V

ZABŁĄKANY NA BOLSÓN DE MAPIMÍ • SPROULE

• DRZEWO MARTWYCH DZIECI

• ŚLADY MASAKRY • SOPILOTES

• ZAMORDOWANI W KOŚCIELE

• NOC WŚRÓD UMARŁYCH • WILKI • PRACZKI U BRODU

• PIESZO NA ZACHÓD • FATAMORGANA

• SPOTKANIE Z BANDYTAMI • ATAK WAMPIRA

• KOPANIE STUDNI • ROZDROŻE NA ODLUDZIU

• CARRETA • ŚMIERĆ SPROULE'A • ARESZT

• GŁOWA KAPITANA • DAROWANE ŻYCIE

• DO CHIHUAHUA • MIASTO • WIĘZIENIE • TOADVINE


O dziwo, z zapadnięciem zmroku spośród poległych podniosła się jedna żywa dusza i oddaliła chyłkiem w poświacie księżyca. Ziemia, na której leżał, przesiąkła krwią i moczem z opróżnionych zwierzęcych pęcherzy, szedł więc przed siebie brudny i cuchnący jak smrodliwe potomstwo samej Matki Wojny. Dzicy przenieśli się na wzniesienie i widział teraz blask ich ognisk, i słyszał śpiewy, osobliwe żałobne zawodzenie w miejscu, gdzie piekli muły. Przedzierał się wśród pobladłych i poćwiartowanych, między padłymi w biegu końmi, i wytyczywszy kierunek wedle gwiazd, ruszył pieszo na południe. Noc przybierała tysiące kształtów w zaroślach, a on wpatrywał się w ziemię przed sobą. W blasku gwiazd i mdłego księżyca jego wędrująca przez ciemną pustynię sylwetka rzucała słaby cień, a na graniach wyły wilki ciągnące na północ, do miejsca, w którym dokonano rzezi. Szedł przez całą noc, ale wciąż widział ognie za plecami.

Z nadejściem dnia ruszył ku nawisom skalnym, położonym pół mili w głębi doliny. Wspinał się między rozsianymi, osuniętymi głazami, gdy usłyszał głos nawołujący gdzieś na tym odludziu. Popatrzył na równinę, ale nikogo nie zobaczył. Kiedy głos znów się rozległ, usiadł akurat, żeby odpocząć, i wtedy dostrzegł jakiś ruch na stromiźnie, obdartusa gramolącego się w jego stronę po kamiennym osypisku. Uważnie stąpał pod górę i oglądał się do tyłu. Dzieciak widział, że nie ma żadnej pogoni.

Na ramiona narzucił koc, koszulę miał podartą i ciemną od krwi, jedną ręką przyciskał drugą do piersi. Nazywał się Sproule.

Ośmiu uszło z życiem. Jego koń, poraniony kilkoma strzałami, padł pod nim w nocy, a pozostali pojechali dalej, wśród nich kapitan.

Siedzieli obok siebie między skałami i patrzyli, jak niżej dzień rozściela się po równinie.

Straciłeś wszystkie rzeczy?, spytał Sproule.

Dzieciak splunął i kiwnął głową. Spojrzał na niego.

Jak twoja ręka?

Sproule pokazał rękę. Widziałem gorsze rany, powiedział.

Siedzieli i patrzyli na bezmiar piasku, skały i wiatru.

Co to byli za Indianie?

Nie wiem.

Sproule odkaszlnął mocno w dłoń. Znów przysunął zakrwawioną rękę do piersi. Niech mnie szlag, jeśli to nie przestroga dla dobrych chrześcijan, powiedział.

Położyli się w cieniu skalnej półki, wygrzebując sobie miejsca do spania w pyle startej magmy, a po południu powlekli się w głąb doliny, podążając szlakiem wojny, i byli bardzo mali, i poruszali się bardzo powoli w bezkresie krajobrazu.

Pod wieczór znów wdrapali się na skały, a Sproule wskazał ciemną plamę na nagim licu urwiska. Wyglądała jak ślady po ognisku. Dzieciak osłonił oczy. Pofałdowane ściany wąwozu falowały w rozgrzanym powietrzu niczym marszczące się kotary.

Może to źródło, powiedział Sproule.

Strasznie tam wysoko.

Jak widzisz gdzieś bliżej inną wodę, to z chęcią się napiję.

Dzieciak spojrzał na niego i ruszyli.

Miejsce znajdowało się w skalistym zagłębieniu, a drogę do niego tarasowały odłamki skał, żużel i zeschnięta juka. W słońcu smażyły się małe czarne i oliwkowozielone krzaki. Dowlekli się nad popękane gliniaste koryto suchego strumienia. Odpoczęli i ruszyli dalej.

Źródło znajdowało się wysoko między skalnymi półkami: woda wadyczna skapująca po śliskiej czarnej skale, z kroplikiem i kamasem śmiertelnym wiszącymi w tym małym, nietrwałym ogrodzie. Woda spływała do dna wąwozu zaledwie cienką strużką, klękali więc kolejno z otwartymi ustami nad kamieniem jak dewoci u ołtarza.

Noc spędzili w płytkiej pieczarze powyżej, istnym skansenie reliktów z krzemienia i kruszywa, rozsypanych po kamiennej podłodze, do tego koraliki z muszli, wypolerowane kości i czarne kręgi po dawnych ogniskach. W chłodzie dzielili się kocem, Sproule kaszlał cicho w ciemności, czasem wstawali, by zejść i napić się wody pośród skał. Wyruszyli przed wschodem słońca i świt znów zastał ich na stepie.

Ciągnęli szlakiem wydeptanym przez zbrojną czeredę, a po południu natknęli się na muła, który padł, został dobity włócznią i porzucony, a później na następnego. Droga zwęziła się wśród skał i wkrótce doszli do drzewa obwieszonego martwymi dziećmi.

Stali jeden obok drugiego w upale, oszołomieni. Małe ofiary, siedem lub osiem, wisiały powieszone za przekłute od spodu żuchwy na nadłamanych konarach drzewa mesquite, patrząc pustymi oczodołami w nagie niebo. Łyse, blade i spuchnięte, larwy jakiejś niewyobrażalnej istoty. Włóczędzy pokuśtykali dalej, oglądając się za siebie. Nic się nie poruszyło. Po południu dotarli do wioski na stepie, gdzie nad zgliszczami wciąż unosił się dym, a śmierć zabrała wszystko. Z oddali wyglądało to jak rozpadający się piec do wypalania cegieł. Stali przed murem długą chwilę, nasłuchując w ciszy, a potem weszli.

Ruszyli powoli przez wąskie uliczki z błota. W zagrodach leżały zarżnięte kozy i owce, w błocku martwe świnie. Minęli chatynki, gdzie w drzwiach i na klepiskach pomordowani ludzie zastygli we wszystkich śmiertelnych pozach, nadzy, spuchnięci, dziwni. Znaleźli talerze z niedojedzoną żywnością i zjawił się kot, który usiadł w słońcu i patrzył na nich obojętnie, a wszędzie w nieruchomym nagrzanym powietrzu bzyczały muchy.

Z ulicy weszli na plac z ławkami i drzewami, na których siedziały sępy w czterech czarnych gromadach. Na placu leżał martwy koń, a w drzwiach kilka kur dziobało rozbryzgi porzuconego posiłku. Z dziurawych dachów pospadały tlące się zwęglone belki, w otwartych wrotach kościoła stał osioł.

Usiedli na ławce, a Sproule przycisnął ranną rękę do klatki piersiowej i zaczął się bujać w przód i w tył, mrużąc oczy w słońcu.

Co chcesz robić?, spytał dzieciak.

Napić się wody.

A poza tym?

Nie wiem.

Chcesz, żebyśmy spróbowali wrócić?

Do Teksasu?

A niby gdzie?

Nie damy rady.

Skoro tak mówisz.

A tam, mówię. Nie mam nic do powiedzenia.

Znowu zakaszlał. Siedział, trzymając się zdrową ręką za pierś, jakby próbował złapać oddech.

Co ci jest, przeziębiłeś się?

Mam suchoty.

Suchoty?

Sproule kiwnął głową. Przyjechałem tu, żeby podreperować zdrowie.

Dzieciak spojrzał na niego. Pokręcił głową, wstał i ruszył przez plac w stronę kościoła. Między kroksztynami rozsiadły się myszołowy, wziął więc kamień i rzucił, ale nawet nie drgnęły.

Cienie na placu się wydłużały, a po spalonych słońcem uliczkach sunęły małe smugi kurzu. Padlinożerne ptaki umościły się na kalenicach, rozpościerając skrzydła – mali ciemni biskupi napominający wiernych. Dzieciak wrócił na ławkę, postawił na niej nogę i oparł się na kolanie. Sproule siedział tak samo jak przedtem, ściskając ranną rękę.

Kurewska łapa daje mi popalić, powiedział.

Dzieciak splunął i spojrzał w głąb uliczki. Chyba najlepiej zostać tu na noc.

Myślisz, że tak będzie dobrze?

Czemu nie?

A jak Indianie wrócą?

Po co mieliby wracać?

A jak jednak wrócą?

Nie wrócą.

Sproule trzymał się za rękę.

Szkoda, że nie masz noża, powiedział dzieciak.

Szkoda, że ty też nie masz.

Znajdzie się mięso do zjedzenia, jakby człowiek miał nóż.

Nie jestem głodny.

Według mnie trzeba by się rozejrzeć po tych chałupach, zobaczyć, co jest w środku.

No to idź.

Musimy znaleźć kąt do spania.

Sproule spojrzał na niego. Ja nigdzie nie idę, odparł.

Dobra, rób, jak sobie chcesz.

Odkaszlnął i splunął. Tak właśnie zamiaruję.

Dzieciak odwrócił się i ruszył w głąb ulicy.

Drzwi były niskie, musiał się więc schylać, żeby nie zawadzić głową o nadproże, gdy wchodził do chłodnych izb z klepiskiem. Nie było w nich żadnych sprzętów prócz barłogów do spania i drewnianej skrzyni tu i ówdzie. Szedł od domu do domu. W jednej izbie kopciły się sczerniałe resztki małego warsztatu tkackiego. W drugiej mężczyzna, zwęglone mięso jakby naprężone, oczy ugotowane w oczodołach. W murze była wnęka, w której stały figurki świętych w ubrankach dla lalek, o jaskrawo pomalowanych, topornych twarzach wystruganych w drewnie. Ilustracje wycięte ze starego żurnala i nalepione na ścianę, mały obrazek jakiejś królowej, wróżbiarska karta, czwórka kielichów. Warkocze suszonej papryki i tykwy. Butelka z zielskiem w środku. Na dworze nagie jałowe podwórko ogrodzone kaktusami i zapadnięty okrągły piec z gliny, oblepiony czarną mazią, która drżała w promieniach wdzierającego się światła.

Znalazł gliniany dzban fasoli i suche tortille i zabrał to do domu u wylotu ulicy, gdzie wciąż kopciły się resztki dachu, podgrzał jedzenie w popiele i zjadł, siedząc w kucki jak dezerter grasujący po śmietnikach miasta, do którego zbiegł.

Kiedy wrócił, Sproule'a nie było. Wszystko dokoła okrywał cień. Dzieciak ruszył przez plac i wszedł po schodach do kościoła. W sieni stał Sproule. Z wysokich okien w zachodniej ścianie wpadały do środka długie łuki światła. Nie było ław, a na kamiennej posadzce piętrzyły się stosy oskalpowanych, nagich i częściowo zjedzonych ciał około czterdziestu dusz, które zabarykadowały się w domu bożym w poszukiwaniu ratunku przed poganami. Dzicy wybili otwory w dachu i strzelali z góry, a podłoga zasłana była teraz drzewcami strzał, które później ułamywali, żeby zedrzeć z zabitych ubrania. Ołtarze wywrócono, splądrowano tabernakulum, a wielki śpiący Bóg Meksykanów został wygnany ze swego złotego kielicha. Prymitywne obrazy świętych w ramkach wisiały przekrzywione na ścianach, jakby to miejsce nawiedziło trzęsienie ziemi, a martwy Chrystus na szklanych marach leżał roztrzaskany na podłodze prezbiterium.

Pomordowani spoczywali w wielkiej kałuży wspólnej krwi. Ścięła się jak twaróg, poznaczona śladami wilków albo psów, a z brzegu zgęstniała w coś przypominającego popękaną bordową ceramikę. Krew tworzyła na posadzce wielkie zakola, krew wciskała się między kamienne płyty i ściekała do sieni, gdzie kamień wytarty był przez stopy wiernych i ich ojców przed nimi, krew przelewała się aż na schody, skapując ze stopni wśród ciemnoczerwonych śladów padlinożerców.

Sproule odwrócił się i spojrzał na dzieciaka, jakby znał jego myśli, ale ten pokręcił głową. Muchy chodziły po odartych ze skóry, bezwłosych czerepach zabitych ludzi, muchy łaziły po ich skurczonych gałkach ocznych.

Chodź, powiedział dzieciak.

Przeszli przez plac w ostatnich promieniach słońca i zagłębili się w wąską uliczkę. W drzwiach leżało martwe dziecko, a na nim siedziały dwa myszołowy. Sproule machnął zdrową ręką, napuszyły się i zasyczały, trzepocząc niezdarnie skrzydłami, lecz nie odfrunęły.

Nazajutrz wyruszyli o pierwszym brzasku, gdy wilki wymykały się z chat, znikając we mgle spowijającej ulice. Podążyli drogą na południowy zachód, tą, którą nadjechali dzicy. Mały strumyk wśród piasku, zagajnik topól, trzy białe kozy. Przeszli bród, przy którym leżały martwe praczki.

Przez cały dzień wlekli się po terra damnata pełnej dymiących popiołów, napotykając od czasu do czasu spuchnięte sylwetki martwych mułów i koni. Pod wieczór wypili całą wodę, którą mieli. Spali w piachu, obudzili się w mroku wczesnego poranka i ruszyli dalej przez krainę popiołu, aż byli bliscy omdlenia. Po południu natknęli się na carrete przechyloną na dyszel, o wielkich kołach wyciętych z topolowych pni i przymocowanych na tybel do drewnianych osi. Wczołgali się pod nią, szukając cienia, i spali aż do zmroku, a potem ruszyli dalej.

Okrojony księżyc, który widać było na niebie przez cały dzień, zniknął, i teraz podążali pustynnym szlakiem przy blasku gwiazd, mając Plejady wprost nad głową, bardzo małe, po górskich szczytach na północy sunęła zaś Wielka Niedźwiedzica.

Moja łapa cuchnie, powiedział Sproule.

Co?

Mówię, że moja łapa cuchnie.

Chcesz, żebym ją zobaczył?

Po co? I tak nic nie poradzisz.

Dobra, rób, jak sobie chcesz.

Tak właśnie zamiaruję, odparł Sproule.

Ruszyli dalej. W nocy dwa razy usłyszeli szeleszczące w zaroślach małe żmije preriowe i się przestraszyli. Świt zastał ich na wspinaczce po łupku i rogowcu pod ścianą ciemnej monokliny, gdzie wznosiły się ostańce niczym bazaltowi prorocy, a przy drodze minęli małe drewniane krzyże wbite w kopczyki z kamieni, znaczące miejsca, gdzie wędrowców spotkała śmierć. Droga wiła się wśród wzgórz, dwaj włóczędzy wlekli się serpentynami, czerniejąc od słońca, z rozpalonymi oczami, z których kącików wytryskiwały malowane widma. Wspinali się między ocotillo i opuncje, gdzie w upale drżały i mzaziły się skały i nie było wody, tylko piaszczysty szlak, i wypatrywali czegokolwiek zielonego, co mogłoby wskazywać na wodę, ale wody nie było. Jedli palcami piniole z worka i szli dalej. W skwarze południa i aż do zmierzchu, gdy leżące jaszczurki przytulały skórzane szyje do stygnących głazów, odganiając od siebie świat półuśmiechem i ślepiami przypominającymi popękane kamienne płyty.

O zachodzie słońca weszli na grań, z której mieli widok na odległość wielu mil. Poniżej rozpościerało się ogromne jezioro, dalej w bezwietrznym wycinku wody wznosiły się niebieskie góry, i jeszcze sylwetka kołującego jastrzębia, i drzewa migoczące w upale, i odległe miasto, bardzo białe na tle ocienionych błękitnych wzgórz. Usiedli i patrzyli. Widzieli, jak na zachodzie słońce nurkuje za poszarpaną krawędzią ziemi, zobaczyli jego blask za górami, widzieli, jak ciemnieje tafla jeziora i rozpuszcza się na niej odbicie miasta. Spali wśród skał, na plecach, niczym martwi ludzie, a rankiem, kiedy wstali, nie było miasta, nie było drzew ani jeziora, tylko jałowa równina.

Sproule jęknął i osunął się między skały. Dzieciak spojrzał na niego. Pod dolną wargą miał bąble, ręka pod podartą koszulą była spuchnięta, a spomiędzy ciemniejszych plam krwi przesączało się jakieś paskudztwo. Odwrócił się i znów spojrzał w dół.

Tam ktoś jedzie, powiedział.

Sproule nie zareagował. Dzieciak znowu na niego spojrzał. Nie kłamię.

Indianie, odparł Sproule. Nie tak?

Nie wiem. Za daleko, żeby rozpoznać.

Co zamiarujesz?

Nie wiem.

Gdzie się podziało jezioro?

A bo ja wiem?

Przecież obaj widzieliśmy.

Ludzie widzą, co chcą widzieć.

No to jak to jest, że teraz go nie widzę, co? Bo cholernie chciałbym zobaczyć.

Dzieciak spojrzał na równinę poniżej.

A jak to są Indianie?, spytał Sproule.

Pewnikiem są.

To gdzie się schowamy?

Dzieciak splunął gęstą śliną i otarł usta wierzchem dłoni. Spod głazu wypełzła jaszczurka, przykucnęła na małych łokciach nad plwociną, wypiła ją i wróciła pod skałę, zostawiając na piasku ledwo widoczną plamę, która prawie natychmiast znikła.

Czekali cały dzień. Dzieciak robił wypady do kanionu w poszukiwaniu wody, ale żadnej nie znalazł. Na tym czyśćcowym odludziu nie poruszało się nic prócz mięsożernego ptactwa. Wczesnym popołudniem dostrzegli poniżej, na serpentynie, jeźdźców wjeżdżających na górę. Byli to Meksykanie.

Sproule siedział z nogami wyciągniętymi do przodu. Martwiłem się, czy mi stare buty wytrzymają, powiedział. Podniósł głowę. No dalej, uciekaj, ratuj się. Machnął ręką.

Leżeli w płytkim cieniu pod skalną półką. Dzieciak milczał. Nie minęła godzina, a usłyszeli głuchy grzechot kopyt pośród głazów i brzęk uprzęży. Pierwszym koniem, który wyłonił się zza występu skalnego i ruszył przez wąski przesmyk między skałami, był duży gniadosz kapitana, dźwigający na grzbiecie jego siodło, ale nie dźwigający jego samego. Dwaj włóczędzy stanęli przy drodze. Wjeżdżając w cień, konni wyglądali na spieczonych i skonanych, siedzieli na wierzchowcach, jakby nic nie ważyli. Było ich siedmiu, może ośmiu. Mieli kapelusze z szerokim rondem i skórzane kamizelki, na łękach siodeł trzymali escopetas, a gdy sunęli obok, przywódca skinął smętnie głową im obu z wysokości kapitańskiego konia, dotknął ronda kapelusza, po czym powlekli się dalej.

Sproule i dzieciak patrzyli. Dzieciak krzyknął, a Sproule zaczął niezdarnie dreptać za końmi.

Jeźdźcy słaniali się, kołysali jak pijani. Głowy kiwały im się na ramionach. Ich rechot pobrzmiewał echem wśród skał. Zawrócili konie, przystanęli i patrzyli na włóczęgów, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.

Qué quiere?, spytał przywódca.

Zachichotali i poklepali jeden drugiego. Dźgnęli konie piętami i zaczęli jeździć dokoła bez celu. Przywódca zwrócił się do dwóch stojących na ziemi.

Buscan a los indios?

Wtedy paru zsiadło, zaczęli się nawzajem obejmować i bezwstydnie płakać. Przywódca spojrzał na nich i uśmiechnął się, ukazując wielkie białe zęby, stworzone do pożerania.

Wariaci, powiedział Sproule. To wariaci.

Dzieciak spojrzał na przywódcę. Dałbyś może trochę wody?, spytał.

Tamten załkał, robiąc smutną minę. Wody?, powtórzył.

Nie mamy co pić, rzekł Sproule.

Ależ przyjacielu, jakżeby nie dać? Tak sucho.

Sięgnął za plecy, a jeźdźcy, podając sobie bukłak z rąk do rąk, wcisnęli mu go w dłoń. Potrząsnął nim i podał go dzieciakowi. Dzieciak wyjął korek, napił się, zastygł bez tchu, a potem znowu się napił. Przywódca wyciągnął rękę i puknął dłonią w bukłak. Basta, powiedział.

Dzieciak żłopał. Nie dostrzegając, że twarz jeźdźca pociemniała. Mężczyzna wysunął jedną nogę ze strzemienia i precyzyjnym kopnięciem wytrącił dzieciakowi bukłak z rąk, zostawiając go na moment zastygłego w pozie wołania, podczas gdy bukłak pofrunął wysoko, obrócił się w powietrzu, rozbryzgi wody błysnęły w słońcu, i spadł z grzechotem na kamienie. Sproule pokuśtykał, chwycił go z ziemi i zaczął pić, spoglądając nad szyjką. Jeździec i dzieciak patrzyli na siebie. Sproule usiadł, dysząc i kaszląc.

Dzieciak wgramolił się po kamieniach i wziął od niego bukłak. Przywódca trącił wierzchowca kolanem, wyciągnął spod nogi szablę i nachyliwszy się, wsunął ostrze pod rzemień i uniósł na nim bukłak. Koniec szabli, z płazem omotanym rzemieniem, znalazł się dwa cale od twarzy dzieciaka. Dzieciak zamarł. Przywódca uniósł delikatnie bukłak z jego rąk i zsunął go po ostrzu, aż znalazł się u jego boku. Odwrócił się z uśmiechem do swoich ludzi, a ci zaczęli wyć i okładać się nawzajem pięściami jak małpy.

Zakołysawszy wiszącym na sznurku korkiem, podrzucił go i wcisnął na miejsce nasadą dłoni. Rzucił bukłak mężczyźnie za plecami i spojrzał na włóczęgów. Czego wy się nie chować?, spytał.

Przed tobą?

Przed ja.

Pić nam się chciało.

Bardzo się chciało, hę?

Nie odpowiedzieli. Przywódca pukał lekko płazem szabli w łęk siodła i wydawało się, że układa w głowie słowa. Nachylił się trochę. Owce zgubi się w górach, powiedział. One woła. Czasem matka przyjdzie. Czasem wilk. Uśmiechnął się do nich, podniósł szablę, wsunął ją pod nogę, zwinnie obrócił gniadosza i pokłusował między konie z tyłu, a jego ludzie wskoczyli na siodła, ruszyli za nim, i po chwili wszyscy zniknęli.

Sproule siedział nieruchomo. Dzieciak spoglądał na niego, ale on patrzył w bok. Był ranny w kraju nieprzyjaciół, daleko od domu, i choć jego oczy dostrzegały obce skały wokół, wydawało się, że kryjąca się za nimi większa pustka pożera jego duszę.

Zeszli z góry, zsuwając się na wyciągniętych rękach po głazach, a ich cienie wykrzywiały się na nierównym terenie jak istoty poszukujące własnych kształtów. O zmierzchu dotarli na dno doliny i ruszyli przez stygnącą niebieską krainę, góry na zachodzie linią wystrzępionych tabliczek osadzonych końcami w ziemi, suche zarośla splątane i skłębione od podmuchów wiejącego znikąd wiatru.

Szli dalej aż do zmroku i spali w piachu jak psy, i właśnie wtedy coś czarnego wychynęło ze spowitej nocą ziemi i przysiadło na piersi Sproule'a. Pełzło po nim, utrzymując równowagę za pomocą błoniastych skrzydeł rozpiętych na wydłużonych palcach. Pomarszczona psia morda, mała i wredna, nagie wargi wykrzywione w straszliwym uśmiechu i zęby, jasnoniebieskie w blasku gwiazd. Nachyliło się. Zrobiło dwa wąskie nacięcia w szyi i złożywszy skrzydła, zaczęło pić krew.

Zbyt zachłannie. Sproule się obudził i podniósł rękę. Wrzasnął. Nietoperz pomłócił skrzydłami, wczepiając się w jego pierś, wyprostował się, syknął i mlasnął zębiastą paszczą.

Dzieciak już się zerwał i chwycił kamień, ale nietoperz odskoczył i zniknął w mroku. Sproule ściskał się za szyję i bełkotał coś histerycznie, a gdy zobaczył stojącego nad nim dzieciaka, wyciągnął do niego zakrwawione ręce, jakby w oskarżycielskim geście, po czym zakrył nimi uszy i wydał z siebie skowyt, którego najwyraźniej sam nie chciał słyszeć, wyrażający wściekłość zdolną zszyć cezurę w tętnie świata. Ale dzieciak tylko splunął w ciemną przestrzeń między nimi. Znam takich jak ty, powiedział. Każdy kłopot z tobą to kłopot przez ciebie.


* * *

Rano dotarli nad koryto wyschniętego strumienia i dzieciak ruszył wzdłuż brzegu, szukając jakiejś kałuży albo dziury w ziemi, ale niczego nie znalazł. Wypatrzył zagłębienie w korycie i zaczął kopać kością, gdy wbił się na głębokość dwóch stóp, piasek zwilgotniał, a potem, nieco niżej, zaczęła przesączać się woda, wypełniając żłobienia, które zrobił palcami. Zdjął koszulę, wcisnął ją w piach i patrzył, jak ciemnieje, patrzył, jak woda wznosi się powoli przez fałdy tkaniny, aż zebrało się parę łyków, i wtedy wsunął głowę do dołka i zaczął pić. A potem usiadł i obserwował, jak znów się napełnia. Robił tak przez ponad godzinę. Wreszcie włożył koszulę i ruszył z powrotem wzdłuż strumienia.

Sproule nie chciał zdjąć koszuli. Próbował siorbać wodę, ale tylko nałykał się piachu.

Daj mi swoją, powiedział.

Dzieciak siedział w kucki na suchym dnie strumienia. Masz przecież swoją, odparł.

Sproule ściągnął koszulę. Gdy odkleił ją od skóry, popłynęła żółta ropa. Rękę miał spuchniętą do grubości uda i dziwacznie odbarwioną, a w otwartej ranie gnieździły się małe robaki. Wcisnął koszulę do dołka, pochylił się i zaczął pić.

Po południu dotarli na rozdroże, z braku lepszego słowa. Z północy biegły słabo widoczne ślady wozu, przecinały szlak i ciągnęły się dalej na południe. Stali, wpatrując się w krajobraz, szukając jakichkolwiek wskazówek w tej pustce. Sproule usiadł w miejscu, gdzie krzyżowały się ślady, i patrzył z głębi przepastnych oczodołów. Powiedział, że już nie wstanie.

Tam dalej jest jezioro, odparł dzieciak.

Nie chciał spojrzeć.

Migotało w oddali. Z brzegiem oszronionym solą. Dzieciak popatrzył na jezioro, popatrzył na drogę. Po chwili kiwnął głową w kierunku południa. Wygląda mi, że tam droga jest najbardziej wydeptana.

W porządku, odparł Sproule. Idź.

Rób sobie, jak chcesz.

Patrzył, jak dzieciak się oddala. Po chwili dźwignął się i ruszył za nim.

Po przejściu może dwóch mil zatrzymali się, żeby odpocząć, Sproule usiadł z wyciągniętymi nogami i rękoma na udach, dzieciak w kucki, nieco dalej. Mrużący oczy, zarośnięci, w śmierdzących łachmanach.

Jakby grzmot, co?, spytał Sproule.

Dzieciak uniósł głowę.

Posłuchaj.

Spojrzał na jasnobłękitne niebo, czyste z wyjątkiem miejsca, gdzie słońce paliło się niczym biała dziura.

Czuję to przez ziemię, powiedział Sproule.

Nic nie ma.

Posłuchaj.

Dzieciak wstał i się rozejrzał. Na północy nieznacznie przesuwał się kurz. Patrzył. Nie unosił się ani nie rozwiewał.

To była carreta ciągnięta przez małego muła. Woźnica chyba zasnął, bo dopiero gdy zobaczył przed sobą włóczęgów na szlaku, zatrzymał muła i zaczął skręcać, udało mu się wykonać zwrot, ale dzieciak dopadł do zwierzęcia i przytrzymał je za skórzany naczółek. Za nim przykuśtykał Sproule. Z wozu wyjrzało dwoje dzieci. Buzie tak blade od kurzu, włosy tak białe, miny tak zacięte, że przypominały przyczajone skrzaty. Na widok dzieciaka woźnica szarpnął się do tyłu, a siedząca obok niego kobieta wrzasnęła piskliwie, wskazując ręką widnokrąg to po jednej, to po drugiej stronie, ale dzieciak już wcisnął się do środka, Sproule wgramolił się za nim i leżeli teraz na plecach, patrząc na nagrzany brezentowy dach, podczas gdy dwa podrzutki gapiły się na nich oczami czarnymi jak u myszy zaroślowych, a wóz znów skręcił na południe i ruszył z głośniejszym klekotem i dudnieniem.

Z kołka zwisał na rzemieniu gliniany dzban z wodą. Dzieciak zdjął go, napił się i podał Sproule'owi. Potem zabrał go z powrotem i dopił resztę. Leżeli na podłodze wozu pośród starych skór i garści soli, i po chwili zasnęli.

Gdy wjechali do miasteczka, było już po zmroku. Obudzili się, bo carreta przestała podskakiwać. Dzieciak podniósł się i wyjrzał. Ulica w gwiezdnej poświacie. Wóz był pusty. Muł ziajał i tupał w koleinach. Po chwili z cienia wyłonił się mężczyzna, który zaprowadził muła alejką na podwórko, cofnął go, aż wóz ustawił się wzdłuż muru, po czym odprzęgł muła i go zabrał.

Dzieciak leżał w przekrzywionym wozie. Noc była zimna, więc podkurczył nogi pod kawałkiem skóry cuchnącej pleśnią i moczem i spał, i budził się, przez całą noc ujadały psy, o świcie zapiały koguty, a na drodze usłyszał konie.

O pierwszym brzasku zaczęły łazić po nim muchy. Łaziły po twarzy, budząc go, więc je odganiał. Po chwili usiadł.

Znajdowali się na gołym podwórku otoczonym murem z błota, a obok stał dom z trzcin i gliny. Dokoła wałęsały się kury, gdacząc i drapiąc ziemię pazurami. Z domu wyszedł mały chłopiec, ściągnął portki i wysrał się na podwórku, a potem wstał i wrócił do środka. Dzieciak spojrzał na Sproule'a. Sproule leżał zwrócony twarzą do desek. Był częściowo przykryty kocem i łaziły po nim muchy. Dzieciak wyciągnął rękę i nim potrząsnął. Sproule był zimny i sztywny. Muchy pierzchły i zaraz znów się zleciały.

Szczał przy wozie, kiedy na podwórko wjechali żołnierze. Pochwycili go, związali mu ręce na plecach, zajrzeli do wozu, naradzili się, a potem wyprowadzili go na ulicę.

Zabrano go do budynku z niewypalonej cegły i zamknięto w pustym pokoju. Siedział na podłodze, pilnowany przez chłopaka o błędnym wzroku, uzbrojonego w stary muszkiet.

Po pewnym czasie wrócili i znów go zabrali.

Poprowadzili go wąskimi ulicami z błota i słyszał narastającą muzykę przypominającą fanfary. Najpierw obok szły dzieci, potem starcy i wreszcie tłum śniadych wieśniaków, wszyscy w ubraniach z białej bawełny, niczym woźni w jakimś urzędzie, kobiety dodatkowo w ciemnych rebozach, niektóre z obnażonymi piersiami, o twarzach uszminkowanych ochrą na czerwono, palące małe cygara. Tłum gęstniał, a strażnicy z muszkietami na ramionach marszczyli czoła i pokrzykiwali na napierających, wszyscy minęli wysoki mur kościoła i weszli na plac.

Trwał jarmark. Objazdowi uzdrowiciele, tandetny cyrk. Minęli solidne drewniane klatki wypełnione żmijami, soczystozielonymi wężami z południowych stron i helodermami meksykańskimi o czarnych paszczach wilgotnych od jadu. Trędowaty cherlak pokazywał wszystkim garście tasiemców wyjmowane ze słoja, wykrzykując nazwy leków przeciw nim, nagabywali ich też inni prymitywni pigularze, sprzedawcy, żebracy, aż wreszcie tłum zatrzymał się przed drewnianym krzyżakiem, na którym stał szklany gąsior pełen czystego meskalu. W naczyniu tym, z pływającymi włosami i oczami w bladej twarzy skierowanymi ku górze, tkwiła ludzka głowa.

Zaciągnęli go do przodu, pokrzykując i gestykulując. Mire, mire, krzyczeli. Stanął przed krzyżakiem i pokazywali mu gąsior, poruszając nim na boki, żeby głowa obróciła się do niego twarzą. To był kapitan White. Ostatnio prowadzący wojnę z poganami. Dzieciak zajrzał w zatopione, niewidzące oczy swojego niedawnego dowódcy. Potem popatrzył dokoła na wieśniaków i żołnierzy, czując na sobie spojrzenia wszystkich, splunął i otarł usta. Ani mi brat, ani swat, powiedział.


* * *

Zamknęli go w starej kamiennej zagrodzie razem z trzema innymi obdartymi jeńcami z kompanii kapitana White'a. Siedzieli otępiali pod ścianą, mrużąc oczy, albo snuli się w koło po suchych śladach mułów i koni i rzygali, i srali, a mali chłopcy pokrzykiwali na nich ze szczytu muru. Spiknął się z chłopakiem z Georgii. Rozchorowałem się jak pies. Wpierw bałem się, że wykituję, potem się bałem, że nie, powiedział.

Tam, w górach, widziałem jeźdźca na koniu kapitana, odparł dzieciak.

Ehe, rzekł ten z Georgii. Zabili go, i Clarka, i jeszcze jednego, co nie znam jego nazwiska. Zwieźli nas tu do miasta i zaraz rano wrzucili do calabozo, i ten sam skurwysyn tam był, śmiał się ze strażnikami, pił i grał w karty, on i jefe, żeby zobaczyć, który weźmie konia po kapitanie, a który jego pistolety. Pewnieś widział głowę kapitana?

Widziałem.

W całym swoim życiu nie widziałem nic gorszego.

Już dawno ktoś powinien ją zamarynować. I moją też, bez dwóch zdań. Za to, że się zwąchałem z takim głupkiem.

Z upływem dnia przesuwali się z miejsca na miejsce, uciekając przed słońcem. Chłopak z Georgii opowiedział o swoich towarzyszach, zimnych i martwych na kamiennych płytach, wystawionych na pokaz na rynku. Kapitan bez głowy w świńskim bajorze, pożarty do połowy przez wieprze. Przejechał obcasem po ziemi i wyrył w niej mały dołek, żeby oprzeć stopę. Szykują się, żeby nas zabrać do Chihuahua, powiedział.

Skąd wiesz?

Tak mówią. Nie wiem.

Kto mówi?

Ten marynarz, o tam. Gada trochę po ichniemu.

Dzieciak spojrzał na mężczyznę, o którym mówili. Pokręcił głową i splunął gęstą śliną.

Przez cały dzień mali chłopcy na zmianę przysiadali na murze i patrzyli na nich, wskazując palcami i trajkocząc. Biegali po szczycie i próbowali sikać na śpiących w cieniu, ale jeńcy zachowywali czujność. Kilku rzuciło kamieniami, ale dzieciak podniósł jeden z ziemi, wielkości jaja, i strącił nim celnie dziecko z muru. Nie wydało żadnego dźwięku prócz cichego, głuchego odgłosu upadku po drugiej stronie.

Aleś narobił, powiedział chłopak z Georgii.

Dzieciak spojrzał na niego.

Teraz przyjdą nas wybatożyć i nie wiadomo co jeszcze.

Dzieciak splunął. Ani nie przyjdą, ani batów nie będzie.

Nie przyszli. Jakaś kobieta przyniosła im miski fasoli i zwęglone tortille na tacy z niewypalonej gliny. Wyglądała na znękaną, ale uśmiechnęła się do nich. Pod chustą przemyciła słodycze, a na dnie misek leżały kawałki mięsa z jej własnego stołu.

Trzy dni później, zgodnie z zapowiedzią, wyruszyli na małych obsypanych wypryskami mułach do stolicy.


* * *

Jechali pięć dni przez pustynię i góry, przez zakurzone puebla, gdzie mieszkańcy wychodzili na ulice, żeby na nich patrzeć. Strażnicy w rozmaitych galowych mundurach nadgryzionych zębem czasu, jeńcy w łachmanach. Dano im koce i kiedy tak siedzieli w kucki przy ognisku, okryci tymi serapes, poczerniali od słońca i wynędzniali, wyglądali jak najmarniejsi peoni Boga. Żołnierze nie mówili słowa po angielsku, a polecenia wydawali za pomocą pomruków i szturchnięć. Byli kiepsko uzbrojeni i bali się Indian. Zawijali tytoń w liście kukurydzy i siedzieli w milczeniu przy ogniu, nasłuchując odgłosów nocy. Jeśli rozmawiali, to o wiedźmach albo czymś gorszym, i ciągle próbowali złowić uchem w ciemności jakiś krzyk lub głos nienależący do zwykłego zwierzęcia. La gente dice que el coyote es un brujo. Muchas veces el brujo es un coyote.

Y los indios también. Muchas veces llaman como los coyotes.

Y qué es eso?

Nada.

Un tecolote. Nada mas.

Quizás.

Kiedy przejechali przez przełęcz w górach i w dole ukazało się miasto, sierżant dowodzący konwojem zatrzymał konia i przemówił do mężczyzny z tyłu, a ten zsiadł, wyjął rzemienie z sakwy, podszedł do jeńców i posługując się gestami, kazał im wyciągnąć przed siebie skrzyżowane dłonie. Związał wszystkich i ruszyli dalej.

Do miasta wjechali obrzucani gradem śmieci, pędzeni przez brukowane uliczki jak bydło, wśród okrzyków do żołnierzy, którzy się uśmiechali, bo tak wypadało, kiwając głowami na widok ofiarowywanych kwiatów i napitków, poganiając obdartych najemników przez plac, gdzie woda pluskała w fontannie, a próżniacy wylegiwali się na ławach wyciosanych z białego porfiru, przy pałacu gubernatora i katedrze, gdzie na zakurzonych gzymsach i we wnękach rzeźbionej fasady, obok posągu Chrystusa i apostołów, rozsiadły się sępy, jak kapłani we własnych ciemnych szatach liturgicznych rozpościerający ramiona w wyrazie osobliwej życzliwości, podczas gdy wokół trzepotały na wietrze nanizane na sznurkach, wysuszone skalpy zgładzonych Indian, rozwiane, zmatowiałe długie włosy jak włókna niektórych form podwodnego życia, stwardniała skóra grzechocząca o kamienie.

Przy wejściu do kościoła minęli dziadów wyciągających szkieletowate dłonie, okaleczonych smutnookich żebraków w łachmanach i dzieci śpiące w cieniu, o beznamiętnych buziach upstrzonych przez muchy. Pociemniałe miedziaki w kubkach, wyschnięte oczy ślepców. Pisarze urzędowi przykucnięci obok schodów, z piórami, kałamarzami i miseczkami piasku, trędowaci jęczący po ulicach i wyliniałe psy, sama skóra i gnaty, sprzedawcy tamale i staruchy o ciemnych twarzach, udręczonych jak ten kraj, siedzący w rynsztokach przy ogniskach, na których skwierczały i pluły tłuszczem pasy sczerniałego mięsa niewiadomego rodzaju. Małe sieroty, wszędobylskie jak gniewne karły, i głupcy, i zaślinieni pijacy wymachujący rękami na małych jarmarkach metropolii, a jeńcy minęli hekatombę na straganach rzeźników, duszna woń tam, gdzie wywieszono flaki, teraz czarne od much, wielkie czerwone płaty mięsa ciemniejące wraz z upływem dnia, oskrobane nagie czaszki krów i owiec o niebieskich, patrzących dziko oczach, i sztywne ciała saren, pekari, kaczek, przepiórek i papug, wszelka dziczyzna z całego kraju, wisząca na hakach głową w dół.

Jeńcom kazano zsiąść z mułów i poprowadzono ich wśród tłumów w dół starych kamiennych schodów, przez próg starty jak kostka mydła, i dalej, przez żelazne wrota, do chłodnej kamiennej piwnicy od dawna służącej za więzienie, żeby zajęli miejsce między duchami dawnych męczenników i patriotów, a z tyłu zatrzasnęły się z hukiem skrzydła bramy.

Kiedy minęła chwilowa ślepota, dostrzegli sylwetki przycupnięte pod ścianą. Szelest w słomie, jakby myszy spłoszyły się w swoim gnieździe. Ciche chrapanie. Na dworze klekot wozu i monotonny stukot końskich kopyt po ulicy, a za murem niewyraźny huk młotów kowalskich w innej części lochu. Dzieciak się rozejrzał. Tu i tam na kamiennej posadzce leżały w kałużach brudnego łoju poczerniałe kawałki knotów, ze ścian zwisały nitki zaschłej śliny. Parę imion wydrapanych na murze w miejscach, do których docierało światło. Przysiadł i potarł oczy. Ktoś ubrany tylko w bieliznę przeszedł obok, stanął na środku przed cebrem i zaczął do niego szczać. Potem mężczyzna się odwrócił i ruszył z powrotem. Był wysoki i miał włosy do ramion. Powlókł się po słomie, stanął i spojrzał na dzieciaka. Ty mnie nie znasz, co?, spytał.

Dzieciak splunął i popatrzył na niego zmrużonymi oczami.

A owszem, znam, odparł. Twoją skórę poznałbym w garbarni.

Загрузка...