IX

AMBUSCADO • MARTWY APACZ

• ZAGŁĘBIENIE • GIPSOWE JEZIORO

• TREBILLONES • ŚLEPE KONIE • POWRÓT DELAWARÓW

• SCHEDA • DYLIŻANS WIDMO

• KOPALNIA MIEDZI • SKWATERZY

• KOŃ UKĄSZONY PRZEZ WĘŻA

• SĘDZIA O GEOLOGII • MARTWY CHŁOPIEC

• O PARALAKSIE I FAŁSZYWYCH WSKAZÓWKACH RZECZY

MINIONYCH • CIBOLEROS

Przecinali zachodni kraniec playa, gdy Glanton się zatrzymał. Odwrócił się, położył dłoń na tylnym łęku i spojrzał w stronę porannego słońca, które rozsiadło się ponad nagimi i upstrzonymi górami na wschodzie. Playa była gładka, bez żadnych śladów, a góry w otoczeniu swych niebieskich wysp stały bez nóg w pustce jak dryfujące świątynie.

Toadvine i dzieciak osadzili konie i wraz z innymi patrzyli na odludzie. W dali, pośrodku playa, rozstąpiło się zimne morze i pozbawione wody od tysięcy lat marszczyło się srebrzyście na porannym wietrze.

Jakbym słyszał sforę psów, powiedział Toadvine.

Mnie się zdaje, że to gęsi.

Nagle Bathcat i jeden z Delawarów popędzili w bok, trzaskając batami i nawołując, kompania wykonała zwrot, jeźdźcy zakotłowali się i zaczęli formować szereg w korycie jeziora, zwróceni w stronę wąskiej linii przybrzeżnych zarośli. Zeskakiwali z koni, zarzucali im na nogi gotowe pęta. W chwili gdy wierzchowce zostały związane, a mężczyźni padli na ziemię

z wyciągniętą bronią pod krzewami kreozotowymi, w oddali, w korycie jeziora, ukazali się jeźdźcy – cienka falanga konnych łuczników, drżąca i falująca w narastającym upale. Przecięli słońce, znikając jeden po drugim, a potem znów się wyłonili, czarni na żółtym tle, wyjeżdżając z wyparowanego morza niczym zwęglone widma, końskie nogi wzbijające pióropusze nierzeczywistej piany, i znowu przepadli w słońcu, i przepadli w jeziorze, migocząc i zlewając się w jedno, to razem, to osobno, spotężniali wśród płaszczyzn do wielkości trupich awatarów, zaczęli się stapiać, a powyżej, na rozpękniętym przez świt niebie pojawiła się piekielna podobizna ich szeregów, rozpędzonych, olbrzymich, odwróconych, niewiarygodnie długie końskie nogi tratujące wysokie cienkie chmury i wyjący antywojownicy zwieszeni z rumaków, ogromni i złudni, a donośne dzikie wrzaski niosły się po tej płaskiej jałowej niecce jak wołania dusz, które przez rozpruty szew istnienia powpadały do podziemnych światów.

Odbiją w prawo, krzyknął Glanton, i gdy to mówił, tak właśnie zrobili, napinając łuki. Strzały poszybowały w błękit, ze słońcem na lotkach, i nagle, nabrawszy prędkości, przemknęły z cichnącym świstem jak klucz dzikich kaczek. Huknęły pierwsze strzały.

Dzieciak leżał na brzuchu, trzymając oburącz ciężki rewolwer Walkera, strzelał powoli, starannie, jakby to wcześniej robił we śnie. Wojownicy zbliżyli się na odległość stu stóp, czterdziestu ich, może pięćdziesięciu, pokonali brzeg jeziora i zaczęli się kruszyć w zwartych płaszczyznach skwaru, pękać w ciszy i znikać.

Kompania ładowała broń pod krzakami. Jeden z trafionych koni leżał na piasku, oddychając miarowo, inne stały, z dziwaczną cierpliwością nosząc strzały w ciele. Tate i Doc Irving cofnęli się, żeby obejrzeć wierzchowce. Pozostali leżeli na stanowiskach, wpatrzeni w playa.

Toadvine, Glanton i sędzia wyszli z ukrycia. Wzięli ze sobą krótki gwintowany muszkiet, owinięty w niewyprawioną skórę, z kolbą nabijaną miedzianymi ćwiekami tworzącymi różne wzory. Sędzia popatrzył na północ, wzdłuż bladego brzegu wyschniętego jeziora, gdzie umknęli poganie. Podał muszkiet Toadvine'owi i ruszyli dalej.

Zabity leżał w piaszczystym korycie. Ubrany tylko w szerokie meksykańskie kalesony i kamasze. Buty miały spiczaste noski jak trzewiki, podeszwy z surowej skóry i długie cholewy zawinięte i związane pod kolanami. Piasek pociemniał od krwi. Stali w bezwietrznym upale na skraju wyschniętego jeziora i Glanton przewrócił mężczyznę nogą na wznak. Ukazała się pomalowana twarz, gałki oczne oblepione piaskiem, tak samo jak tułów posmarowany zjełczałym łojem. Nad dolnym żebrem widać było dziurę po kuli z karabinu Toadvine'a. Mężczyzna miał czarne długie włosy, zmatowiałe od pyłu. Przemknęło po nich kilka wszy. Policzki pomazane były na biało, nad nosem widniały szewrony, pod oczami i na podbródku postacie namalowane ciemnoczerwoną farbą. Był stary, tuż nad biodrem miał zaleczoną ranę od lancy, na lewym policzku zaś cięcie od szabli sięgające kącika oka. Blizny te na całej długości ozdobiono wytatuowanymi wizerunkami, być może zatartymi z upływem

czasu, bo nie przypominały niczego znanego z pustyni.

Sędzia przyklęknął z nożem, przeciął rzemienie sakwy ze skóry kuguara, którą miał mężczyzna, i wysypał zawartość na piasek. Ukazała się osłona na oczy ze skrzydła kruka, różaniec z pestek, kilka krzesiw do strzelby i garść ołowianych kul. Był też kamień nerkowy albo talizman z wnętrzności jakiegoś zwierzęcia. Sędzia obejrzał go i schował do kieszeni. Pozostałe przedmioty rozsunął dłonią, jakby chciał coś z nich wyczytać. A potem rozciął nożem kalesony. Przy ciemnych genitaliach wisiał mały woreczek ze skóry, który sędzia odciął i również włożył do kieszeni kamizelki. Wreszcie zgarnął z piasku czarne kosmyki, chwycił je mocno w garść i zdjął skalp. Potem wstali i odeszli, zostawiając mężczyznę, by schnącymi oczami wpatrywał się w zgubny pochód słońca.

Przez cały dzień jechali po bladej gastynie porośniętej z rzadka łobodą i prosem. Wieczorem dotarli do zagłębienia terenu, które tak donośnie dźwięczało pod kopytami, że konie brykały i przyśpieszały kroku, wywracając ślepiami jak zwierzęta w cyrku, a nocą, gdy leżeli w tym zagłębieniu, każdy z nich słyszał głuche dudnienie skał spadających gdzieś hen pod spodem, w straszliwym mroku we wnętrzu świata.

Nazajutrz przejechali przez jezioro pokryte gipsem tak miałkim, że konie nie zostawiały śladów. Jeźdźcy zamaskowali twarze popiołem kostnym rozsmarowanym wokół oczu, a niektórzy poczernili też ślepia swoich wierzchowców. Słońce

odbijające się od powierzchni paliło twarze pod rondami kapeluszy, a na miałkim białym pyle kładły się cienie konia i jeźdźca w kolorze najczystszego indygo. Daleko na północy z pustyni tryskały fontanny wirującego kurzu, przewiercające ziemię, i niektórzy mówili, że słyszeli, jak pielgrzymi wzlatują w powietrze na tych bezmyślnych obłokach niczym derwisze, a po chwili spadają i leżą pogruchotani i zakrwawieni na pustyni, i kto wie, być może, patrzą, jak to, co przywiodło ich do nieszczęścia, sunie chwiejnie dalej niby pijany dżin i ponownie godzi się z żywiołem, od którego się oddzieliło. Z kłębów tej zawiei nie dobiega żaden głos, a pielgrzym leżący z przetrąconymi gnatami może wołać i złorzeczyć z bólu, ale złorzeczyć na co? A gdy wędrowcy napotkają wśród piasków jego wysuszoną i sczerniałą cielesną powłokę, któż zdolny będzie wskazać sprawcę jego zguby?

Tego wieczoru zasiedli przy ogniu jak duchy, otumanieni, z zakurzonymi brodami i w zakurzonym odzieniu, wyznawcy pirolatrii. Płomienie zgasły, a małe węgielki zaczęły mknąć po równinie i piasek pełzał obok po ciemku aż do rana jak maszerujące armie wszy. W nocy zaczęło rżeć kilka koni, o brzasku tak się miotały oślepłe, że trzeba je było zastrzelić. Kiedy wyruszali, Meksykanin, zwany McGill, dosiadał już trzeciego wierzchowca w ciągu trzech dni. Nie mógł poczernić oczu koniowi, na którym wyjechał z wyschniętego jeziora, bo musiałby mu wpierw założyć kaganiec jak psu, a luzak, którego teraz wziął, był jeszcze dzikszy, w caballado zaś zostały tylko trzy sztuki.

Po południu kompanię przy studni, gdzie stanęła na odpoczynek, dopędzili dwaj Delawarowie, którzy zniknęli po wyjeździe z Janos. Mieli ze sobą konia weterana, wciąż pod siodłem. Glanton podszedł do zwierzęcia, wziął wiszące wodze i podprowadził konia do ognia, a potem wyjął karabin z futerału i podał go Davidowi Brownowi, wreszcie przejrzał worek przywiązany do tylnego łęku i zaczął wrzucać skąpy dobytek weterana w płomienie. Odpiął popręg i poluźnił pozostałe części rzędu, do ogniska wrzucił derki, siodło, wszystko, a z wytłuszczonej wełny i wyprawionej skóry unosił się wstrętny szary dym.

Potem ruszyli dalej. Kierowali się na północ i przez dwa dni Delawarowie odczytywali znaki dymne na odległych szczytach, a potem dym znikł i więcej już się nie pojawił. Wjechawszy między wzgórza, natknęli się na zakurzony stary dyliżans zaprzężony w sześć koni, które skubały suchą trawę w fałdzie terenu pośrodku jałowego wąwozu.

Forpoczta skoczyła w stronę powozu, konie szarpnęły łbami i spłoszone ruszyły kłusem. Jeźdźcy osaczyli je w zagłębieniu, aż zaczęły krążyć jak papierowe koniki po wiatrołapie, a dyliżans klekotał za nimi z jednym pękniętym kołem. Murzyn wysunął się do przodu, wymachując kapeluszem i odganiając towarzyszy, potem zbliżył się do zaprzęgu, wyciągając przed siebie kapelusz, i odezwał się do koni, a gdy stanęły rozdygotane, chwycił jednego za uprząż.

Glanton minął go i otworzył drzwi powozu. Wnętrze wyłożone było świeżymi deszczułkami. Ze środka wychylił się

martwy mężczyzna ze zwieszoną głową. Obok leżał drugi i chłopiec, obaj z dobytą bronią, owionięci fetorem, który przepłoszyłby myszołowa znad padliny. Glanton wziął broń i amunicję i podał je dalej. Dwaj jeźdźcy wspięli się na dach, odcięli liny i postrzępiony brezent, kopniakami strącili na dół skrzynię i stary kufer z niewyprawionej skóry. Glanton przeciął nożem pasy na kufrze, otworzył go i przechylił na piasek. Wyfrunęły listy, adresowane do wszelkich miejsc oprócz tego jednego, ulatując w głąb kanionu. W kufrze było jeszcze kilka oznaczonych etykietami worków z próbkami rudy. Glanton wysypał je na ziemię, kopnął jedną i drugą i potoczył dokoła wzrokiem. Znowu zajrzał do dyliżansu, a potem splunął i poszedł obejrzeć konie. Były duże, amerykańskie, ale sterane. Kazał odciąć dwa z zaprzęgu, a potem ruchem ręki odegnał Murzyna od lejcowego konia i machnął kapeluszem na pozostałe zwierzęta. Ruszyły kanionem, uszczuplona formacja, szarpiąc się w uprzęży, dyliżans chybotał się na skórzanych resorach, a martwy mężczyzna kiwał się w kołatających drzwiach. Najpierw odgłosy, a potem sylwetki zaczęły niknąć na równinie od zachodu, rozpuszczając się w upale bijącym od piasku, aż stały się tylko pyłkiem wędrującym przez halucynacyjną pustkę, a potem nie było już nic. Jeźdźcy ruszyli dalej.

Całe popołudnie ciągnęli gęsiego przez góry. Latał nad nimi mały szary raróg, jakby wypatrywał ich chorągwi, a potem odfrunął nad step na swych wątłych sokolich skrzydłach. O zmierzchu tego dnia przejechali przez piaskowe miasta, minęli

zamki i stołpy, wyrzeźbione przez wiatr baszty i kamienne spichlerze w słońcu i cieniu. Dalej przez margiel i skalenie, i rozpadliny łupka miedziowego, i przez zalesiony zakątek wyjechali wprost na cypel, pod którym rozciągała się posępna i jałowa kaldera z ruinami opuszczonego miasta Santa Rita del Cobre.

Tam rozbili obóz z suchym prowiantem i bez ognia. Wysłali zwiadowców, a Glanton poszedł o zmierzchu na urwisko, usiadł i spoglądał na zapadający w dole zmrok, wypatrując jakichkolwiek świateł. Zwiadowcy wrócili po ciemku i nad ranem wciąż było ciemno, gdy kompania dosiadła koni i ruszyła dalej.

Na kalderę wjechali szarawym świtem, sunąc gęsiego przez uliczki z łupka między domami porzuconymi przed kilkunastu laty, kiedy to Apacze odcięli dostawy z Chihuahua i obiegli kopalnię. Wygłodniali Meksykanie wyruszyli na długą pieszą wędrówkę na południe, ale żaden nie dotarł do celu. Amerykanie jechali wśród żużlu i ruin, i ciemnych otworów szybów, minęli wytapialnię, gdzie dokoła majaczyły stosy rudy, spróchniałe wozy i furgony, o świcie białe jak kość, i czarne żelazne sylwetki porzuconych maszyn. Przecięli kamieniste arroyo i sunęli dalej przez wypatroszony teren aż do niewielkiego wzniesienia, na którym stało stare presidio, duży trójkątny budynek z okrągłymi wieżami w rogach. W murze od wschodu była pojedyncza brama, a gdy się zbliżyli, zobaczyli wzlatujący dym, który poczuli wcześniej w porannym powietrzu.

Glanton grzmotnął w drzwi maczugą obitą surową skórą jak podróżny u wrót gospody. Niebieskawe światło oblewało

wzgórza dokoła i tylko najwyższe szczyty na północy stały w słońcu, bo całą kalderę wciąż spowijał mrok. Echo zadudniło wśród nagich poszarpanych ścian skalnych i powróciło. Mężczyźni osadzili konie. Glanton kopnął w bramę.

Wyłazić, jeśliście biali, krzyknął.

Kto tam?, zawołał głos.

Splunął.

Kto to?

Otwierać, odparł Glanton.

Czekali. Zagrzechotały łańcuchy ściągane z desek. Wysoka brama uchyliła się ze zgrzytem do wewnątrz i ukazał się mężczyzna z karabinem gotowym do strzału. Glanton trącił konia kolanem, a zwierzę uniosło łeb, pchnęło nim bramę na oścież i wjechali do środka.

Zsiedli w szarym półmroku w obrębie murów i przywiązali konie. Dokoła stało kilka furgonów, niektóre ograbione z kół przez wędrowców. W komendanturze paliła się lampa, a w drzwiach ukazało się kilku mężczyzn. Glanton przemaszerował przez trójkątne podwórko. Mężczyźni odsunęli się na bok. Myśleli my, że wy Indiance, powiedzieli.

Zostało ich czterech z siedmioosobowego oddziału, który wyprawił się w góry w poszukiwaniu drogocennych metali. Od trzech dni barykadowali się w starym presidio, dokąd uciekli z pustyni na południu, ścigani przez dzikusów. Jeden z mężczyzn został postrzelony w dolną część klatki piersiowej i leżał teraz oparty o ścianę w komendanturze. Irving wszedł i spojrzał na niego.

Coście z nim zrobili?, spytał.

Nic.

A co ja mam zrobić?

Nie prosili my, żeby coś zrobić.

To dobrze, odparł Irving. Bo nic zrobić się nie da.

Popatrzył na nich. Byli brudni, obdarci, na wpół obłąkani. Nocą robili wypady w górę arroyo po opał i wodę, a żywili się zdechłym mułem, który leżał wypatroszony i cuchnący w najdalszym rogu podwórza. Najpierw poprosili o whiskey, potem o tytoń. Mieli tylko dwa konie; jeden z nich został ukąszony przez węża w nos i stał teraz na placu z ogromnie spuchniętym, groteskowym łbem, jak wyobrażenie rumaka ze starogreckiej tragedii. Z bezkształtnej głowy sterczały ślepia wybałuszone w potwornej agonii. Stęknąwszy, koń podbiegł do związanych razem wierzchowców kompanii, zamachał zdeformowanym długim pyskiem, tocząc pianę i charcząc przez zdławioną tchawicę. Skóra rozpękła się na garbie nosa i spod różowawej bieli przeświecała kość, małe uszy wyglądały jak świstki papieru wciśnięte w kosmaty bochen surowego ciasta. Na jego widok konie Amerykanów zaczęły się kręcić i umykać przy murze, a on parł za nimi na oślep. Zadudniły kopyta, wierzgnęły nogi, wierzchowce krążyły po podwórzu. Z remudy odłączył się mały nakrapiany ogier należący do jednego z Delawarów. Kopnął dwa razy tamtego, a potem odwrócił się i zatopił zęby w jego szyi. Z pyska obłąkanego konia wydobył się głos, który przygnał mężczyzn do drzwi.

Czemu go nie zastrzelicie?, spytał Irving.

Szybciej zdechnie, szybciej się zaśmierdnie, odpowiedzieli.

Irving splunął. Chcecie go zjeść, choć ukąszony?

Spojrzeli jeden na drugiego. Nie wiedzieli.

Pokręcił głową i wyszedł na dwór. Glanton i sędzia popatrzyli na skwaterów, a skwaterzy popatrzyli na podłogę. Z sufitu zwisało kilka belek, podłogę pokrywały błoto i gruz. Do zniszczonego garnizonu wdarło się teraz ukosem słońce i Glanton zobaczył przycupniętego w kącie dwunastoletniego może chłopca, Meksykanina albo mieszańca. Miał na sobie tylko stare calzones i sandały sklecone z niewyprawionej skóry. Patrzył na Glantona ze swoistą przerażoną zuchwałością.

Co to za dziecko?, spytał sędzia.

Wzruszyli ramionami, zerknęli w bok.

Glanton splunął i pokręcił głową.

Postawili straże na dachu, rozsiodłali konie i odpędzili je, żeby się pasły, a sędzia zbliżył się do jednego z jucznych zwierząt, opróżnił kosze i poszedł zbadać kopalnię. Po południu usiadł na podwórzu i zaczął młotkiem rozbijać grudki rudy, skalenie bogate w czerwony tlenek miedzi i samorodki, żeby w ich organicznym uwarstwieniu odczytać dzieje ziemi, i wygłosił zaimprowizowany wykład o geologii dla gromadki mężczyzn, którzy kiwali głowami albo spluwali. Paru przytoczyło słowa z Biblii, chcąc zaprzeczyć porządkowi epok, który wywiódł z chaosu, oraz innym bluźnierczym domniemaniom.

Sędzia się uśmiechnął.

Książki kłamią, powiedział.

Bóg nie kłamie.

Nie, przyznał. Nie kłamie. A oto jego słowa.

Podniósł kawałek skały.

Bóg przemawia w kamieniach i drzewach, w kościach stworzeń.

Obdarci skwaterzy pokiwali między sobą głowami i przyznali rację temu uczonemu człowiekowi i jego wszystkim twierdzeniom, sędzia ich do tego zagrzewał, a gdy stali się gorliwymi prozelitami nowego porządku, wyśmiał ich głupotę.

Tego wieczoru główna część kompanii rozłożyła się do snu na suchym gliniastym placu pod gwiazdami. Ale w nocy deszcz zagnał ich skulonych pod dach, do ciemnych izdebek z błota, ciągnących się wzdłuż południowego muru. W komendanturze rozpalono ognisko na podłodze, dym uciekał przez dziurawy dach, a Glanton, sędzia i ich porucznicy siedzieli dokoła płomieni i palili fajki, podczas gdy skwaterzy stali z boku, żując prymki, które dostali, i pluli na ścianę. Mieszaniec obserwował ich czarnymi oczami. Z zachodu, od strony niskich ciemnych wzgórz, dobiegało wycie wilka, które napełniało skwaterów strachem, na co łowcy uśmiechali się do siebie. W nocy tak zgiełkliwej od szakalego ujadania kojotów i pohukiwania sów wycie tego starego wilka było jedynym odgłosem, któremu potrafili nadać właściwą formę, postać samotnego lobo, może o posiwiałym pysku, zwisającego jak marionetka pod księżycem, z kłapiącą długą paszczą.

W nocy się oziębiło, nadciągnął wiatr i deszcz, rychło cała dzika menażeria krainy umilkła. Jakiś koń wsunął mokry łeb

przez drzwi, Glanton spojrzał na niego i odezwał się, a zwierzę szarpnęło głową, zmarszczyło wargi i wycofało się w deszcz i noc.

Skwaterzy obserwowali to rozbieganymi oczami, jak obserwowali wszystko, a jeden z nich wyznał, że nigdy nie przyhołubiłby konia. Glanton splunął w ogień i spojrzał na siedzącego mężczyznę w łachmanach, bez wierzchowca, i pokręcił głową na widok tego cudownego okazu głupoty w jej różnych formach i przejawach. Deszcz zelżał, a w ciszy powyżej przetoczył się przeciągły łoskot grzmotu, który zadudnił wśród skał, a potem deszcz lunął mocniej, aż woda zaczęła przesiąkać przez poczerniałe dziury w dachu, od czego dymił i syczał ogień. Jeden z mężczyzn wstał, przyciągnął przegniłe resztki starych krokwi i rzucił je w płomienie. Dym wił się po obwisłych belkach, a z przemoczonego dachu zaczęła ciurkać roztopiona glina. Na zewnątrz podwórko siekły strugi deszczu, a blask ognia wylewający się przez drzwi rzucał snop bladego światła na płytkie morze, w którym stały konie jak widzowie na poboczu drogi oczekujący jakiegoś wydarzenia. Od czasu do czasu któryś z mężczyzn wstawał i wychodził, jego cień padał na zwierzęta, a wtedy podnosiły i opuszczały ociekające wodą łby, chlupały kopytami, a potem dalej czekały w deszczu.

Mężczyźni, którzy trzymali straż, weszli do środka i w kłębach pary zbliżyli się do ognia. Murzyn stanął w drzwiach – ni to na zewnątrz, ni to w środku. Ktoś doniósł, że widział sędziego na dworze, jak siedząc nago okrakiem na murze, ogromny i

blady w odsłonach błyskawic, deklamował słowa na modłę dawnych eposów. Milczący Glanton wpatrywał się w ogień, a mężczyźni usadowili się okryci kocami na suchych połaciach podłogi i wkrótce wszyscy zasnęli.

Rankiem się rozpogodziło. Na dziedzińcu stały kałuże wody, a ukąszony koń leżał martwy z bezkształtnym łbem w błocie, pozostałe zaś stłoczyły się w rogu od północnego wschodu, pod wieżą, przodem do muru. W blasku wschodzącego słońca szczyty górskie na północy były białe od śniegu, kiedy zaś Toadvine wyszedł na nowy dzień, słońce akurat dotknęło szczytów muru, a sędzia stał w delikatnie parującej ciszy, dłubiąc cierniem w zębach, jakby właśnie się najadł.

Dzień dobry, powiedział.

Dobry, odparł Toadvine.

Chyba się przejaśnia.

Jakby już się przejaśniło.

Sędzia odwrócił głowę i spojrzał na dziewiczy kobaltowy stołp widocznego nieba. Nad wąwozem przelatywał orzeł, a jego głowa i pióra na ogonie bieliły się słońcem.

A i owszem, odparł sędzia. A i owszem.

Skwaterzy wyszli na dwór i stanęli przy izbach, mrugając oczami jak ptaki. Uradzili między sobą, że dołączą do kompanii, a kiedy Glanton ruszył przez plac, prowadząc swojego konia, przywódca grupy wystąpił do przodu, żeby go powiadomić o decyzji. Glanton nawet na niego nie spojrzał. Wszedł do cuartelu po siodło i ekwipunek. W tym samym czasie ktoś znalazł chłopca.

Leżał nagi na brzuchu w jednej z izdebek. Wszędzie na klepisku walało się mnóstwo starych kości. Jakby, tak jak wielu przed nim, natknął się na miejsce, w którym żyło coś nieprzyjaznego. Skwaterzy stłoczyli się dokoła, patrząc w milczeniu na trupa. Po chwili zaczęli rozmawiać bezmyślnie o zasługach i zaletach martwego chłopca.

Łowcy skalpów dosiedli koni na placu i skręcili do bramy, która była teraz otwarta ku wschodowi, witając dzień i zapowiadając wędrówkę. Kiedy wyjeżdżali, skazani na zatracenie mężczyźni zadekowani w presidio wyciągnęli chłopca i położyli go w błocie. Miał złamany kark, więc głowa zwisała mu bezwładnie i dziwnie pacnęła na ziemię, gdy go kładli. W kałużach wody na dziedzińcu odbijały się na szaro wzgórza za kopalnią, a nadjedzony muł leżał w błocie, bez zadu, jak fragment chromolitografii przedstawiającej potworności wojny. W cuartelu pozbawionym drzwi postrzelony mężczyzna na zmianę śpiewał hymny kościelne i przeklinał Boga. Skwaterzy stali dokoła martwego chłopca, ze sfatygowanymi karabinami u nogi, jak wynędzniały poczet honorowy. Glanton zostawił im pół funta prochu strzelniczego, trochę spłonek i małą sztabkę ołowiu, i gdy kompania odjeżdżała, paru spojrzało przez ramię na tych trzech stojących na placu i patrzących z obojętnością. Nikt nie podniósł ręki na pożegnanie. Mężczyzna konający przy popiołach wygasłego ogniska śpiewał i na odjezdnym usłyszeli pieśni z dzieciństwa, i wciąż je słyszeli, gdy dotarli nad arroyo i sunęli między jałowcami, nadal mokrymi od deszczu. Umierający

śpiewał wyraźnie i z wielkim przejęciem i być może zdążający w głąb kraju łowcy spowalniali konie, żeby słyszeć go jak najdłużej, bo ulepieni byli z tej samej gliny.


* * *

Tego dnia jechali przez niskie wzgórza, nagie prócz zimozielonych zarośli. Wszędzie na tym wysokim stepie skakały i przemykały sarny, więc myśliwi zastrzelili kilka sztuk z siodła, wypatroszyli je i zapakowali, a wieczorem dołączył do nich orszak kilku wilków różnej wielkości i maści, które dreptały ich śladem jeden za drugim, każdy zerkając do tyłu, by się upewnić, że następny za nim podąża.

O zmierzchu zatrzymali się i rozpalili ognisko, żeby upiec sarny. Otuliła ich bezgwiezdna noc. Od północy widzieli czerwone ognie płonące posępnie na niewidocznych graniach. Zjedli i ruszyli dalej, zostawiając za sobą rozpalone ognisko, a gdy wjechali w góry, ognisko zdawało się zmieniać miejsce, teraz tutaj, za chwilę tam, oddalało się albo w niewyjaśniony sposób sunęło równolegle razem z nimi. Jak ignis fatuus rozbłysły poniewczasie na drodze za ich plecami, który wszyscy teraz widzieli, ale o którym nikt nie rzekł słowa. Albowiem bałamutna wola kryjąca się w rzeczach świetlistych może się jednakowo ujawnić w retrospekcji i przeinaczeniem już odbytej wędrówki pchnąć ludzi na tory fałszywego przeznaczenia.

Tej nocy, jadąc przez mesę, ujrzeli widok bardzo podobny do nich samych – zbliżający się oddział jeźdźców, odłupywany z mroku przez rozbłyski suchego pioruna na północy. Glanton

przyhamował i osadził konia, a kompania zrobiła to samo. Milczący jeźdźcy sunęli dalej. Gdy podjechali na odległość stu jardów, też się zatrzymali i wszyscy stali, kontemplując w milczeniu nieoczekiwane spotkanie.

Kto wy?, krzyknął Glanton.

Amigos, somos amigos.

Liczyli nawzajem swoje siły.

De dónde viene?, zawołali obcy.

A dónde va?, odkrzyknął sędzia.

Byli to ciboleros z północy, ze zwierzętami jucznymi obładowanymi wysuszonym mięsem. Ubrani w skóry zszyte ścięgnami zwierząt, dosiadali koni tak, jakby rzadko chodzili po ziemi. W rękach ściskali lance, którymi zabijali bizony na równinach, a broń ozdobiona była pękami piór i strzępami barwionych tkanin, do tego niektórzy mieli łuki, inni stare skalkówki, a w lufach tkwiły zatyczki z chwostem. Mięso pozawijali w skóry i oprócz paru sztuk broni palnej byli nieobeznani z cywilizowanym ekwipunkiem niczym najprymitywniejsze dzikusy tej krainy.

Zagaili rozmowę w siodle, a ciboleros zapalili małe cygara i powiedzieli, że zmierzają na rynki w Mesilla. Amerykanie mogli kupić od nich trochę mięsa, ale nie mieli żadnych wartościowych towarów na wymianę, a upodobanie do handlu było im obce. Tak więc dwie grupy rozjechały się na spowitej nocą równinie i każda podążyła w stronę, z której przybyła druga, ciągnąc bez końca, jak musi ciągnąć każdy wędrowiec, szlakiem innego wędrowca.

Загрузка...