16.

Nie wiem, jak odbierają to inni, ale ja, uczestnicząc w jakiejś akcji charytatywnej, odczuwam pewną niezręczność. Czy rzucam drobniaki do futerału od gitary, na której w przejściu podziemnym młody chłopak gra cudze melodie, czy wsuwam banknot do ręki żebrzącej babci, czy zanoszę do cerkwi swoje stare ubrania „dla biednych”, zawsze czuję się winny.

Dlatego że jestem bogatszy? O, nie zawsze nędzarz, który stoi pod sklepem zarabia mniej ode mnie. Dlatego że mi się bardziej poszczęściło? Ale fortuna kołem się toczy i moja dobroczynność wcale nie gwarantuje, że ktokolwiek pomoże mnie, jeśli nieszczęście zastuka do moich drzwi.

Myślę, że chodzi o akceptację samego faktu żebrania. Nie dziwię się, że Worobianinow do końca nie chciał żebrać, krzyczał, że nie wyciągnie ręki, a złamany przez Ostapa Bendera posunął się do zabójstwa. Zmuszanie do żebrania jest nie mniej ohydne niż zmuszanie do prostytucji. A każda rzucona do kubka moneta jest w jakimś stopniu aprobatą żebrania.

Nie na darmo znana mądrość mówi, żeby dawać człowiekowi nie ryby, lecz sieci do łowienia ryb.

Idąc brzegiem rzeki z powrotem do wsi, czułem się w pewnym sensie odpowiedzialny za tę dziwną wioskę. Wprawdzie to nie ja wymyśliłem to ekstrawaganckie zesłanie, nie w mojej głowie zrodziły się plany zasiedlenia Nirwany, ale ja jestem funkcyjnym. Jednym z tych, którzy wrzucają tu ludzi. Czynią ich bezbronnym ludzkim materiałem, którego rola zostaje sprowadzona do płodzenia i rozmnażania się.

Jakby się tak zastanowić, to właściwie jest główna funkcja każdego człowieka. Ale my mamy chociaż iluzję, że rodzimy się nie po to, żeby stać się ogniwem w łańcuchu pokoleń, a potem pójść do piachu. Jedni mają iluzję pieniędzy, inni władzy, jeszcze inni twórczości.

Pewnie dlatego człowiek czuje się niezręcznie przy spotkaniu z ludźmi, którzy już utracili swoje złudzenia i teraz tylko jedzą, piją, śpią i kopulują, zaćmiewają swój umysł alkoholem lub narkotykami.

Spacer po brzegu rzeki z ciężkim tobołkiem na plecach sprzyjał takiemu filozofowaniu. Najlepiej wyrażona cecha charakteru Rosjanina – wzywać do miłości do upadłych, współczuć kalekom i obłąkanym, i czuć się winnym, że świat jest niedoskonały. Być może właśnie ta cecha nie pozwala Rosji odnaleźć swojej idei narodowej. Ale jakoś nie miałem ochoty proponować Dimie hasła „biada poniżonym”. Być może kraj by na tym skorzystał, ale wtedy byłby to już zupełnie inny kraj.

We wsi nic się nie zmieniło. Tylko wędkarzy siedziało teraz mniej – pięciu. Na mój widok uśmiechnęli się debilnie. Poszukałem wzrokiem swojego znajomego, wujka Saszko, ale widocznie po barszczyku z kurczakiem poszedł spać. Wasylisa radziła oddać rzeczy albo jemu, albo nieznanemu mi Markowi, albo kobiecie o imieniu Anna. Zrozumiałem, że byli to najdawniejsi i najbardziej zaadaptowani mieszkańcy Nirwany.

– Marek! – zawołałem. – Anna!

Żadnej odpowiedzi. Tylko gapią się zza rzeki uśmiechnięte przygłupy. Westchnąłem i wszedłem do wody. Ech, trzeba było przejść na drugą stronę rzeki przez kuźnię, że też od razu o tym nie pomyślałem! No nic. Wysuszą sobie te szmaty.

Mokry i zły, w adidasach pełnych mułu, wyszedłem na lewy brzeg. Węzełek z ubraniem namiękł i zrobił się katastrofalnie ciężki. Gdybym nie był funkcyjnym, pewnie bym go nie utrzymał. Kindżał-prezent od Wasylisy spoczywał w skórzanej pochwie i klepał mnie po biodrze. Niezbyt potrzebna rzecz, ale głupio było wyrzucić czy odmówić.

– Gdzie mogę znaleźć Annę? – spytałem pierwszego z brzegu wędkarza, chudego chłopaka o niezdrowo żółtej twarzy. Przyjrzałem mu się i spostrzegłem, że łowi ryby w szczególny sposób: żyłka spoczywała na wodzie bez haczyka.

– Anna… – Chłopak pokiwał głową. – Anna…

Wzrok miał pusty i bezmyślny. No tak, od niego niewiele się nie dowiem.

– Anna jest tam – powiedział siedzący obok mężczyzna, nieco starszy, o zdrowszym wyglądzie. – Tam.

Popatrzyłem na jego rękę, wskazującą kierunek, skrzywiłem się na widok długich, brudnych paznokci i skinąłem głową.

– Dziękuję.

Rzeczywiście znalazłem Annę we wskazanym budynku. Wszedłem, drzwi były otwarte. W jednym pokoju, dość czystym, z wilgotną, niedawno umytą podłogą, znajdowały się dwie kobiety. Jedna leżała nieruchomo tyłem do mnie, na pryczy zbitej z desek, ale chyba sęki jej nie przeszkadzały, chociaż miała na sobie tylko majteczki i stanik. Druga, ubrana w kretonową sukienkę w groszki, stała boso i prała w czerwonej plastikowej miednicy, ustawionej na środku pokoju na chwiejnym krześle – również plastikowym i czerwonym. Kobieta wyglądała na zmęczoną i po przejściach, ale upartą i wytrwałą. Na ugniataną w miednicy bluzkę patrzyła z czułością, jak na kotka czy pieska przygarniętego do domu i teraz szorowanego z ulicznego brudu.

– Anna?

– Tak?

Moje pojawienie się nie wzbudziło ciekawości. To chyba był główny problem mieszkańców Nirwany – nic nie było w stanie ich zainteresować.

– Wasylisa prosiła, żeby przekazać.

Rzuciłem na podłogę mokry tobołek, który plasnął miękko. Ubrania, pewnie z second-handu, zawinięto w zasłonę albo narzutę; przez mokry materiał było widać podeszwę dziecięcego buta.

– Dobrze – powiedziała kobieta. – Dziękuję.

Najwyraźniej nie miała zamiaru odrywać się od prania. Sądząc po wyrazie twarzy, ten proces sprawiał jej przyjemność. Anna coś cichutko szeptała do pranej koszuli; wydawało mi się, że z ruchu jej warg przeczytałem: „Moja ty śliczna…”.

Rany boskie. Wyobraziłem sobie gospodynie domowe, które cackają się z odkurzaczem, bawią z rondelkami i uwielbiają swoje pralki. Zajęcia domowe przestałyby być niewolnictwem, a stały się rozrywką – wystarczy odrobina psychodelików w powietrzu…

– A co z nią? – zapytałem, gdy już miałem wyjść.

Anna spojrzała na leżącą na pryczy dziewczynę. Ta poruszyła się, jakby wyczuła spojrzenie.

– Nowa… – oznajmiła Anna. – Śpi. Na początku wszyscy dużo śpią, dużo myślą.

Coś mnie niepokoiło w tej kobiecie drzemiącej na pryczy. Jakbym… jakbym już ją gdzieś widział… Nie tak lekko ubraną, oczywiście. A raczej… ciepło ubraną…

Podszedłem do pryczy, wziąłem leżącą za ramię i ostrożnie odwróciłem.

Dziewczyna, która dwa dni temu rzuciła na podłogę w wieży list, uśmiechnęła się do mnie i powiedziała:

– Celniku…

Z jej ust płynęła cienka niteczka śliny, prawy policzek był czerwony od leżenia na deskach.

Może gdyby mnie nie poznała, zawahałbym się. Ale w tym wypadku nie.

– Ona pójdzie ze mną – powiedziałem.

– Trudno jej teraz chodzić – powiedziała Anna, nie protestując, a jedynie informując mnie. Widocznie to był najsilniejszy opór, do jakiego byli zdolni mieszkańcy Nirwany.

– To nic, ja jej pomogę – powiedziałem, podnosząc dziewczynę i kładąc sobie na ramieniu. Bycie funkcyjnym ma swoje plusy! – Skąd ona się tu wzięła?

– Mistrz ją przyprowadził… wczoraj.

– Jaki mistrz?

– Mistrz – powtórzyła Anna; widocznie nie znała imienia. – Mistrz będzie się gniewał, że ją pan zabrał.

– To nic. Grunt, żebym ja się nie gniewał. Kto bliżej, ten jest głównym mistrzem.

Zdaje się, że coś jeszcze mówiła, ale ja już wyszedłem z domku. Rozejrzałem się, czując się jak resocjalizowany terminator, ratujący Sare Connor, albo średniowieczny żołnierz, porywający ze zdobytego miasta dziewczynę na trzy dni.

Nikt nie próbował odebrać mi jeńca. W spojrzeniach kilku mężczyzn zabłysło jedynie naturalne zainteresowanie, nic więcej.

– Całkiem żeście tu zbutwieli – mruknąłem i przeszedłem rzekę w bród. Mała zimna kąpiel dziewczynie nie zaszkodzi.


* * *

Zrobiłem jeden postój, niedaleko wieży. Właściwie mógłbym dojść, ale postanowiłem chwilę odsapnąć i sprawdzić, jak się czuje mój „bagaż”.

Dziewczyna uśmiechała się błogo, zapatrzona gdzieś w głąb siebie. Poklepałem ją po policzku, usłyszałem w odpowiedzi ciche mruczenie i postanowiłem jeszcze zaczekać z pytaniami. Zapaliłem papierosa zadowolony z odczuwania krótkotrwałej przyjemności zwykłej trucizny, a nie stałego, otępiającego haju.

– Celniku… – powiedziała znowu dziewczyna. Zmarszczyła brwi, chyba próbując skoncentrować na mnie spojrzenie. – Nie… nie zostawiaj…

Zrozumiałem i poklepałem ją po dłoni.

– Nie bój się. Nie zostawię cię tu.

Rozluźniła się i jej spojrzenie od razu otępiało, odpłynęło. Paliłem, patrzyłem na dziewczynę i ze zdumieniem myślałem, że nie budzi we mnie żadnego podniecenia. A przecież była znacznie ładniejsza od Wasylisy… i od mojej Anki, jeśli mam być szczery. Ale ani młode opalone ciało, ani straszliwie droga koronkowa bielizna nie podniecały. Może z powodu bezmyślnych, osowiałych oczu?

A może dlatego, że zawsze uważałem, że takie dziewczyny są poza moim zasięgiem? To przecież tak jakby zakochiwać się w aktorce czy fotomodelce. Kiedy ma się piętnaście lat, to takie zauroczenie jest dobre do fantazji erotycznych, ale w przypadku dorosłego mężczyzny to już jest niepoważne. Takie dziewczyny są dla tych, którzy rozbijają się bentleyami czy jaguarami.

Albo dla funkcyjnych.

Z westchnieniem skiepowałem papierosa w miękkiej ziemi, wziąłem dziewczynę na ręce – odruchowo objęła mnie za szyję – i poszedłem do wieży. Niesienie jej w taki sposób było bardziej niewygodne, ale po tym, jak prosiła mnie o pomoc, nie mogłem jej nieść na ramieniu, jak dywan zwinięty w rulon.

Kwadrans później wniosłem uśmiechającą się błogo dziewczynę do wieży. Przy okazji zauważyłem, że moja funkcja wcale nie wygląda tak czarująco jak wydawało mi się na początku – żaden marmur, zwykły biały kamień, może nawet wapień. Kopniakiem zamknąłem drzwi, łokciem przesunąłem zasuwę. Tak. Co teraz? Do Moskwy, na jakiś detoks? Nie, nie warto.

Wdrapałem się na drugie piętro, wszedłem do łazienki i posadziłem dziewczynę w wannie. Poruszyła się, przykucnęła, objęła rękami ramiona.

Westchnąłem i powiedziałem:

– Wybacz, że bez żadnych zamiarów…

Nadal się uśmiechała. Ciekawe, jak długo będą działać psychodeliki. Trzeba było zapytać Wasylisę.

– Bez żadnych zamiarów – powtórzyłem, przekonując nie wiadomo kogo, i zdjąłem jej stanik, potem pomogłem ściągnąć majteczki. W końcu, czy to pierwsza kobieta, którą rozbieram? Nie, nie pierwsza. Szósta… nie, piąta.

A jeśli liczyć tylko proces doprowadzony do końca, trzecia.

Dziewczyna właściwie nie potrzebowała kąpieli – Nirwana była bardzo czystym światem – ale chciałem, żeby jak najszybciej doszła do siebie.

Trzy minuty siedziała pod strugami gorącej wody. Potem, szczerze żałując, że mam zwykłą wannę, a nie żadne wypasione jacuzzi, urządziłem jej szkockie bicze – dziesięć sekund lodowatej wody, potem znowu gorąca. Zobaczyłem, że to nie działa, i zacząłem puszczać lodowatą wodę po dwadzieścia sekund. Wierzcie mi, niesamowita rozrywka. Zwłaszcza gdy na dworze zimno, a lejąca się z kranu woda jest naprawdę lodowata.

Pięć minut później ten naprzemienny prysznic przyniósł wreszcie efekt.

– Prze… przestań – wyjąkała dziewczyna. – Wystarczy…

– Aha! – ucieszyłem się. – Jak się nazywasz?

Ujrzałem mokrą i już nie taką rozanieloną twarz.

– Na… Na…

– Natasza?

– Nastia… Sta… Star…

– Nastia Star?

– Wystarczy!

Doszedłem do wniosku, że na początek to już nieźle. Zakręciłem kran, zdjąłem z wieszaka szlafrok. Nastia posłusznie wstała, narzuciłem na nią szlafrok i pomogłem wyjść z wanny.

– Możesz mówić? Nie wyłączysz się?

– Nie wiem.

– Chodź.

– Po… poczekaj. – Odsunęła mnie, spojrzała na sedes. – Wyjdź. Muszę…

Wyszedłem, podejrzewając, że za pięć minut będę musiał wejść i wtedy zobaczę uśmiechniętą błogo Nastię w połowie drogi do upragnionego celu. Ale ona okazała się silniejsza niż myślałem. Wyszła sama. Tyle że od razu zawisła na moich rękach i powiedziała:

– Wszystko się kręci…

W kuchni posadziłem ją na podłodze – z krzesła by spadła – i zrobiłem filiżankę mocnej, słodkiej kawy – trzy łyżki kawy, tyle samo cukru, zalać wrzątkiem; nie chodziło o smak, tylko o to, żeby było jak najwięcej kofeiny. Zmusiłem ją do wypicia. Popatrzyłem w okno prowadzące do Kimgimu i pokręciłem głową. Już wieczór. Nieładnie byłoby nie przyjść do restauracji Feliksa. Wyglądałoby to arogancko, jakbym nie chciał utrzymywać kontaktów z sąsiadami.

– Jak się czujesz?

– Zaraz zasnę – odpowiedziała wyraźnie Nastia. – Nie mam siły…

– Co się z tobą stało? Dlaczego wrzucili cię do Nirwany?

Najwyraźniej zbyt wiele od niej wymagałem. Oczy jej się same zamykały, cały czas usiłowała położyć się na podłodze. Poddałem się, zaprowadziłem ją do sypialni, położyłem na swoim łóżku. Od razu zasnęła snem kamiennym. Nawet zaczęła leciutko pochrapywać.

– Jasne – powiedziałem, przykrywając ją kołdrą. – Dobrej nocy.

To chyba naturalna reakcja. Organizm pozbawiony działania psychodelika powinien być albo pobudzony, albo ociężały. Dla mnie osobiście korzystniejszy był wariant drugi.

Obszedłem pokój, zaglądając we wszystkie okna.

Moskwa. Ponuro, ale nie pada. Wieczór, w oknach domów widziałem światła, ale latarnie były jeszcze zgaszone.

Kimgim. W głuchym zaułku nie ma okien ani latarni, więc jest bardziej ciemno, za to wszystko przyprószone śniegiem. Niebo ciężkie, śnieżne, ale opadów być nie powinno.

Ziemia-siedemnaście. Malowniczy zachód słońca nad morzem. Błękit nieba przechodzi w intensywną niebieskość, potem w fiolet, wreszcie w czystą tropikalną ciemność. A wszystko doprawione różem. Takie rajskie tapety lubią ustawiać na monitorze komputera starszawe księgowe i młodziutkie sekretarki.

Nirwana. Jabłoniowa idylla. Zielona trawa, niebieskie niebo… tu słońce jest jeszcze wysoko.

Jakie będzie moje ostatnie okno?

Wzruszyłem ramionami. Nic nie poradzę. Co ma być, to będzie.

Najwyższy czas zacząć zbierać się do Feliksa. Chyba należało włożyć garnitur, ale nie zdążyłem się w niego zaopatrzyć. Musiałem ograniczyć się do nowej, czystej koszuli i świeżych skarpet. Kindżał też wyłożyłem i nawet wytarłem wilgotne jeszcze ostrze. O, zrobię sobie kominek i będę wieszał nad nim „rodową” broń.

Na stole zostawiłem list do Nastii: „Nigdzie nie idź, to może być niebezpieczne. Czekaj na mnie. Wrócę nad ranem”. I po krótkim wahaniu podpisałem się: „Celnik”.

Wychodząc, zgasiłem światło. Drzwi do Kimgimu otworzyłem z ponurym zamiarem pokonania wielokilometrowej drogi do restauracji jak najszybciej, w stylu policjanta Chaja.

Ale nie doceniłem Feliksa. Obok wieży stały znajome sanie, w których Karl – tamten kelner – nudził się i palił, ale nie banalnego papierosa, lecz fajkę o wymyślnym kształcie. Na mój widok zeskoczył na śnieg i zameldował:

– Powóz gotowy, mistrzu!

Widać było, że Karl z przyjemnością wykonuje polecenie swojego pana.

– Długo czekasz?

– To nic – odparł chłopak i zrozumiałem, że sanie stoją tu dość długo. Zresztą było widać po śladach, że od czasu do czasu ruszał saniami do przodu i do tyłu, żeby koń nie zmarzł. – Czekamy na pańskiego przyjaciela?

– Nie, ma go, wyruszył w podróż – powiedziałem ponuro. Wsiadłem do sań, przykryłem się pledem i ruszyliśmy.


* * *

Nie ma nic nowego pod księżycem. Nawet pod cudzym księżycem.

Na drzwiach restauracji wisiała tabliczka: „Zamknięte z powodu imprezy wewnątrzzakładowej”. Przed wejściem stał ciepło ubrany, bardzo poważny majordomus i właśnie tłumaczył oburzonej parce młodych ludzi, że „absolutnie się nie da, wszystko zajęte, impreza korporacyjna, serdecznie radzę odwiedzić restaurację»Król-rybak«. W ramach przeprosin od naszej restauracji zaraz podadzą państwu kielich wyśmienitego grzanego wina…”.

Młodzi ludzie awanturowali się, mówili, że mieli rezerwację. Na mnie popatrzyli z jawną niechęcią. Widocznie restauracja Feliksa cieszyła się w Kimgimie dużą popularnością.

– Zapraszam, mistrzu – powitał mnie majordomus z nikłym ukłonem, po czym znowu przełączył się na tamtych.

Zmienił ton z taką łatwością, jakby miał w plecach (niczym mówiąca lalka) przełącznik: „uniżenie grzeczny – nieugięcie uprzejmy”.

Poszedłem do głównej sali, kładąc kurtkę na rękach szatniarza.

Zabawa właśnie się zaczynała.

Zebrało się ze dwudziestu gości. Za stołem – dużym, okrągłym, jakiego nie powstydziłby się król Artur – jeszcze nikt nie siedział. Feliks mówił, że w Kimgimie jest dziesięciu funkcyjnych, czyli połowa przyszła z innych światów.

Od razu zobaczyłem Różę Białą – w długiej czarnej sukni z nieodpowiednim do wieku dekoltem. W jednej ręce trzymała kieliszek z szampanem, w drugiej palące się cygaro. Staruszka skinęła mi głową i powiedziała coś do stojącej obok niemłodej, korpulentnej kobiety. Kobieta obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem i obdarzyła omdlewającym uśmiechem. Ona również miała wyzywający dekolt, ale przynajmniej uzasadniony. Za to szmaragdowy kolor sukni najwyraźniej doradził jej wróg.

Był też Chajes, w smokingu i muszce. Tłumaczył coś słuchającemu uważnie kelnerowi. Kelner kiwał głową, ale Chajes nadal uściślał szczegóły swojego zamówienia. Wyglądał bardzo dostojnie, niczym potomek jakiegoś rodu arystokratycznego.

Prawie wszyscy goście byli elegancko ubrani, jakby obowiązywał ich ścisły dress code: „czarny krawat”. Mężczyźni w czarnych smokingach i czarnych muszkach, kobiety w sukniach koktajlowych. W bardziej nieformalnych strojach wystąpiło jedynie dwóch czy trzech mężczyzn. A przy oknie, z dziewczyną w różowej sukni rozmawiał mężczyzna ubrany w jasne spodnie i lnianą koszulę. Popatrzyłem przelotnie na jego byczy kark i zrozumiałem, że to funkcyjny projektant. Skąd ta wiedza? Nie wiem. A skąd mi się wziął ten „dress code”, „niewymuszony”, „formalny”, wszystkie te określenia wymyślone przez smętnych Angoli?

No trudno, jakoś wytrzymają mój strój. Wsunąłem kciuki za pasek dżinsów i podszedłem do stołu. Po mojej lewej stronie wyrósł kelner z tacą; wziąłem kieliszek szampana.

– Kirył! – Z przeciwka już szedł Feliks. Również nienagannie ubrany, ze skórzaną teczką w ręku, czyżby menu? – Jak się cieszę, że znalazłeś czas, żeby nas odwiedzić! Przyjaciele, proszę o chwilę uwagi! To Kirył z cła w dzielnicy fabrycznej!

Jego radość była autentyczna, podobnie jak zainteresowanie pozostałych funkcyjnych. Ktoś niegłośno zaklaskał w dłonie, brawa podchwycili pozostali. Przez kilka sekund wszyscy klaskali, niczym nerwowi pasażerowie po długo wyczekiwanym, miękkim lądowaniu samolotu.

– To czwarte cło w naszym mieście – mówił dalej Feliks. – Myślę, że to wystarczający powód dla bankietu! Pojawiły się nowe przejścia na Ziemię-siedemnaście, Ziemię-dwa i… Co dzisiaj, Kiryle?

– Nirwana

– Jaki rejon?

– Nie wiem. Tam jest osiedle dla zesłańców – powiedziałem, patrząc w oczy Feliksowi. – I jeszcze jedno cło. Funkcyjny nazywa się Wasylisa.

– Wasylisa… Sprawdzę w… sprawdzę. Tam jest trzydzieści osiedli, trzeba się zorientować. No cóż, to dobrze, Kiryle! Nirwana również bywa przydatna. Mamy tam jeszcze jedno wyjście, ale w bezludnej okolicy. To niehumanitarne. A tworzenie nowego obozu jest trudne i niecelowe.

– Feliksie… – Nagle zrozumiałem, co zastanowiło mnie w jego słowach. – Powiedziałeś, że macie teraz wyjście na Ziemię-dwa?

– No tak. Do twojego świata.

– A Ziemia-jeden?

Feliks zaśmiał się i machnął ręką, jakby oganiał się przed natrętną muchą.

– Głupstwo, nie zawracaj sobie głowy. To rezerwowy numer… Żeby nie pojawiały się niepotrzebne dyskusje o pierwszeństwie. Proszę państwa, proponuję toast!

Kelnerzy się zakrzątnęli. Jednym dolewali szampana, innym zamieniali kieliszki. Róża Biała przeszła na koniak, za jej przykładem poszło kilku mężczyzn.

– Za nowego członka naszej małej, ale zgodnej rodziny! – powiedział Feliks. – Jesteśmy różni, ale służymy jednej sprawie!

Brzęknęło szkło; kilku funkcyjnych poklepało mnie po ramionach. Wysłuchałem nic nieznaczących, ale raczej szczerych komplementów; Chajes, widocznie na prawach starego znajomego, szturchnął mnie w bok, szczerząc się w uśmiechu.

Dopijając szampana, Feliks wziął mnie zręcznie pod rękę i oznajmił:

– Porywam naszego gościa na kilka minut! Kirył, jesteś bardzo głodny?

– Nie – skłamałem.

– Nie będę cię długo trzymał. O, weź kilka kanapek. – Wziął ze stołu i wręczył mi talerz z maleńkimi kanapeczkami. – Spróbuj tego, to bardzo smaczne.

Z powątpiewaniem popatrzyłem na chlebowy koszyczek, wypełniony żółto-zielonymi półprzezroczystymi kuleczkami.

– Kawior ośmiornicy – wyjaśnił Feliks.

– Tej samej?

– Słucham? A tak, tej samej. Wszystko ma swoje plusy, zawsze. No i jak tam, oswajasz się?

Wszedłem za nim do małego gabinetu, oddzielonego od sali ciężkimi, brokatowymi portierami. Stało tu kilka foteli i stolik z alkoholem i zakąską. Postawiłem swój talerzyk obok.

– Wszystko w porządku, Feliksie. Oswajam się.

Coś się w nim zmieniło od czasu naszego pierwszego spotkania. Pojawił się jakiś niepokój, jakieś zakłopotane stropienie… Jakby się czegoś obawiał.

– I jak, wprowadzili cię w temat?

– Tak, przyszło dwóch ludzi i funkcyjna akuszerka.

– No tak, no tak. Tam u was jesteście w ścisłym kontakcie z władzą. Ale to nic. Najważniejsze, żebyś zawsze pamiętał, że nikt nie ma prawa wywierać na ciebie nacisku. Nawet politycy.

Ha, przecież nie wspominałem, jacy „ludzie” u mnie byli! Udałem, że nie dostrzegłem wpadki Feliksa.

– Polityk namawiał mnie, żebym otworzył drzwi do Arkanu.

– Po co? A zresztą, czy możesz to zrobić?

– Nie wiem, czy mogę. Próbowałem, ale otworzyły się drzwi do Nirwany. A po co? – Zastanowiłem się i nalałem sobie odrobinę koniaku. A raczej miejscowej brandy, sadząc po zapachu całkiem niezłej. – Tam jest przecież przyszłość, prawda?

– Nie. – Feliks się skrzywił. – To prymitywna interpretacja. Uważa się, że świat Arkanu jest niemal identyczny ze światem Ziemi-dwa, ale wyprzedza ją w rozwoju. Jakby cała jego historia zaczęła się trzydzieści lat wcześniej.

– Wszystko jedno. Polityk ma bardzo ambitne plany. Chce poznać przyszłość, żeby z powodzeniem pracować w naszym świecie.

– Rządzić. – Feliks skinął głową. – Dlaczego nie? Spróbuj, oczywiście. Ale bardzo trudno otworzyć tam przejście. Do tej pory było tylko jedno cło…

– Feliksie, to znaczy, że w Arkanie nie ma funkcyjnych?

– Nie ma. – Feliks rozłożył ręce.

– A skąd oni przyszli?

– Kto? – Feliks uśmiechnął się, ale odniosłem wrażenie, że kąciki jego ust zadrżały.

– Funkcyjni.

– Co za głupstwa! – Feliks lekko podniósł głos. – My jesteśmy funkcyjnymi! Ja z Ziemi-trzy, ty z Ziemi-dwa. Cywilizacja ludzi występuje w światach od drugiego do szóstego; plus dwa epizodycznie dostępne światy, Arkan i Kanion. W pozostałych nie ma ludzi, w niektórych w ogóle nie ma życia. A właśnie, przecież po to cię tu zaprosiłem!

Podał mi teczkę.

W środku były dwa pliki spiętych kartek. Pierwszy nosił tytuł: „Autentycznie istniejące światy”, a drugi, nieco cieńszy: „Ziemia-trzy, rozszerzony opis”.

– Wiecznie o tym zapominają – westchnął Feliks. – Brak scentralizowanej władzy to plus i minus zarazem. Zawsze są minusy. Znajdziesz tu mnóstwo pożytecznych informacji.

Szybko zerknąłem na pierwszą stronę: „Autentycznie istniejących…”.


Ziemia-dwa: Świat całkowicie zamieszkany i zbadany.

Ustrój polityczny: wielobiegunowy.

Najważniejsze państwa: USA i Chiny.

Najważniejsze języki: amerykański angielski, brytyjski angielski, chiński.

Poziom rozwoju technicznego: 1.


– Co to znaczy: „Poziom rozwoju technicznego: 1”?

– Że twój świat jest najbardziej rozwinięty technicznie i służy za wzorzec – wyjaśnił Feliks. – Za to poziom czystości ekologicznej jest mierzony według naszej Ziemi.

– Żeby nikt nie czuł się urażony.

– Właśnie.

– Dziękuję, Feliksie. – Zamknąłem teczkę. – Ale mimo wszystko wydaje mi się…

– Lubię cię, Kiryle. – Feliks popatrzył na mnie. – I nieodmiennie się cieszę, gdy człowiek otrzymał szansę wstąpienia w nasze szeregi. I doskonale rozumiem, że nowicjusze zawsze chcą dokopać się do jakichś tajemnych sprężyn, do rzekomych fundamentów naszego społeczeństwa. A więc, Kiryle, czegoś takiego nie ma! Są tylko funkcyjni akuszerki, którzy wyczuwają pojawienie się nowicjuszy i pomagają im wejść w społeczność funkcyjnych. Są przyjaciele, którzy zawsze ci pomogą, zawsze ubarwią twoje życie. Są różne światy, od pięknych do strasznych. Twoja Ziemia jest piękna, Kiryle, tylko ty tego nie widzisz. Są też pewne problemy. Niektórzy ludzie, dowiadując się o naszym istnieniu, zaczynają pleść intrygi, spiski.

– I wtedy zsyła się ich do Nirwany.

– Zsyła się ich na Ziemię-dwadzieścia dwa. To niezbyt surowa kara, jeśli brać pod uwagę, że konspiratorzy nie przebierają w środkach. Prawda?

Wzruszyłem ramionami.

– Romantyczne porywy może odczuwać każdy – rzekł Feliks. – A szczególnie młody człowiek w stosunku do sympatycznej dziewczyny.

Nasze spojrzenia spotkały się. Skinąłem głową i zapytałem

– I co się dzieje z młodym funkcyjnym, który poddał się romantycznemu porywowi?

– Jeśli nie przynosi to nikomu szkody, nic. – Feliks westchnął. – Być może młodemu człowiekowi uda się zresocjalizować naiwną dziewczynę, która wplątała się w niebezpieczną cudzą grę. Wtedy nikt nie będzie miał nic przeciwko.

– Aha. – Mimo całej powagi rozmowy przypomniał mi się fragment dowcipu o Stirlitzu: „Wszyscy jesteśmy pod kloszem Müllera!”.

– Ale bywają bardziej nieprzyjemne sytuacje. – Feliks z posępną miną obracał w ręku kieliszek, jakby nie mógł się zdecydować, czy napić się koniaku, czy nie. – Na przykład, pojawił się funkcyjny lekarz. Wspaniała dziewczyna! Mogłaby pomagać i nam, i ludziom, nikt nie miałby jej tego za złe! Wszyscy na miarę swoich sił pomagamy prostym ludziom. Ale nie, związała się z bandytami, zaczęła intrygować. Otrzymała uczciwy wybór i zerwała ze swoją funkcją, z funkcyjnego przemieniła się w człowieka. No cóż, to jej wybór. Ale jeśli potem dochodzi do jakiejś głupiej partyzantki i zabawy w Robin Hooda, jeśli ktoś zaczyna torturować biedną staruszkę… Przecież ty też musiałeś przelać krew, zabijać tych głupich chłopców, którzy nasłuchali się romantycznych bredni!

Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Feliks miał rację, na moich rękach była krew. Ale co mogłem zrobić w tamtej sytuacji?

– Nic nie mogłeś zrobić – kontynuował Feliks. – Nie jesteś winny. To wszystko przez głupotę i zdradę funkcyjnego!

Przez kilka sekund siedzieliśmy w milczeniu, potem Feliks wstał. Wyraźnie się rozluźnił, jakby z godnością wypełnił nieprzyjemną, ale nieuniknioną misję.

– Wierzę, że nigdy nie zetkniesz się ze zdradą – powiedział uroczyście. – To się zdarza niezbyt często, ale zawsze jest tak ciężko… A teraz chodźmy, goście czekają! Pewnie już podają pierwsze danie.

Wyszliśmy z gabinetu w samą porę – kelnerzy roznosili talerze z gorącym daniem. Zauważyłem, że wszystkim podano tę samą potrawę, ale każdy miał inny zestaw sosów. Ktoś jeden czy dwa spodeczki, a ktoś inny całą baterię sosjerek, miseczek i butelek.

– Koniak – zwróciłem się do kelnera, patrząc na leżące na talerzu medaliony cielęce. – Chociaż nie, wódkę.

– Jaką konkretnie wódkę pan sobie życzy? „Rosyjski standard”, „Stoliczna”, „Absolut”, „Kzarp”, „Esgir”, „Cytrynowy Esgir”?

– „Esgir” – zdecydowałem.

Miejscowa wódka okazała się całkiem zwyczajna – właściwie takiej samej mógłbym się napić w Tambowie, Sztokholmie czy we Francji – wszędzie tam, gdzie ludzie wpadli na pomysł przerobienia ziaren pszenicy na spirytus. Ale było mi wszystko jedno. Byłem zły na Feliksa, na konspiratorów wszelkiej maści i na samego siebie. Chciałem się upić!

I z powodzeniem przeprowadziłem ten plan.

Pamiętam jeszcze, jak piłem z Feliksem jakiś stary i rzadki koniak (już po wódce!), nie czując smaku, ale z entuzjazmem chwaląc bukiet. Pamięć celnika usłużnie podsuwała słówka z żargonu degustatorów i Feliks z aprobatą kiwał głową.

Potem Feliks gdzieś zniknął, a ja długo całowałem się w gabinecie z dziewczyną, funkcyjną malarką. Dziewczyna namawiała mnie, żebyśmy pojechali do jej pracowni, gdzie ona natychmiast zacznie malować mój akt. Odmawiałem, kładąc nacisk na to, że dzisiaj wyraźnie nie jest mój dzień, że trzeciej wpadki nie przeżyję, a sądząc po ilości wypitego alkoholu, jest ona nieunikniona. Umówiliśmy się na malowanie portretu w tygodniu, po czym dziewczyna przełączyła się na Feliksa.

Pod koniec wieczoru bratałem się z Niemcem, którego cło prowadziło do Kimgimu z miasteczka Wiesbaden. Niemiec długo sprawdzał coś na jakichś mapach i w końcu uroczyście oznajmił, że zdołam przez Kirmgim dostać się do jego Wiesbaden, gdzie są wspaniałe łaźnie. Z tej okazji napiliśmy się znowu i zaczęliśmy mówić o bliskości charakterów rosyjskiego i niemieckiego, o tragizmie rosyjsko-niemieckich wojen, a także o doniosłej roli, jaką Rosja i Niemcy powinny odegrać w Europie. Przy czym Niemiec przez cały czas podkreślał: „W zjednoczonej Europie!”, a ja ze śmiechem odpowiadałem: „A niechby nawet w rozłączonej!”, co wydawało mi się bardzo śmieszne.

A potem jakoś tak od razu znalazłem się pod moją wieżą. Było bardzo zimno, kelner Karl namawiał mnie, żebym wszedł do wieży i poszedł spać. Wyjaśniłem mu, że jako funkcyjny mogę z powodzeniem spać: na śniegu, ale Karl tak bardzo się tym przejął, że mimo wszystko zgodziłem się wejść do środka.

W wieży położyłem się wygodnie pod schodami. O dziewczynie, która spała na moim łóżku, na śmierć zapomniałem; po prostu wchodzenie po schodach wydało mi się bardzo trudne i skomplikowane i doszedłem do wniosku że ten kaprys nie jest wart wysiłku.

Загрузка...