odszukałem numer hodowcy, do której nie dzwoniłem już dwa lata. Odebrała po dłuższej chwili, zdaje się, że oderwałem ją od zajęć, zresztą, do hodowców rasowych psów ludzie dzwonią bez przerwy.

– Polina Jewgienijewna? – zapytałem sztucznie ożywionym głosem. – Mówi Kirył Maksimow, pamięta mnie pani? Kupowałem od pani Keszju.

– Keszju… Keszju… – mamrotała Polina Jewgienijewna. Jak wszyscy hodowcy, lepiej pamiętała psy niż ich właścicieli. – Pamiętam, wspaniały pies… Chce go pan połączyć z jakąś suką? A może zachorował?

– Ależ nie, wszystko w porządku – skłamałem. – Chciałbym się z panią skonsultować, jeśli można. Mój przyjaciel ma problem z psem.

– Tylko krótko – ustawiła mnie od razu Polina Jewgienijewna. Rzecz jasna, udzielanie konsultacji przyjaciołom byłych klientów nie należało do jej obowiązków.

– On też ma skye teriera, takiego fajnego młodego psiaka – powiedziałem. – Rzecz w tym, że pies nagle przestał uznawać swojego pana. Absolutnie przypadkową dziewczynę traktuje jak swoją panią, a na mojego przyjaciela warczy, szczeka, gotów ugryźć. Jak coś takiego mogło się stać?

– Zupełnie przestał go uznawać? – zapytała Polina.

– Zupełnie! Patrzy jak na obcego! A dziewczyny słucha jak złoto!

– Nie karał pan psa? – spytała Polina Jewgienijewna, dając mi do zrozumienia, że nie kupiła mojej żałosnej bajeczki o przyjacielu.

– Ależ nie, co też pani – wymruczałem.

– Nie kastrował go pan, prawda? Może dziewczyna ma teraz… no, trudne dni… – Polina Jewgienijewna się zawahała. – A pies jest młody, aktywny, to się do niej łasi. Ale że przestał uważać pana za swojego pana…

– Mojego przyjaciela!

– Dobrze, dobrze, pańskiego przyjaciela. No więc proszę przekazać swojemu przyjacielowi, że skye to bardzo wrażliwa, inteligentna rasa. W odpowiedzi na brutalne traktowanie pies mógł się obrazić, nawet na swojego pana. Teraz należy traktować go z większą serdecznością, może nawet przeprosić. One wszystko rozumieją, zupełnie jak ludzie! Nie uwierzy pan, miałam taki przypadek…

– Czyli coś takiego jest możliwe? – przerwałem Polinie Jewgienijewnie.

– Osobiście nigdy się z tym nie zetknęłam – odparła sucho – ale wszystko kiedyś zdarza się po raz pierwszy. Dobroć i troska, niech pan zapamięta! Dobrocią i troską można od psa uzyskać wszystko, dobrocią, a nie siłą czy władczym tonem! Psy są jak ludzie, tylko jeszcze lepsze. W odróżnieniu od ludzi one nie zdradzają!

– Dziękuję bardzo – mruknąłem. – Przekażę przyjacielowi.

– No właśnie. I proszę przekazać żonie serdeczne pozdrowienia. Ma na imię Natasza, prawda?

Zrobiło mi się zimno. Odniosłem wrażenie, że słyszę w słuchawce szelest papierów.

– Myli się pani, nie jestem żonaty.

– No jak to nie jest pan żonaty?! Przecież mam tu wszystko zapisane: Keszju von Archibald, samiec, właścicielka: Natalia Iwanowa…

– Tak, tak, ma pani rację. Przepraszam, że panią niepokoiłem. Do widzenia.

Nie przegapili niczego. Podmienili dokumenty nawet w mieszkaniu hodowcy!

I po co? Żeby zdobyć kawalerkę w domu z wielkiej płyty?

Bzdura, nonsens!

Usiadłem na ławce. Wyjąłem jeszcze jednego papierosa. Popatrzyłem na trzymany w ręku telefon. Cudzy telefon, cudze mieszkanie, cudzy pies. A jeśli to wszystko to dopiero początek? Czego jeszcze mogą mnie pozbawić?

Rodziny. Przyjaciół. Pracy.

Wybrałem numer działu sprzedaży w swojej firmie. Zajęte. Normalka, dzwonią różne łosie, szukają jak najtańszej debeściarkiej karty graficznej. Dobra, numer szefa.

– Słucham.

– Walentynie Romanowiczu, dzień dobry!

– Dobry.

– Mówi Kirył Maksimow, menadżer do spraw sprzedaży detalicznej.

– Z jakiej firmy?

Omal nie upuściłem telefonu.

– Z waszej! Z „Bit i bajt”!

Przerwa. Szepty, zasłanianie mikrofonu ręką. Szef nie ma pojęcia o technice i nigdy nie mógł nauczyć się korzystać z przycisku wyłączania mikrofonu. Miałem wrażenie, że słyszę: „Pracuje u nas Kirył Maksimow? W detalicznej?”. A potem szef tym samym uprzejmym tonem zapytał:

– Tak?

– Nie mogę przyjść dzisiaj do pracy, Walentynie Romanowiczu. Zaszły takie okoliczności…

Znowu przerwa i szept zza dłoni.

– Ee… Kirył Maksimow?

– Tak jest – powiedziałem tonem skazańca.

– Mówi pan, że gdzie pan pracuje?

– W dziale sprzedaży detalicznej. Menadżer do spraw sprzedaży. Niech pan zapyta Andrieja Isaakowicza!

– Andrieju Isaakowiczu – zapytał szef specjalnie głośno – czy pracuje u nas Kirył Maksimow?

– Nie – usłyszałem głos starszego menadżera do spraw detalicznych. – Walentynie Romanowiczu, przecież ciągle panu tłumaczę, że brakuje nam jednego człowieka! Trzy osoby nie radzą sobie przy naszych obrotach, to po prostu niemożliwe!

– Ee… Kiryle Maksimowiczu… – powiedział szef.

– Maksimow!

– Oczywiście. Niezupełnie zrozumiałem sens pańskiego żartu, ale jeśli chce pan pracować w naszej firmie i ma pan doświadczenie…

– Mam. Trzy lata pracy.

– Gdzie?

– W „Bicie i bajcie”! – krzyknąłem i się rozłączyłem.

Trząsłem się jak w gorączce. To już nie „papierki”. To, że nie poznał mnie Walentyn Romanowicz, to jeszcze nic takiego, w końcu nieczęsto się widzimy. Ale Andriuszka Liwanow, z którym wypiliśmy razem tyle spirytusu i przelaliśmy tyle potu w czasie pracy…

Skoro już zdecydowali się zabrać mi mieszkanie, mogli podmienić papierki.

Mogli przekupić… albo zastraszyć ludzi – jeśli chcą mnie zaszczuć.

Ale skąd u szefa i Andriuszki takie zdolności aktorskie? Przecież Andriej w żaden sposób nie mógłby wygłosić tej pełnej goryczy przemowy o braku jeszcze jednego menadżera!

Ręce mi się trzęsły, i to wcale nie z powodu wczorajszego pijaństwa. Rozejrzałem się. Moje podwórko. Moje, rozumiecie? Moje! Te ławki i karuzele na placu zabaw, odmalowane na dzień miasta, są moje! Ten dozorca, grabiący mokre jesienne liście jest mój! Ten sklepik na rogu, w którym kupuję chleb, kiełbasę i pielmienie, też jest mój! Wszystko wokół jest takie znane i moje, nawet kałuża w wąskim przejściu między blokami jest moja, sto razy przemoczyłem w niej nogi, raz nawet się pośliznąłem i klapnąłem w nią – wymachując rękami jak klaun, próbując utrzymać równowagę i w efekcie lądując na tyłku. Anka śmiała się wtedy jak wariatka, a ja, patrząc na nią, też zacząłem się śmiać, siedząc w kałuży. Przechodząca obok babcia powiedziała wtedy dobitnie, co myśli o dzisiejszej młodzieży.

Wybrałem numer Ani.

– Kirył, nie dzwoń do mnie, dobrze? – usłyszałem w słuchawce. – Nie chcę się z tobą kontaktować. Naprawdę nie chcę.

I rozłączyła się.

To już chyba faktycznie koniec. Ale wcale się nie zmartwiłem – przeciwnie, ucieszyłem! Anka poznała mój numer telefonu, pamiętała mnie!

Co się dzieje?

Usiadłem wygodnie, skinąłem głową dozorcy, który mnie nie poznał i nie odpowiedział na skinienie, i zacząłem dzwonić do przyjaciół, znajomych i kontrahentów – do wszystkich, których numery telefonu miałem w komórce, poczynając od menadżera Aszimowa, od którego czasem kupowałem hardware dla firmy, a kończąc na znajomym ojca, stomatologu Jabłońskim, który pół roku temu zakładał mi kolejną plombę.

Pół godziny później, z prawie wyładowaną baterią telefonu, zakończyłem obdzwanianie bliższych i dalszych znajomych.

Układał się dziwny obraz. Chociaż nie, dziwny byłby wtedy, gdyby nie było w nim żadnych prawidłowości, a prawidłowości jednak były.

Przypadkowi znajomi, w rodzaju Jabłońskiego czy menadżerów dużych hurtowni, zapomnieli o mnie zupełnie. Kumple, z którymi wiązały mnie jakieś osobiste wspomnienia, przypominali sobie nie od razu, ale po tekstach w rodzaju: „Aloszka, powaliło cię? Przecież w zeszłym tygodniu siedzieliśmy przy piwie w pubie!” zaczynali tłumaczyć się i przepraszać, kładąc wszystko na karb odmóżdżającej pracy albo konsekwencje wczorajszego pijaństwa. Pięciu przypomniało mnie sobie od razu – Kotia, ale to pewnie dlatego, że dopiero co się widzieliśmy, trzy dziewczyny, z którymi łączyły mnie bardzo serdeczne stosunki, i zupełnie niespodziewanie chłopaczek z konkurencyjnej firmy. Z nim kontaktowałem się niezbyt często… ale było w nim coś takiego… jakby gejowskiego…

Aż stęknąłem. A to dopiero! Historia rodem z opowiadań Kotii! Chyba rzeczywiście chłopak jest gejem, ja mu się pewnie podobam i dlatego mnie zapamiętał.

Myśl o tym, że jestem obiektem fantazji seksualnych geja, wstrząsnęła mną bardziej niż skleroza, która dotknęła moich znajomych. Wstałem, poszedłem do sklepiku i kupiłem piwo. Sprzedawczynie mnie nie poznały. Wróciłem na ławkę, próbowałem się skupić. Do licha z chłopaczkiem, któremu wpadłem w oko. Do wieczora nawet on kompletnie o mnie zapomni. Brzyyydal.

Potem pewnie zapomną o mnie te dziewczyny, z którymi coś mnie łączyło.

Co dalej?

Bez mieszkania. Bez pracy. Bez przyjaciół.

Dowód? Co z tego! Fałszywy. Kupiony na bazarze.

A rodzice?

Czy nie wezwą milicji, kiedy zobaczą mnie w swoim mieszkaniu?

Wybrałem numer ojca. Wsłuchałem się w pstrykanie i trzaski światowego eteru.

– Tak?! – zawołał wesoło tata.

– Cześć, mówi Kirył.

– Kto, kto?

– Kirył! Co, rodzonego syna nie poznajesz?!

– Słabo cię słychać, Kiryłka – powiedział dobrodusznie ojciec. – Nie łączność komórkowa, tylko poczta polowa… Co słychać? Pracujesz?

– W pocie czoła – powiedziałem, upijając łyk piwa.

– Matka pyta, czy jesteś zdrowy.

– Jak koń.

– Wszystko w porządku? Nic się nie stało?

Kusiło mnie, żeby wypalić: straciłem pracę i mieszkanie, a przyjaciele o mnie zapomnieli.

– Wszystko cool. Jak tam urlop?

– Dobrze. Turcy nas obskakują, trzeba się mocno trzymać za kieszeń – odpowiedział wesoło ojciec. – Szkoda, że nie pojechałeś z nami.

– O, a jak ja żałuję! – przyznałem.

– Tak tylko dzwonisz? Stęskniłeś się?

– Tak.

– Za trzy… za cztery dni wracamy. Matka ci tu prezentów nakupiła…

Skinąłem głową. Ze dwa T-shirty z napisem „Turcja – kraj wesołych dziewcząt”, muszla, rytualnie przywożona znad morza, butelka jakiejś anyżowej tureckiej nalewki.

– To na razie, Kirył – powiedział ojciec. – Na koncie mam niewiele, a roaming ciągnie jak dziki.

– Wpłacić ci? – zapytałem.

– Daj spokój, nie trzeba. Na razie!

– Na razie, tato.

Czułem się okropnie. Niby mnie poznali i nawet prezenty przywożą…

Rzecz w tym, że nie miałem żadnej pewności. Skoro wystarczył jeden dzień, żeby zapomnieli o mnie przyjaciele, to rodzicom po prostu zajmie to więcej czasu. Dużo więcej. Może nawet cały tydzień. Ale wcześniej czy później, tego byłem pewien, zapomną mnie również oni. Będą ze zdumieniem natrafiać na moje zdjęcia… Zresztą, skąd pewność, że zdjęcia nie znikną? A może zamiast nich pojawią się jakieś inne?

Co robić?

– Potrzebuję specjalisty – wymruczałem i skinąłem głową.

Tak, potrzebuję specjalisty. Człowieka, który by coś zrozumiał z tego, co się dzieje. Milicjant? Raczej nie. Adwokat? Nigdy w życiu. Parapsycholog? Już prędzej. Dzieje się coś niesamowitego. Parapsycholog… A może kapłan?

Stropiony dotknąłem krzyżyka, który wisiał na mojej szyi. Formalnie jestem prawosławny, ochrzczony nie w dzieciństwie, lecz w całkiem świadomym wieku, czyli prawosławny z wyboru. I do cerkwi chodzę… czasami… raz do roku idę do spowiedzi. Może rzeczywiście nadeszła pora zwrócić się do Boga?

Tylko że z Bogiem to nie jest taka prosta sprawa, nie ma co liczyć na osobistą audiencję. Trzeba by pójść do jego ziemskich przedstawicieli. A co sobie pomyśli rozsądny kapłan – a przecież oni są bardzo rozsądni – gdy opowiem mu swoją historię?

Zgadza się. Pomyśli: chory człowiek. A w każdym razie: opętany. Na pewno zacząłby mnie pocieszać. Radzić, żebym się modlił. Może nawet pomodliłby się razem ze mną.

Ale oczywiście nikt by mi nie uwierzył. Najwyżej niezbyt rozsądny kapłan, a takiej pomocy mi nie trzeba.

Na wszelki wypadek pomodliłem się. Poczułem się odrobinę lepiej, jak zawsze, gdy człowiek próbuje przerzucić problem na cudze ramiona, gdy ma wrażenie, że mu się udaje.

Mimo wszystko potrzebowałem prawdziwej rady, i to w tym życiu.

Znowu wybrałem numer Kotii.

– Tak? – odezwał się bohater frontu literackiego.

– Cześć, mówi Kirył.

– Ee… Jaki Kirył?

Aha, czyli zapominano mnie w postępie geometrycznym.

– Kotia, dzwoniłem do ciebie pół godziny temu. Pamiętasz?

– No… – zaczął niepewnie Kotia.

– Kirył. Menadżer z firmy „Bit i bajt”. Znamy się od pięciu lat. Byłem u ciebie wczoraj wieczorem, obciągnęliśmy dwie butelki koniaku!

Długa cisza.

– Kirył, możesz teraz przyjechać? – spytał Kotia.

– Tak – odparłem z ulgą.

– Przyjedź… Tylko szybko. Dzieje się coś dziwnego.

– A wiesz, że ja też to zauważyłem? – powiedziałem złośliwie, wstając z ławki.

Загрузка...