TOBIN • POTYCZKA NAD LITTLE COLORADO
• KATABASIS • UCZONY CZŁOWIEK
• GLANTON I SĘDZIA • NOWA MARSZRUTA
• SĘDZIA I NIETOPERZE
• GUANO • DEZERTERZY
• SALETRA I WĘGIEL DRZEWNY
• MALPAIS • ODCISKI KOPYT • WULKAN
• SIARKA • MIKSTURA • MASAKRA TUBYLCÓW
W dniach, które nastały, znikły wszystkie ślady Gilenos, a oddział zapuszczał się coraz głębiej w góry. Przy ogniu z chrustu, bladym jak kość, trwali w milczeniu na wyżynach, a płomienie miotały się w podmuchach nocnego wiatru wdzierającego się do kamiennych jarów. Dzieciak siedział po turecku, zszywając pasek szydłem, które pożyczył od Tobina. Pozbawiony święceń ksiądz obserwował jego pracę.
Gołym okiem widać, że to dla ciebie nie pierwszyzna, powiedział.
Dzieciak wytarł nos zatłuszczonym rękawem i odwrócił pasek na kolanie. Właśnie że pierwszyzna, odparł.
No to masz dryg. Większy niż ja. Pan Bóg mało sprawiedliwie rozdziela dary.
Dzieciak spojrzał na niego i znów pochylił się nad szydłem.
Tak, tak, ciągnął eksksiądz. Popatrz tylko. Przyjrzyj się sędziemu.
Już mu się przyjrzałem.
Może nie przypadł ci do gustu, twoje prawo. Ale ma dar do każdej roboty. Wychodzi mu wszystko, czego się tknie.
Dzieciak przewlókł natłuszczony szpagat przez dziurkę i naciągnął.
Gada po holendersku, powiedział eksksiądz.
Po holendersku?
Żebyś wiedział.
Spojrzał na Tobina i znów wrócił do szycia.
Gada, gada, sam słyszałem. Dopadliśmy na Llano bandę bzikowatych pielgrzymów i starzec, co ich prowadził, zaczął szwargotać po holendersku, jakbyśmy na jakiej holenderskiej prowincji byli, i sędzia zaraz mu odszwargotał. Glanton o mało nie zleciał z konia. Pojęcia nie mieliśmy, że mówi po holendersku. Spytaliśmy, jak się nauczył, i wiesz, co powiedział?
Co?
Że od jednego Holendra.
Eksksiądz splunął. Ja bym się nie nauczył i od dziesięciu. A ty?
Dzieciak pokręcił głową.
A widzisz, rzekł Tobin. Opatrzność mierzy i rozdziela dary wedle własnego uznania. Wcale nie liczy po równo i prawą rękę dam sobie urżnąć, że sam najpierwszy by to przyznał, gdyby ktoś miał czelność go spytać.
Kto by przyznał?
Bóg, opatrzność. Eksksiądz pokręcił głową. Zerknął przez ogień na sędziego. Na to wielkie bezwłose coś. Nie przypuściłbyś, że w tańcu potrafi zakasować samego diabła, co? Boże przenajświętszy, jak on tańczy. A jak gra na skrzypcach.
To najlepszy skrzypek, jakiego widziały moje oczy, amen. Najlepszy. Potrafi wytyczać szlak, strzelać z karabinu, jeździć konno, wytropić sarnę. Zjeździł cały świat. Siedział z gubernatorem do białego rana i w Paryżu to, w Londynie tamto, w pięciu językach, dużo byś dał, żeby to zobaczyć. Gubernator to uczony człowiek, ale sędzia…
Eksksiądz pokręcił głową. Może być, że to Pan Bóg pokazuje tym sposobem, że nie stoi o uczoność. Bo co uczoność znaczy dla tego, który wie wszystko? Niezwykłą miłość ma dla prostego człowieka i jego boża mądrość mieszka w najlichszym stworzeniu, więc może tak być, że głos Opatrzności najgłośniej przemawia w tych, co wiodą cichy żywot.
Patrzył na dzieciaka.
Bo tak się rzeczy mają, ciągnął Tobin, że Bóg przemawia w najlichszym stworzeniu.
Dzieciak myślał, że eksksiądz mówi o ptakach albo pełzających gadach, ale ten, patrząc na niego z lekko przekrzywioną głową, powiedział: Każdy jeden człowiek ma w sobie ten głos.
Dzieciak splunął w ogień i pochylił się nad szydłem.
Ja tam żadnego głosu nie słyszę, odparł.
Jak umilknie, to zrozumiesz, żeś go słyszał całe życie.
Mówisz?
A tak.
Dzieciak odwrócił pasek na kolanie. Eksksiądz patrzył na niego.
Nocą, ciągnął, jak konie się pasą, a kompania śpi, to kto słyszy, że się pasą?
Nikt, bo sam powiedziałeś, że wszyscy śpią.
No tak. A jak przestaną się paść, kto się obudzi?
Wszyscy.
A widzisz. Każdy jeden się obudzi.
Dzieciak podniósł głowę. A sędzia? Do niego ten głos też mówi?
Sędzia, powtórzył Tobin. Nie odpowiedział.
Widziałem go wcześniej, rzekł dzieciak. W Nacogdoches.
Eksksiądz się uśmiechnął. Każdy w kompanii mówi, że gdzieś wcześniej napotkał tego bezecnego czorta.
Tobin potarł zarośnięty podbródek wierzchem dłoni. Uratował nas wszystkich, trzeba mu to przyznać. Jak zajechaliśmy nad Little Colorado, nie zostało nam ani funta prochu. Co tam funta. Pół uncji by nie wyskrobał. Siedział na skale pośrodku największej pustyni, jaką kiedykolwiek byś zobaczył. Przycupnął na tej skale, jakby czekał na dyliżans. Brown myślał, że mu się zwidziało. Może by go ustrzelił, gdyby miał czym.
Jak żeście zostali bez prochu?
Bośmy wszystek wystrzelali na dzikich. Ukrywaliśmy się przez dziewięć dni w jaskini, straciliśmy dużo koni. Kiedy wyruszaliśmy z Chihuahua, było nas trzydziestu ośmiu, a jak sędzia nas znalazł, zostało czternastu. Wykończonych na śmierć, tropionych jak zwierzyna. Każdy jeden z nas wiedział, że prędzej czy później zapędzą nas bezbronnych w suche rzeczne koryto albo w jaki kozi róg, albo i na byle kupę kamieni, i to będzie nasza ostatnia reduta w tym przeklętym kraju. Sędzia. Diabli go nadali.
Dzieciak trzymał w jednej ręce szpagat, w drugiej szydło i patrzył na eksksiędza.
Przez całą noc i dobry kawał dnia byliśmy na równinie. Delawarowie ciągle się zatrzymywali i przykładali ucho do ziemi, żeby nasłuchiwać. Nie było gdzie uciec, nie było gdzie się schować. Nie wiem, co próbowali usłyszeć. Przecież wiedzieliśmy, że te cholerne czarnuchy gdzieś tu są, a jeśli o mnie chodzi, to mi wystarczyło, więcej nie chciałem wiedzieć. Ani chybi to był nasz ostatni wschód słońca. Wszyscy oglądaliśmy się do tyłu. Nie wiem, jak daleko było widać. Na piętnaście, dwadzieścia mil.
No i potem koło południa natknęliśmy się na sędziego, jak sobie siedział na tej skale pośrodku odludzia. A wiedz, że nie było innej skały, tylko ta jedna. Irving powiedział, że najpewniej sędzia przyniósł ją ze sobą. Ja na to, że ten głaz po to, by sędziego było widać w tej pustce. Miał ze sobą ten sam karabin, co go teraz nosi, cały okuty niemieckim srebrem, z łacińskim imieniem, co go nim nazwał, wyszytym przy stopce srebrnym drutem: Et In Arcadia Ego. Co się odnosi do śmierci wyfruwającej z lufy. Bywa, że jeden czy drugi nazwie swoją broń. Słyszałem już Słodkie Usta i Kostucha, i różne imiona kobiece. Ale to pierwszy i jedyny, którego spotkałem, co ma napis z klasycznej księgi.
No i tak sobie siedział. Sam jeden, po turecku, uśmiechnięty, jak żeśmy nadjechali. Jakby na nas czekał. Miał starą torbę z płótna i wyleniały pled przerzucony przez ramię. A w torbie trzymał parę rewolwerów i niezgorszą kolekcję kruszcu, srebro
i złoto. Ale nie miał nawet bukłaka. To było jak… Nie wiadomo, skąd się tam wziął. Powiedział, że jechał z taborami, ale się odłączył.
Davy chciał go zostawić na łasce losu. Nie w smak mu było, bo honorny, i tak jest do dziś. Patrzył na niego. A Glanton, to nawet za sto lat byś nie odgadł, co sobie myślał o tym człowieku siedzącym na skale. Ja do dziś nie wiem. Ci dwaj potajemnie ze sobą paktują. Wiąże ich jakieś straszliwe przymierze. Uważaj. Przekonasz się, że mam rację. Kazał przyciągnąć jedno z dwóch ostatnich zwierząt jucznych, przeciął pasy, zostawił paki na ziemi, tak jak spadły, a sędzia wsiadł i ruszyli we dwóch, jeden obok drugiego, i po chwili gadali jak bracia. Sędzia jechał na oklep, po indiańsku, z torbą i karabinem na kłębie, i rozglądał się z tak wielkim zadowoleniem, jakby wszystko potoczyło się po jego myśli, jakby to był najpomyślniejszy dzień jego życia.
Ujechaliśmy ledwie kawałek, gdy wyznaczył nowy kierunek, mniej więcej dziewięć stopni na wschód. Wskazał łańcuch górski w odległości może trzydziestu mil, no i pociągnęliśmy w te góry, a nikt nawet nie spytał, po kiego czorta. Glanton przedstawił mu już wtedy sytuację, ale jeśli sędzia martwił się, że nie mamy prochu, a naszym tropem ciągnie połowa Apaczerii, to w ogóle, ale to w ogóle nie było tego po nim widać.
Eksksiądz urwał, żeby znowu zapalić fajkę. Sięgnął ręką w żywy ogień po węgielek, wzorem czerwonoskórych zwiadowców, a potem odłożył go w płomienie, jakby tam było jego miejsce.
I jak myślisz, co czekało w tych górach, żeśmy tam pojechali? I skąd o tym wiedział, że coś czeka? I skąd wiedział, gdzie to znaleźć? I skąd wiedział, jak zrobić z tego użytek?
Wydawało się, że Tobin samemu sobie zadaje te pytania. Pykał fajkę, wpatrzony w ogień. No skąd?, powtórzył. Pod wieczór dotarliśmy do podnóża gór i ruszyliśmy dalej suchym arroyo i jechaliśmy tak chyba do północy, a potem obozowaliśmy bez ogniska i wody. Z nadejściem ranka zobaczyliśmy ich na równinie od północy, może z dziesięć mil za nami. Jechali rzędami, najpierw czterech, potem sześciu, potem cała zgraja, i wcale nie było im spieszno.
Z tego, co opowiadali wartownicy, wiem, że sędzia nawet nie zmrużył oka. Obserwował nietoperze. Chodził na zbocze i coś zapisywał w małej książeczce, a potem wracał na dół. Zadowolony tak, że słowo tego nie opisze. W nocy uciekło dwóch i zostało nas tylko tuzin, no, trzynastu, jak doliczyć sędziego. Dobrze mu się przyjrzałem. Sędziemu. I wtedy, i potem. Najpierw mi się zdawało, że to człowiek obłąkany, a potem że nie. O Glantonie to zawsze wiedziałem, że ma nie po kolei w głowie.
O pierwszym świtaniu ruszyliśmy małą niecką pośród drzew. Jechaliśmy stokiem od północy, na skałach rosły wierzby i olchy, i wiśnie, wszystkie bardzo małe. Sędzia przystawał i przyglądał się roślinom, a potem ruszał, żeby nas dogonić. Klnę się na Boga, że tak było. Wciskał listki między kartki tej swojej książki. Niczego podobnego nigdy nie widziałem, a przez cały
ten czas wyraźnie było widać dzikich tam w dole. Ciągnęli za nami niecką. O mało sobie karku nie skręciłem, bo się oglądałem bez jednej przerwy, a była ich cała setka, jak amen w pacierzu.
Wyjechaliśmy z krzemiennych skał, gdzie rósł tylko jałowiec, i ruszyliśmy dalej. Nawet nie próbowaliśmy zacierać śladów, żeby zmylić tropicieli. Cały boży dzień w siodle. Dzikich już nie widzieliśmy, bo zbocze ich zasłaniało, jechali za nami gdzieś stokiem poniżej. Jak tylko się zmierzchło i zaczęły fruwać nietoperze, sędzia znowu zmienił kurs i jechał z kapeluszem w ręku, patrząc na te małe stworzenia. Pogubiliśmy się, poszliśmy w rozsypkę w tych jałowcach, więc trzeba było stanąć, żeby się przegrupować i dać wytchnienie koniom. Usiedliśmy po ciemku, nikt słowa nie mówił. Sędzia wrócił i zaczął szeptać z Glantonem, a potem ruszyliśmy dalej.
Poprowadziliśmy na piechotę konie w tej ciemnicy. Nie było szlaku, tylko stromizna, skała i wyboje. Jak stanęliśmy wreszcie przed tą jaskinią, niektórzy pomyśleli, że on chciał, byśmy się tam schowali, i uznali, że postradał zmysły. Ale jemu szło o saletrę. O saletrę, rozumiesz. Zostawiliśmy przy wejściu cały dobytek i napełniliśmy worki, kosze i mochilas ziemią z jaskini, a o świcie ruszyliśmy dalej. Wjechaliśmy na szczyt i jak się obejrzeliśmy, to zobaczyliśmy, że jaskinia połyka wielką chmarę nietoperzy, całe tysiące, i tak to trwało z godzinę albo i dłużej, bo potem to już ich nie było widać z naszego miejsca.
Sędzia. Zostawiliśmy go na wysokiej przełęczy, przy czystym strumyku. Jego i jednego Delawara. Kazał nam okrążyć górę
i wrócić w to samo miejsce za czterdzieści osiem godzin. Zrzuciliśmy wszystkie juki na ziemię, zabraliśmy ich dwa konie, a on i Delawar zaczęli taszczyć bagaże wyżej. Patrzyłem, jak odchodzi, i powiedziałem wtedy, że już nigdy go nie zobaczę.
Tobin spojrzał na dzieciaka. W tym życiu już nigdy, dodał. Pomyślałem, że Glanton zostawi go na łasce losu. Nazajutrz po drugiej stronie góry natknęliśmy się na tych dwóch zuchów, co zdezerterowali. Wisieli na drzewie głową w dół. Obdarci ze skóry. Powiem ci, że to człowiekowi urody nie przydaje. Jak dzicy się wcześniej nie połapali, to teraz ani chybi już wiedzieli. Że nie mamy prochu.
Nie dosiedliśmy koni. Prowadziliśmy je z dala od kamieni i zakrywaliśmy im chrapy, jak parskały. W ciągu tych dwóch dni sędzia zługował guano wodą ze strumienia, razem z popiołem drzewnym, i wytrącił się osad, a potem zbudował gliniany piec i wypalał w nim węgiel drzewny, zalewał ogień wodą za dnia i rozpalał od nowa z nadejściem nocy. Kiedy go odnaleźliśmy, siedział z Delawarem, jak go Pan Bóg stworzył, w strumieniu i wyglądali na pijanych, ale czym mieliby się upić, to nie mieliśmy pojęcia. Na szczycie góry roiło się od Apaczów, a on sobie tak siedział. Kiedy nas zobaczył, wstał, poszedł między wierzby i przyniósł dwa worki, a w jednym było z osiem funtów czyściutkiej saletry, w drugim ze trzy funty węgla z olchy. We wgłębieniu na skale starł węgiel na miałki proszek, taki miałki, że nadawałby się na atrament. Zawiązał worki i powiesił je na łęku siodła Glantona, a potem razem z Indianinem wzięli się
ubrali i ucieszyłem się z tego, bo nigdy przedtem nie widziałem dorosłego chłopa, co by nie miał ani jednego włoska na ciele, a przecież ważył ze dwadzieścia cztery kamienie. Ważył i waży. Ręczę za to, bo własnymi oczami, i to na trzeźwo, zliczyłem odważniki, jak stanął na wadze u kupca w Chihuahua nie dalej jak w tym miesiącu.
Zeszliśmy z góry bez zwiadowców, bez niczego. Ot tak, prosto przed siebie. Ledwo żywi z niewyspania. Ciemno się zrobiło, gdyśmy dotarli na równinę, zgrupowaliśmy się, przeliczyli szeregi i ruszyli dalej. Księżyc był już dobrze w drugiej kwadrze, a my jak jeźdźcy w cyrku, bez jednego szmeru, konie tak ostrożne, jakby lazły po jajkach. Nijak nie szło się zorientować, gdzie są dzicy. Ostatnią wskazówką, że są blisko, były te dwa biedne dupodajce obdarte ze skóry na drzewie. Ruszyliśmy przez pustynię prosto na zachód. Przede mną jechał Doc Irving, a jasno było tak, że mogłem policzyć mu włosy na głowie. Jechaliśmy przez całą noc i nad ranem, jak księżyc zaszedł, natknęliśmy się na stado wilków. Rozbiegły się, ale zaraz wróciły, ciche jak dym. Snuły się, czatowały, krążyły wokół koni. Uparte jak muchy. Próbowaliśmy je przepędzić, wymachując pętami, ale tylko robiły uniki, ciche, cichuteńkie, czasem tylko który coś zipnął, jęknął, zakwękał albo kłapnął zębami. Glanton się zatrzymał, one zakotłowały się dokoła, pierzchły i zaraz wróciły. Dwaj Delawarowie cofnęli się po śladach i w lewo, odważniejsze z nich dusze niż ze mnie, no i jak amen w pacierzu znaleźli upolowane zwierzę. To był młody koziołek, padł
poprzedniego wieczoru. Zjedzony tylko do połowy, no tośmy się zabrali nożami za niego, a resztę mięsa upakowaliśmy i potem jedliśmy surowe w siodle, pierwsze mięso od sześciu dni. Pyszności. Grzebaliśmy w ziemi za nasionami z szyszek jak niedźwiedzie, szczęśliwi nie do opisania, gdy coś się znalazło. Wilkom zostawiliśmy prawie same kości, ale wiedz, że nigdy bym żadnego nie zastrzelił i znam ludzi, co czują tak samo.
Przez ten cały czas sędzia prawie się nie odzywał. O świcie jesteśmy na skraju ogromnego malpais, a wielce szanowny pan sędzia zajmuje miejsce na skałach z magmy i zaczyna do nas przemawiać. To było jak kazanie, ale takiego kazania to żaden z nas do tej pory nie słyszał. Dalej, za malpais, stał wysoki wulkan i o wschodzie słońca zrobił się bardzo kolorowy, małe czarne ptaki fruwały na wietrze i trzepotała stara kapota sędziego, a on wskazał tę samotną nagą górę i wygłosił mowę, po co, tego i wtedy nie wiedziałem, i nie wiem do dziś, a zakończył słowami, że matka ziemia jest okrągła jak jajo i zawiera w sobie wszelkie dobra. Potem się odwrócił i poprowadził konia, na którym jeździł, przez tę szklistą czarną połać, zdradliwą jednako dla człowieka i zwierzęcia, a my ruszyliśmy za nim jak wyznawcy jakiejś nowej wiary.
Eksksiądz urwał i postukał wygasłą fajką o obcas buta. Zerknął w stronę sędziego, który wystawił obnażony tułów ku płomieniom, jak to miał w zwyczaju. A potem odwrócił się i spojrzał na dzieciaka.
Malpais. To był labirynt. Wychodziłeś na mały cypel i nagle znajdowałeś się w potrzasku, bo dokoła były same strome
rozpadliny, których nie odważyłbyś się przeskoczyć. Krawędzie jak ostre czarne szkło, niżej ostre krzemienne skały. Konie prowadziliśmy z największą ostrożnością, a i tak miały poranione kopyta. Z butów leciały strzępy. Jak gramolisz się po tych zapadniętych, pomarszczonych skałach, to widać, co się porobiło w tym miejscu, że skały się stopiły i stężały jak pudding, że ziemia się przepaliła na wskroś aż po własne gorejące wnętrze, gdzie, o czym wie każdy człowiek, znajduje się piekło. Bo ziemia to kula zawieszona w próżni i tak po prawdzie nie ma u niej góry ani dołu, i oprócz mnie jeszcze paru w tym oddziale widziało małe ślady rozszczepionych kopyt odciśnięte w kamieniu, jakby szła tamtędy sarenka, ale czy kto widział sarenkę idącą po stopionej skale? Trzymam się wprawdzie Pisma Świętego, ale może być, że trafili się grzesznicy tak niesłychanie nikczemni, że ognie ich wypluły, i zobaczyłem niby, jak to dawno temu przez te ogniste wymioty szły diabły z widłami odzyskać te dusze, co omyłkowo wyrzygano z kotła potępienia na wierzch świata. Ano tak. To taka myśl, nic więcej. Ale gdzieś w dziele stworzenia ten świat musi się stykać z tym drugim. I coś odcisnęło ślady kopyt w tej magmie, bom je sam na własne oczy widział.
A sędzia, on tylko wpatrywał się w ten martwy stożek, co sterczał ze środka pustyni jak wielki wrzód. Szliśmy posępni jak sowy, tak że odwrócił się i widząc nasze miny, aż się roześmiał. U podnóża góry ciągnęliśmy losy, a potem wysłaliśmy dwóch z końmi do przodu. Patrzyłem, jak idą. Jeden z nich siedzi dziś przy tym ognisku i widziałem go, jak prowadzi
konie przez ten żużel jak potępieniec.
Ale mnie się widzi, żeśmy potępieni nie byli. Jak spojrzałem, on już na całego gramolił pod górę, sędzia znaczy, z workiem na ramieniu i karabinem, który trzymał jak czekan. No więc poszliśmy za nim wszyscy. Nie zabrnęliśmy nawet do połowy, jak zobaczyliśmy dzikich na równinie. Wspinaliśmy się dalej. Pomyślałem, że w najgorszym razie rzucimy się w dół do tego kotła, a czortom wziąć się nie damy. Wspinaliśmy się i wspinaliśmy, i wedle mego rozeznania było już południe, jak dotarliśmy na szczyt. Wykończeni do cna. Dzicy niecałe dziesięć mil w dole. Rozejrzałem się po naszych i powiem ci, że marnie wyglądali. Godność z nich uszła. Każdy jeden dobra dusza i aż mi się serce ścisnęło na ten widok, i pomyślałem sobie, że sędziego zesłano nam jak klątwę. Ale on pokazał, że się mylę. Tam wtedy pokazał. I teraz znów jestem w rozterce.
Chociaż z niego wielgus, pierwszy dotarł na krawędź stożka, stanął i patrzył sobie, jakby przyszedł podziwiać widoki. A potem usiadł i zaczął nożem skrobać skałę. Jeden za drugim dotelepaliśmy się na górę, a on siedział odwrócony plecami do tej ziejącej dziury i ciachał, i ciachał, i nam kazał robić to samo. To była siarka. Obfitość siarki, siarka wszędzie dokoła tego kotła, jasnożółta, tu i tam połyskiwały małe płatki krzemionki, ale przeważnie to były wykwity czystej siarki. Poodłupywaliśmy to i posiekali nożami, aż uzbierało się ze dwa funty, a wtedy sędzia wziął sakwy, schował się w osłoniętym miejscu pośród
skał i wysypał węgiel drzewny i saletrę, pomieszał ręką i dodał siarki.
Tyle się na tym wyznawałem, żem już myślał, że będziemy musieli dolać do tego własnej krwi, jak jacy wolnomularze, ale tak się nie stało. Urobił to rękami, a dzicy przez cały czas zbliżali się ku nam po równinie, a gdy się obróciłem, sędzia wstał, ten wielki bezwłosy niedołęga, wyjął siura i zaczął szczać na tę mieszankę, szczał z wielką zaciętością i podniesioną ręką wezwał nas, byśmy zrobili to samo.
A niech to licho, i tak byliśmy już na wpół obłąkani. No to stanęliśmy wszyscy w szeregu. Delawarowie i cała reszta. Każdy jeden oprócz Glantona, bo ten tylko patrzył jak sroka w gnat. Wyciągnęliśmy członki i dalejże, do roboty, a sędzia już klęczał i ugniatał toto gołymi rękami, szczyny pryskały dokoła, a on wrzeszczał na nas, żebyśmy szczali, szczajcie, ludzie, szczajcie dla zbawienia dusz waszych, bo czyż nie widzicie czerwonoskórych, co ku nam idą, a mówiąc to, cały czas się śmiał i ugniatał to wielkie paskudztwo jak wstrętne czarne ciasto na wypieki, co śmierdziało, jakby pochodziło od samego diabła, a nie widzi mi się, żeby sędzia był jakimś cholernym cukiernikiem, ale wyciąga nóż i zaczyna to rozsmarowywać po skale od południa, cieniutko rozmazuje ostrzem, jednym okiem zezując na słońce, sam pomazany na czarno, cuchnący szczynami i siarką, rozchachany, nożem wywijał z tak zadziwiającą zręcznością, jakby to robił od urodzenia. A jak skończył, usiadł prosto, wytarł ręce o pierś i patrzył na dzikich, a my tak samo.
Wtedy to już byli na malpais i mieli tropiciela, co wypatrywał naszych śladów na tej nagiej skale, i cofał się, jak gubił trop, i nawoływał swoich. Pojęcia nie mam, za czym szedł. Może za naszym smrodem. Zaraz potem usłyszeliśmy, jak gęgają. A potem nas zobaczyli.
Jeden Bóg na niebie wie, co sobie myśleli. Szli rozproszeni po magmie i pierwszy wskazał ręką, i wszyscy spojrzeli. To jakby w nich piorun strzelił. Zobaczyć jedenastu ludzi przycupniętych na najwyższej krawędzi tego spalonego zakątka jak zbzikowane ptaki. Zaczęli się naradzać, a myśmy patrzyli, czy wyślą paru po konie, ale nie wysłali. Chciwość przeważyła i ruszyli pod górę, gramoląc się po magmie na wyścigi.
Podług mnie została nam godzina. Patrzyliśmy na dzikich i patrzyliśmy, jak wstrętna mikstura urobiona przez sędziego schnie na skałach, i jeszcze patrzyliśmy na chmurę, co płynęła w stronę słońca. Jeden za drugim przestajemy patrzeć na skały, przestajemy patrzeć na dzikich, bo wygląda, że chmura wali prosto na słońce i przepłynie dopiero za godzinę, a przecież my czasu więcej nie mamy. A sędzia siedzi sobie i robi zapiski w książeczce, i nagle zobaczył nadchodzącą chmurę, jak my wszyscy, i odłożył ten notatnik, i patrzył razem z nami. Nikt słowa nie powiedział. Nie było czego przeklinać ani do kogo się modlić, tośmy tylko patrzyli. A chmura zasłoniła rożek słońca i ruszyła dalej, i żaden cień nie padł na nas, a sędzia wziął książkę i zaczął pisać jak przedtem. Patrzyłem na niego. A potem zszedłem kawałek i pomacałem ręką tę miksturę. Ciepło od niej
biło. Polazłem po krawędzi, dzicy wspinali się ze wszystkich stron, bo nie było żadnej lepszej drogi na tej nagiej żużlowej stromiźnie. Wypatrywałem jakichś głazów, co można by stoczyć, ale były same kamienie, nie większe od pięści, i drobny żużel, i płaty zastygłej lawy. Spojrzałem na Glantona. Patrzył na sędziego i wyglądał, jakby mu rozum odjęło.
A sędzia zamknął książeczkę, wziął swoją koszulę ze skóry, rozłożył ją w osłoniętym miejscu i zawołał, byśmy przynieśli miksturę. Wszystkie noże poszły w ruch, skrobaliśmy na całego, a on ostrzegł nas, byśmy ognia przypadkiem nie skrzesali o krzemień. Usypaliśmy toto na koszulę, wtedy on zaczął siekać jeszcze drobniej i ugniatać. Kapitanie Glanton, woła.
Kapitanie Glanton. Dasz wiarę? Nazwał go kapitanem. Podejdź pan tutaj i załaduj tę swoją armatę, a zobaczymy, czy zda się na coś to, co tu mamy.
Glanton podszedł z karabinem, zgarnął pełną garść, załadował obie lufy, owinął dwie kule, wprowadził do komory, nałożył kapiszony i zrobił krok ku krawędzi. Ale nie tak chciał sędzia.
Tam, w przepaść, mówił, a Glanton go słuchał. Poszedł na tę krawędź od środka, na sam skraj tej przeraźliwej otchłani, wysunął broń, wycelował prosto w dół, odciągnął kurek i strzelił.
Długo nie usłyszę drugiego takiego huku. Jeszcze dziś ciarki mnie przechodzą na wspomnienie. Wypalił z obu luf, potem spojrzał na nas i na sędziego. Sędzia tylko ręką machnął i dalej ugniatał, a potem zawołał nas, żebyśmy napełnili rogi i prochownice, no tośmy napełnili, jeden po drugim, tłocząc się przy
nim jak do komunii świętej. Kiedy każdy już wziął dla siebie, sędzia napełnił swoją prochownicę, wyciągnął rewolwery i zaczął podsypywać. Pierwsi dzicy byli ledwie o jedną ósmą mili od nas, a my już gotowi, żeby dać im łupnia, ale sędziemu ani się śniło. Zaczął strzelać w kocioł, równo raz za razem, waląc ze wszystkich dziesięciu komór. Przestrzegł nas, żebyśmy zeszli z widoku i załadował od nowa. Te wszystkie strzały pewnikiem pomieszały dzikim w głowach, bo chyba myśleli, że nie mamy ani garści prochu. Potem sędzia poszedł nad krawędź, a wziął ze sobą dobrą białą koszulę z płótna, co ją wyjął z torby, zamachał nią do czerwonoskórych i zawołał po hiszpańsku.
Rozbeczałbyś się, jakbyś go usłyszał. Oni nie żyją, wszyscy do ostatniego, tylko ja zostałem, krzyczał. Miejcie litość nade mną. Todos muertos. Todos. I wymachiwał koszulą. Boże, rzucili się jak sfora psów, a sędzia odwraca się do nas, z tym swoim uśmiechem, i mówi: Panowie. Tylko tyle, nic więcej nie powiedział. Rewolwery zatknął za plecy i teraz wyciągnął jeden i drugi, obie ręce ma tak samo władne, pająk jaki czy co? Potrafi pisać obiema jednako, sam widziałem, no i zaczyna ubijać Indiańców. Nie trzeba nam było większej zachęty. Boże, co to była za rzeź. Za pierwszą salwą ubiliśmy ich okrągły tuzin, ale nie mieliśmy zamiaru popuścić. Gdy już ostatni biedny czarnuch zbiegł na dół, wśród żwiru leżało ich ukatrupionych pięćdziesięciu ośmiu. Lecieli w dół jak plewy z wialni, jedni obracali się w tę stronę, inni w tamtą, a na dole to się układali w taki
niby-łańcuch. Oparliśmy lufy na skale i załatwiliśmy jeszcze dziewięciu, którzy uciekali po magmie. Wystawieni jak kaczki, ot co. Robiliśmy zakłady. Ostatni, cośmy go ustrzelili, był od nas dobry kawał mili, a czmychał jak zając. Celnie żeśmy sobie tego dnia poczynali, oj celnie, niby taki dziwny proch, a każdy jeden strzał to trafienie.
Eksksiądz odwrócił głowę i spojrzał na dzieciaka. To właśnie wtedy widziałem sędziego pierwszy raz. Tak, tak. Zagadkowy z niego człowiek.
Dzieciak popatrzył na Tobina. A od czego jest ten sędzia?, spytał.
Od czego?
Od czego sędzia.
Tobin zerknął przez ogień. Ejże, chłopaku, odparł, cicho bądź. Jeszcze cię usłyszy. Uszy ma jak lis.