18.

Szaleństwo ma w sobie pewien urok. Wyjść z domu po chleb i wyjechać do innego miasta, poznać rano dziewczynę i wieczorem wziąć z nią ślub, zdecydowanym ruchem otworzyć drzwi do ciemnego pokoju, z którego dobiegają podejrzane dźwięki, wejść do klatki hipopotama i poklepać go po tłustym zadzie, pojechać do Tajlandii i uprawiać seks bez prezerwatywy, przyjąć propozycję tajemniczego nieznajomego i podpisać się krwią na czystej kartce papieru. Jednym słowem, rzucenie się na złamanie karku ku przygodzie to bardzo kusząca wizja.

Szczególnie jeśli masz dwadzieścia lat i jeszcze nigdy nie brałeś udziału w prawdziwej przygodzie.

Bo prawdziwa przygoda wymaga odrobiny szaleństwa. Ilu pasjonujących przygód nie zaznałaby ludzkość, gdyby ludzie zechcieli najpierw odrobinę pomyśleć i się przygotować! Ekspedycje polarne nie trzymałyby ropy w zaspawanych ołowiem kanistrach i nie polegały na kucykach jako środkach transportu, wynalazcy skrzydeł najpierw skakaliby z szopy, a dopiero potem z wieży Eiffela, abonenci poczty elektronicznej nie otwieraliby listów z tematem „Nice game!” i nie pomagali nigeryjskim książętom w otrzymaniu spadku w wysokości dwóch miliardów dolarów. Generalnie nie doszłoby do całego mnóstwa wydarzeń – zabawnych, smutnych, a najczęściej tragicznych.

Prawdziwa przygoda wymaga ofiar.

Jeszcze miesiąc temu natychmiast wyszedłbym z wieży do nowego świata. Nie pomyślałbym ani o pogodzie, ani o tubylcach, ani o nieznajomości miejscowych realiów.

Ale zmieniłem się. Od czasu, gdy zostałem sam na sam z całym światem, zacząłem myśleć.

Wyszedłem z wieży do swojej Moskwy, złapałem okazję i pojechałem do supermarketu. Gruba paczka pieniędzy aż prosiła, żebym zadał szyku. Trafiłem na wyprzedaż letnich rzeczy w sklepie „Camel trophy” i kupiłem coś w rodzaju długich szortów, koszulkę polo, wiatrówkę z kapturem i odpinanymi rękawami, czapkę z daszkiem i wygodne sandały. Wyjaśniłem sprzedawcom, że wyruszam na południe, w ich zaciekawionych spojrzeniach od razu pojawił się smutek ludzi, którzy niedawno wrócili z urlopu.

Poszedłem do siebie i przymocowałem do pasa podarowany przez Wasylisę kindżał. Pewnie nie będzie mi tam potrzebna broń – ja sam jestem teraz straszniejszy od pistoletu! – ale bezludna zieloność za oknem, zza której wystawała iglica wieży telewizyjnej, oraz mój tropikalny strój aż się prosiły o odpowiednie wyposażenie: maczetę, hełm korkowy i strzelbę na słonie. Kindżał był jedynym dostępnym kompromisem. W charakterze zapasu prowiantu wziąłem tabliczkę czekolady i butelkę koniaku. Z wodą nie powinno tam być problemów, lekarstwa chyba w ogóle nie są mi potrzebne… Skoro mój organizm w ciągu jednej nocy naprawia pęknięte żebra, błyskawicznie neutralizuje psychodeliki i nie odczuwa kaca, to katar czy biegunka mi niestraszne.

Potem wziąłem podarowany przez Feliksa informator i przejrzałem go, zwracając szczególną uwagę na światy, w których istniała ludzka cywilizacja.

I dopiero potem zszedłem na dół i wszedłem do… Biorąc pod uwagę obecność wieży Ostankino, ten świat można było nazwać „Moskwa-2”.


* * *

Pierwsze wrażenie: pokryta rosą trawa. Buty od razu przemiękły, ale to było przyjemne uczucie rodem z dzieciństwa, gdy biegało się boso po trawie na daczy. Było ciepło, ale nie gorąco. Powietrze czyste, słodkie i na pewno nie miejskie. Ptasi szczebiot w uszach – nie krakanie wron, nie awantura wróbli, lecz śpiew jakichś ptaków, których nazwy nie znałem.

Okolica nie była tak pusta, ja mi się początkowo wydawało. Wśród drzew wiła się ścieżka – wydeptana, wyraźna, oznaczona na zakrętach kamieniami. Wspinała się na wzgórze, omijając moją wieżę, i znów znikała w lesie. Nie, to jednak nie las, raczej duży park. Przynajmniej odpadł problem, dokąd iść. Pójdę ścieżką w kierunku wieży telewizyjnej.

Moja wieża w tym świecie wyglądała inaczej. Ceglana, do wysokości półtora metra od ziemi wyłożona brązowymi płytkami. Mniej więcej na poziomie drugiego piętra biegł jeszcze jeden pas płytek, pokryty płaskorzeźbami. Podszedłem bliżej, żeby się im porządnie przyjrzeć, i ruszyłem dookoła.

Przypominało to radzieckie rzeźby propagandowe czasów stalinowskich. Na każdej był przedstawiony szczęśliwy człowiek, zajęty jakąś pożyteczną pracą. Robotnik pracował przy tokarce, chłop trzymał w wyciągniętych dłoniach pęk kłosów, lekarka osłuchiwała chorego, piłkarz kopał piłkę, staruszek pisał na tablicy jakiś wzór (przyjrzałem się i zrozumiałem, że to sakramentalne E=mc2), nawet dzieci na jednej z płaskorzeźb były zajęte nie puszczaniem samolocików, lecz czyszczeniem klatki dla królików.

Jeśli brać pod uwagę, że w każdym świecie wygląd mojej wieży dopasowywał się do otoczenia, to robiło się bardzo ciekawie. Może to jednak nie „Arkan plus 35”? Może to zupełnie nieznany świat, którego zegar spóźnia się o pół wieku w stosunku do naszego?

Pożyjemy, zobaczymy.

Ruszyłem ścieżką. Biegła lekko z górki, po miękkiej ziemi szło się wygodnie i przyjemnie. Cieszył mnie fakt, że nie czuję żadnej nieuzasadnionej euforii. Zwykła radość ze spaceru po lesie w pogodny dzień.

Ech, żeby tak w mojej Moskwie było takie lato i taki piękny, niezaśmiecony park!

Szedłem już tak chyba z kwadrans i pokonałem z półtora kilometra, gdy usłyszałem przed sobą wesołe głosy. Oto długo oczekiwany kontakt z aborygenami!

Nieco zwalniając kroku i nadając twarzy niewinnie rozluźniony wyraz, zacząłem nasłuchiwać. Przez drzewa ciągle nikogo nie było widać – może dźwięk tak dobrze rozchodził się w powietrzu, a może ja teraz lepiej słyszałem.

To była pieśń… nie, raczej piosenka. Sympatyczna piosenka, którą niezbyt czysto, ale za to z głębi serca śpiewały dźwięczne dziecięce głosy.


Chciałbym polecieć samolotem

I zobaczyć piękne miasto Moskwę.

Przecież tylko tak zdołam pomachać

Od razu wszystkim moim przyjaciołom,

Wszystkim moim przyjaciołom,

Wszystkim moim przyjaciołom.


Chciałbym popłynąć parowcem

I zobaczyć piękne miasto Moskwę.

Przecież tylko tak zdołam dojrzeć twarze

Od razu wszystkich moich przyjaciół,

Wszystkich moich przyjaciół,

Wszystkich moich przyjaciół.


Chciałbym się przespacerować

I zobaczyć piękne miasto Moskwę.

Przecież tylko tak zdołam uścisnąć dłonie

Od razu wszystkim moim przyjaciołom,

Wszystkim moim przyjaciołom,

Wszystkim moim przyjaciołom.


Wiem, że pieśni mogą być różne, a już piosenki tym bardziej. Na kolejny jubileusz stolicy za pieniądze merostwa tekściarze nie takie rzeczy napiszą. Ale tutaj zdumiały mnie dwie kwestie.

Po pierwsze, dzieci śpiewały absolutnie szczerze. Z całej duszy. Z uczuciem. Pewnie właśnie tak w starych filmach dla dzieci śpiewali pionierzy, wyruszając na zbiórkę złomu.

Po drugie, piosenka miała wyraźny rytm i nawet się rymowała! Słyszałem to wyraźnie, a przecież słowa nie trzymały rytmu i nie było tam żadnych rymów!

Dopiero gdy ujrzałem śpiewaków (piosenka właśnie się skończyła i teraz było słychać wielogłosy hałas, splatający się ze szczebiotem ptaków), zrozumiałem, na czym polega problem.

Dzieci nie śpiewały po rosyjsku. Moje zdolności funkcyjnego pozwalały rozumieć obcy język jak własny, ale nie gwarantowały przekładu poetyckiego.

A że nie śpiewały po rosyjsku… Nic dziwnego! Ciężko się spodziewać znajomości języka rosyjskiego po dziesiątce czarnoskórych chłopców i dziewczynek, w wieku od siedmiu do dwunastu lat. Chłopcy byli w szortach, dziewczynki w szortach i bluzeczkach i wszyscy boso! U nas tak beztrosko na bosaka człowiek nie pochodzi sobie nawet na wsi; szybko by się natknął na zardzewiałe gwoździe czy potłuczone butelki. Niektóre dzieci miały jaśniejszy odcień skóry, inne były smoliście czarne, ale wszystkie niewątpliwie były Murzynami czystej krwi.

Grupkę dzieci prowadziła młoda dziewczyna, również czarnoskóra, z pulchnymi, wywiniętymi wargami, ubrana w lekką kretonową sukienkę w kwiatuszki, jakiej można by się spodziewać na dziewczynie z głuchej wsi rosyjskiej. W rękach miała elegancki bukiet kwiatów, cztery czerwone róże w celofanie.

Stanąłem jak wryty.

Co to za świat? Rosja zamieszkana przez Murzynów? O, jaka niespodziewana, jaka radykalna idea narodowa!

Dziewczyna zobaczyła mnie i serdecznie pomachała ręką. Następnie zawołała:

– Dzieci! Raz-dwa-trzy!

Dzieci przestały hałasować i biegać. Do tej pory przemieszczały się w niesamowicie sprytny sposób – opiekunka szła ścieżką, a dzieci biegały dookoła niczym szalone planety, którym udało się zejść ze swoich orbit, a jednocześnie przesuwały się mniej więcej w jednym kierunku. Ale teraz zbiły się w nieruchomą grupkę i zawołały radośnie:

– Cień topry!

– Dzień dobry!

– Sieńtobry!

A także:

– Dźbry!

Najmniejsza dziewczynka zawołała:

– Cześć!

Uśmiechnąłem się z wysiłkiem i powiedziałem:

– Dzień dobry, cześć!

Rytuał zawarcia znajomości został spełniony i dzieci rozbiegły się na wszystkie strony. Dziewczyna nadal stała w tym samym miejscu, wyraźnie czekając, aż podejdę. Podszedłem.

– Dzień dobry – powiedziała czysto po rosyjsku, choć z lekkim akcentem. – Nie przeszkadzamy panu? Naszym hałasem?

– Oczywiście, że nie! – zaprotestowałem. – Dzieci! Jak dzieci mogłyby przeszkadzać! Bardzo lubię dzieci!

– Och, to nie dzieci, to potwory! – Dziewczyna teatralnym gestem otarła z czoła nieistniejący pot i się roześmiała. – Masza. Marianna Seylasi.

– Kirył.

– Są z Wybrzeża Kości Słoniowej – poinformowała mnie Marianna, zniżając głos. – Przyjechały zaledwie tydzień temu.

– Aha! – powiedziałem, rozumiejąc, że ta informacja powinna mi wszystko wyjaśnić. – Jasne… I jak im się podoba Moskwa?

– Są zachwycone oczywiście. Właśnie śpiewaliśmy piosenkę o Moskwie. Zna pan francuski?

– Więc to był francuski… Trochę rozumiem… „Wszystkim swoim przyjaciołom”… Piękna piosenka.

Marianna skinęła głową i zerknęła na swoich podopiecznych.

– Czas na nas… Do widzenia, Kiryle! Dzieci, raz-dwa-trzy!

– Do wizenia!

– Towiezenia!

– Do widzenia!

– Dozwidzenia!

I tylko najmniejsza dziewczynka znów się wyróżniła, mówiąc wyraźnie:

– Na razie!

Pomyślałem, że jeśli nawet nie jest najbardziej uzdolniona lingwistycznie, to w każdym razie najbystrzejsza.

Procesja oddalała się w stronę mojej wieży, a ja stałem, patrząc na czarnoskóre dzieci.

Turyści? Z Wybrzeża Kości Słoniowej? Nie.

Uchodźcy? To już bardziej prawdopodobne.

Tylko co to za Rosja i co to za Moskwa, która przyjmuje uchodźców z najodleglejszych afrykańskich krajów?

Robi się coraz ciekawiej.

Zamyślony poszedłem dalej. Nie zdziwiłbym się, gdybym spotkał teraz wycieczkę emerytowanych Japończyków albo ciężarnych Polinezyjek. Ale nikogo więcej nie spotkałem. Za to ścieżka z wydeptanej przemieniła się w ubitą, potem w wyłożoną kamieniem, wreszcie w asfaltowy chodnik. Wzdłuż niego stały latarnie na niewysokich słupkach. Mosiężne, toporne, ale z czystymi, całymi kloszami.

Taak… To nie jest moja Moskwa…

A potem wyszedłem na drogę – równą, dwupasmową, betonową. Od lasu-parku oddzielało ją niewysokie, sięgające do pasa ogrodzenie z metalowej siatki, pewnie po to, żeby zwierzęta nie wpadały pod samochody. Z drugiej strony biegły rzędem betonowe słupki, podobne do tych, które ustawia się na szlakach górskich. Dla ludzi umieszczono w ogrodzeniu furtkę zamykaną na haczyk, za nią przejście dla pieszych prowadziło przez drogę do małego, pokrytego asfaltem placyku: zielone drewniane ławeczki, masywne kamienne kosze na śmieci, balustrada z obracającą się na podstawce lunetą. Zwykły placyk widokowy. Widziałem już takie, ale nie w Rosji.

Jak zahipnotyzowany otworzyłem furtkę, wyszedłem, zamknąłem ją za sobą i przeszedłem przez drogę. Samochodów nie było, chociaż z daleka dobiegał oddalający się szum.

Tuż za placykiem było urwisko i… Moskwa.

Co to za miejsce? Worobjowe góry? Nie… niepodobne… Chociaż? Próbowałem zorientować się według iglicy wieży Ostankino i wyraźnej sylwetki Kremla. Żebym się zapadł na miejscu i spadł ze wzgórza do płynącej w dole rzeki – stoję w tym miejscu, w którym bym stał, gdybym pokonał tę samą drogę w naszym świecie! To znaczy w okolicy stacji metra Aleksiejewska.

Bez sensu…

To, że nie ma rozrzutu między pozycją geograficzną mojej wieży w tych dwóch światach, to jeszcze nic. Widocznie takie rzeczy się zdarzają.

Dziwne było co innego. Ta Moskwa jest podobna do mojej Moskwy, a jednocześnie rzeźba terenu jest zupełnie inna! Ktoś mógłby zapytać: „A czemu tu się dziwić, skoro w innych światach jest powietrze, którym nie można oddychać i nie ma księżyca na niebie?”. Otóż właśnie ja się dziwię. Jak mogło na zupełnie innym terenie wyrosnąć prawie identyczne miasto? Wielkie wzgórze w samym środku Moskwy, a Kreml i wieża Ostankino są takie same jak w moim świecie, postawione w tych samych miejscach?

To niemożliwe. Czy Dmitrij Doński kazałby zbudować Kreml, główną twierdzę księstwa pod takim wzgórzem, pod taką, faktycznie rzecz biorąc, górą? Akurat! Wzniósłby go właśnie tu, gdzie teraz stoję, na pohybel wszystkim mongolsko-tatarskim najeźdźcom!

Także za granicą; Chruszczow zachwyciłby się nie tylko kukurydzą i łazienkami z toaletami – na całym świecie pompatyczne wieże telewizyjne stawia się właśnie na wzgórzach, jeśli już wzgórza występują w stolicy.

Dziwne to wszystko.

Dałem spokój tym zgadywankom i podszedłem do lunety. Ciekawe, co to za typ? Są takie, których nie można przesunąć, dopóki nie wrzuci się monety. Możesz sobie patrzeć w jeden punkt, dopóki ci się nie znudzi. Są też takie, przez które w ogóle nic nie zobaczysz, dopóki nie wrzucisz monety.

Ta luneta okazała się absolutnie bezpłatna. Nawet nie przewidziano w niej szczeliny na monetę. Przywarłem do okularu i zacząłem chciwie oglądać miasto.

Kreml chyba zupełnie zwyczajny. Tak. Co my tam mamy na wieżach? No dalej, dalej… Gwiazdy! Czerwone, rubinowe. No cóż, zaczyna się pojawiać robocza hipoteza… Poszukałem flagi państwa i robocza hipoteza upadła.

Flaga była biało-niebiesko-czerwona, żadnych tam czerwonych płócien z sierpami i młotami.

Aż mi się zrobiło żal. A już myślałem, że znalazłem się w jakiejś komunistycznej utopii, która przetrwała wbrew historycznej logice.

No dobrze, popatrzmy dalej. Plac maneżowy. Zielony plac z kwiatami i parasolami letnich kawiarni, w samym centrum miasta? Tak, tak… Gdzie my tu mamy pomnik Piotra Pierwszego, który u zarania dziejów miał być pomnikiem Kolumba? Przesunąłem lunetą po rzece Moskwie, ale nic strasznego nie znalazłem. A „Szaszłyk”? Znalazłem plac Taszyński… i z wrażenia aż oderwałem się od okularu, żeby spojrzeć w niebo i z uczuciem powiedzieć:

– Chwała tobie, Chryste!

Ta Moskwa zaczynała mi się podobać!

Mój wzrok biegał po znanych od dzieciństwa moskiewskich ulicach. Teatr Bolszoj. Wszystko w porządku. CUM też. Nie, nie „też”! Górne piętro jest całe ze szkła, coś w rodzaju restauracji z placem widokowym. Sobór Wasilija Błogosławionego na swoim miejscu. A co to za cerkiew? Najwyraźniej stara; ale w moim świecie w tym miejscu jest jakieś ohydne ministerstwo.

Nie, tak daleko nie zajdę. Przestałem szukać charakterystycznych budynków i zacząłem oglądać główne ulice.

Wkrótce zrozumiałem, na czym polegają podstawowe różnice. Było tu dużo starych domów: cerkwi, pałacyków i po prostu starodawnych kamienic w samym centrum, a także sporo tego, co u nas nosi miano architektury stalinowskiej. Nowe bloki, jeśli jakieś się pojawiły, wpisywały się w ogólny zespół architektoniczny. A przy tym peryferie miasta niemal takie same jak u nas. Dużo dzielnic-sypialni z prostymi blokami z wielkiej płyty. Najwyżej trochę więcej zieleni, lepsze drogi, wszędzie małe parki i skrzyżowania, niekoniecznie zaraz nowojorskie, ale solidne. Samochodów dużo, korków mało. Widać sporo bulwarów i uliczek tylko dla pieszych. Krótko mówiąc, ta Moskwa nie była spełnionym marzeniem komunistów, ale wyglądała całkiem ładnie.

Westchnąłem i opuściłem lunetę. Wyjąłem papierosy, zapaliłem.

Coś się tu nie zgadzało. Wszystko grało, tylko co mam zrobić z tym wzgórzem? Jak miasto mogło tak totalnie zignorować wysokie wzgórze, które się tu wybrzuszyło? Zaraz, zaraz… Wybrzuszyło?

Przypadłem do okularu i zacząłem badać okolice wzgórza.

Ha! Wzgórze, na którym stałem, wyglądało na wyrwane z ziemi przez potworną siłę. Wyrwane i wyrzucone w górę. I to całkiem niedawno – miasto wyleczyło rany, urwane ulice albo skręciły, omijając przeszkodę, albo skończyły się w miejscach nieprzewidzianych przez architekta. Zauważyłem, że niektóre domy w pobliżu wzgórza zostały odrestaurowane, a inne zbudowane na nowo, już po nieznanym kataklizmie. Na miejscu ruin? Pewnie tak.

A rzeczka płynąca pod wzgórzem? Czyżby to była Jauza? Nie, nie ta odległość. Widocznie w moim świecie tej rzeki nie ma w ogóle.

– Trzęsienie ziemi? – powiedziałem na głos – Być może…

Właśnie, być może. Nigdy nie słyszałem, żeby trzęsienie ziemi miało taką siłę, żeby podźwignąć z ziemi wielki kawał terenu, opasać go rowem i puścić tam nową rzekę.

A może to „trening” budowniczych miasta? Szykowali się do przeniesienia syberyjskich rzek na południe i zrobili park w centrum Moskwy? Hipoteza wcale nie gorsza od innych.

Dobra, dalsze zgadywanki są bezproduktywne. Muszę zejść ze wzgórza, pewnie drogą, pójść do miasta i tam się zorientować, dokąd trafiłem i co tu się dzieje.

Ale nie musiałem dreptać na piechotę. Od strony szosy dobiegło buczenie silnika i minutę później zza drzew ukrywających zakręt na placyk widokowy wjechał autobus. Krótki, dwudrzwiowy, z wysoką kabiną i przednią szybą tak wielką, że było widać nawet nogi kierowcy na pedałach. Zupełnie nieznany model, ale jakiś taki staromodny… i chyba rosyjski. Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy, ale tak, jak odróżnia się zwykle styl francuskich samochodów od niemieckich, czy też japońskich od amerykańskich, tak właśnie tu było coś, co bezgłośnie sygnalizowało: „Jestem tutejszy, miejscowy, tu wyprodukowany!”. Do tej pory takie wrażenia budziły we mnie jedynie niwy czy pobiedy.

Autobus zatrzymał się naprzeciwko placyku, otworzył drzwi, ze środka wyszło z dziesięć osób. Tym razem sami Rosjanie, w każdym razie Europejczycy. I każdy zachowywał się tak, jakby uważał za święty obowiązek uśmiechnąć się do mnie serdecznie, a staruszek (w letnim garniturze i z laseczką) uchylił słomkowego kapelusza.

Ten kapelusz mnie dobił. W mojej Moskwie nikt nie nosi słomkowych kapeluszy! Nawet w czasie upału. Nawet jak jest staruszkiem.

Poza tym wszyscy mieli w rękach bukiety. Jedni róże, inni goździki lub tulipany, ale każdy parzystą liczbę kwiatów. Dokąd oni idą? Co tam jest na tym szczycie wzgórza? Cmentarz? Pomnik? Grobowiec miejscowego wodza?

Autobus niezbyt głośno, uprzejmie zatrąbił. Kierowca pomachał mi ręką: jedziesz?

Porzucając wątpliwości, wskoczyłem do autobusu – był absolutnie pusty. Widocznie wszyscy jechali do tego właśnie placyku… żeby potem przez las pójść gdzieś tam z kwiatami.

Przeszedłem się po wnętrzu autobusu. Ten sam, wszechobecny styl retro, nietypowy dla świata, wyprzedzającego nas o trzydzieści pięć lat, ale sympatyczny. Wnętrze było czyste, obicie foteli z brązowego skaju wytarte, ale czyste, ani nie porwane, ani nie pocięte. Pyzate plafony na suficie, błyszczące miedziane tabliczki: „miejsca dla dzieci”, „miejsca dla inwalidów”, „miejsca dla dam przy nadziei”, „miejsca dla zmęczonych”. Tabliczka o „damach przy nadziei” przekonała mnie ostatecznie, że nie mamy do czynienia ze zwycięstwem komunizmu na jednej szóstej lądu. Ale tabliczka o „miejscach dla zmęczonych” znów zachwiała moją pewnością.

Do licha, co to za świat? W „informatorach” od Feliksa, wśród pięciu zamieszkanych światów nic podobnego nie było! Ziemia-dwa to moja, Ziemia-trzy to ta, gdzie jest Kimgim i tysiące innych miast-państw, Ziemia-cztery to Antyk. Starodawny, dziwny świat, który zastygł na antycznym poziomie rozwoju – poziomie wypracowanym do granic możliwości, wypolerowanym do połysku. Panowały tam niebanalne w swej prostocie mechanizmy, niesamowite stosunki społeczne (niewolnictwo jest dozwolone, ale niewolnicy mają święto prawo do urządzania powstania dwa razy do roku – wówczas buntownikom wydaje się broń i mogą wszcząć bunt, władza zaś może się bronić). Ziemia-osiem – twarda teokracja, wypaczona, lekko chora wersja chrześcijaństwa, rozwój biotechnologii z jednoczesnym demonstracyjnym ignorowaniem elektryczności; władze wiedzą o istnieniu funkcyjnych i usiłują ich wyśledzić. Ziemia-pięć to świat całkiem sympatyczny, w rozwoju wyprzedzający Kimgim i bliski wyjścia w kosmos, ale posiadający jedną szczególną cechę, która przemieniła ustrój społeczny w chytry rebus – pociąg seksualny mieszkańców tego świata pojawia się raz do roku, na wiosnę.

Gdzie ja jestem? W Arkanie? Na Ziemi-jeden?

Stanąłem przy kabinie kierowcy – od strony pasażerów oddzielała ją niewysoka szklana przegródka, nad nią widniała krótko ostrzyżona głowa kierowcy. Kierowca nie oglądał się na mnie, pilnował drogi. Okazało się, że jedziemy nie w dół, lecz w górę, powoli objeżdżając wzgórze. Teraz byliśmy w rejonie Sadowego. Przejechaliśmy obok Sklifa.

Na szybie odgradzającej kabinę widniało kilka tabliczek. Jedna miedziana, od fabryki-producenta, wynikało z niej, że jadę autobusem marki SZCZAZ wyprodukowanym w Szczukińskiej Fabryce Samochodów w 1968 roku. Nieźle, taki stary, a tak się dobrze trzyma! Z dwóch kartek umocowanych w plastikowych uchwytach dowiedziałem się o zasadach korzystania z autobusu (nic niezwykłego, prócz wyszukanego stylu i pierwszego zdania „Drodzy pasażerowie! W moskiewskich autobusach między innymi należy – w miarę możliwości – opłacić swój przejazd…”. Obejrzałem też schemat trasy autobusu „Pamiętny”. Umieszczono tu jedynie fragment Moskwy, ale już wiedziałem, że znajduję się na wzgórzu o podejrzanie regularnym kształcie – jakby ktoś wbił w ziemię gigantyczny cyrkiel i narysował połowę koła o średnicy czterech kilometrów. Moja wieża była tuż obok punktu, w który wetknięto szpikulec cyrkla. Moskiewskie ulice wyginały się wokół wzgórza, jakby w siatkę z miękkiego sznurka wrzucono ciężką kulę, która ją rozerwała i wykrzywiła wszystko wokół siebie. Na tym schemacie wzgórze zakreskowano na zielono i podpisano: „Wzgórze pamięci”.

Więc jednak coś się tu stało. I to całkiem niedawno. Przyjrzałem się uważniej przesuwającym się po lewej stronie autobusu drzewom. Pół wieku temu wydarzył się tu jakiś kataklizm, po którym wzgórze obsadzono drzewami i stworzono park. Na pamiątkę ofiar? Być może.

Autobus tymczasem minął jeszcze dwa puste placyki widokowe, kierowca za każdym razem zerkał na mnie, ja kręciłem głową. Z mapy wynikało, że droga powinna skręcić w las i zaprowadzić mnie z powrotem, prawie do samej wieży. Tam, u podstawy tego półokręgu, znajdował się ostatni punkt trasy autobusu. I chyba jeszcze jeden placyk widokowy, zorientowany w stronę placu Prieobriażeńskiego.

Tak się właśnie stało. Autobus skręcił, przez jakiś czas jechał przez park, gałęzie drzew niemal zamykały się nad jego dachem. Z naprzeciwka jechał identyczny autobus, tylko nabity ludźmi; kierowcy dali sobie znak.

A potem mój autobus wjechał na placyk widokowy – dużo większy niż poprzednie, wyłożony kamiennymi płytami. Były tu daszki chroniące przed słońcem, parking (dwa autobusy, kilka samochodów osobowych) i restauracyjka ze stolikami w środku i na zewnątrz, a także niewielka drewniana kaplica – z lśniącym pozłotą krzyżem. A także wysoka ściana z czerwonego granitu umieszczona na brzegu ceglanych ruin jakiegoś niewielkiego budynku. Na czarnej płycie przed stelą leżała kolorowa sterta kwiatów.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił kierowca, wyłączając silnik. – Pół godziny postoju. Jeśli się pan śpieszy, to ten niebieski zaraz odjeżdża.

Uśmiechnął się do mnie olśniewającym uśmiechem zdrowego człowieka, który nigdy nie palił, regularnie myje zęby i odwiedza dentystę. Kierowca, mój rówieśnik, był nieco prostym, ale sympatycznym mężczyzną. Na palcu miał obrączkę, za okrągły cyferblat prędkościomierza wetknięte małe kolorowe zdjęcie kobiety z dzieckiem na ręku.

– Dziękuję – powiedziałem szczerze. – Ja… pobędę tu jakiś czas.

Wysiadłem z autobusu i od razu podszedłem do monumentu… a raczej do ceglanych ruin. Coś mi przypominały. Coś do bólu znajomego.

Загрузка...