III

WERBUNEK

• ROZMOWA Z KAPITANEM WHITE'EM

•JEGO POGLĄDY • OBÓZ

• PRZEHANDLOWANIE MUŁA

• KANTYNA W LAREDITO

• MENNONITA • ŚMIERĆ TOWARZYSZA


Leżał nagi na brzegu, rozwiesiwszy łachmany na gałęziach nad głową, gdy nagle ku rzece nadjechał inny jeździec, osadził wierzchowca i się zatrzymał.

Dzieciak odwrócił głowę. Za wierzbami dostrzegł końskie nogi. Przekręcił się na brzuch.

Mężczyzna zsiadł i stanął obok konia.

Dzieciak sięgnął po swój nóż z plecioną rękojeścią.

Witaj, odezwał się jeździec.

Nie odpowiedział. Przesunął się w bok, żeby lepiej widzieć przez gałęzie.

Witaj. Dokąd to jedziemy?

Czego chcesz?

Porozmawiać.

O czym?

Niech cię piorun, wyłaźże. Jestem biały i chrześcijanin.

Dzieciak wyciągnął rękę między gałęzie wierzby, próbując dosięgnąć portek. Zwisał z nich pasek, szarpnął więc za niego, ale spodnie zahaczyły o konar.

Do diabła, powiedział mężczyzna. Chyba nie wleziesz na drzewo, co?

Jedź w swoją stronę i zostaw mnie w spokoju.

Chciałem tylko porozmawiać. A nie cię wnerwiać.

Ale żeś wnerwił.

To ty rozwaliłeś łeb temu Meksykowi wczoraj wieczorem? Spokojnie, ja nie stróż prawa.

Kto pyta?

Kapitan White. Chce, żeby taki facet jak ty się zaciągnął do wojska.

Wojska?

Tak jest.

Jakiego wojska?

Kompanii pod komendą kapitana White'a. Będziemy bić Meksykanów.

Przecież wojna skończona.

Mówi, że nie. Dokąd jedziesz?

Dzieciak wstał, zdjął portki z gałęzi i je wciągnął. Włożył buty, wsunął nóż do cholewy prawego i wyszedł spośród wierzb, wkładając koszulę.

Mężczyzna siedział ze skrzyżowanymi nogami na trawie. Ubrany był w strój z jeleniej skóry, na głowie miał zakurzony melonik z czarnego jedwabiu, a w kąciku ust małe meksykańskie cygaro. Kiedy zobaczył postać, która przecisnęła się przez gałęzie, pokręcił głową.

Widzę, synu, że ostatnio masz pecha.

Raczej tylko nie mam szczęścia.

Chciałbyś pojechać do Meksyku?

Niczego tam nie zgubiłem, więc po co mi tam jechać?

To dla ciebie szansa, żeby się wybić w świecie. Lepiej się zdecyduj, zanim pójdziesz na zatratę.

Co dają?

Każdy dostaje konia i amunicję. Dla ciebie pewnie znalazłby się jakiś przyodziewek.

Nie mam karabinu.

Znajdziemy ci i karabin.

A żołd?

Do diabła, synu, nie potrzeba żołdu. Możesz zabrać wszystko, co zdobędziesz. Jedziemy do Meksyku. Będą łupy wojenne. Potem każdy z nas kupi sobie kawał ziemi. Ile masz ziemi?

Nie znam się na wojaczce.

Mężczyzna zerknął na dzieciaka. Wyjął niezapalone cygaro z ust, odwrócił głowę, splunął i włożył je z powrotem. Skąd jesteś?, spytał.

Z Tennessee.

Tennessee. Ale pewnie strzelać z karabinu umiesz?

Dzieciak przykucnął w trawie. Spojrzał na konia mężczyzny. Uprząż z wyprawionej skóry ze srebrnymi kutymi zdobieniami. Koń miał białą strzałkę na pysku i cztery białe skarpety na pęcinach, skubał wielkie pęki soczystej trawy. A ty skąd?, spytał.

Jestem w Teksasie od trzydziestego ósmego. Gdybym nie spotkał kapitana White'a, nie wiem, co by się ze mną stało. Byłem gorszym nędzarzem niż ty dzisiaj, ale on się zjawił i tchnął we mnie nowe życie, jak w Łazarza. Wprowadził mnie na drogę cnoty. Chlałem i zadawałem się z kurwami, póki piekło by mnie nie pochłonęło. Ale zobaczył we mnie coś wartego ratunku, a ja to samo widzę w tobie. No to jak będzie?

Nie wiem.

Zabieraj się ze mną, poznasz kapitana.

Dzieciak szarpał za łodygi traw. Znowu popatrzył na konia. No dobra, powiedział. Poznać kapitana nie zaszkodzi.

Przejechali przez miasto – werbownik prezentujący się wspaniale na dwubarwnie umaszczonym koniu, a za nim dzieciak na mule jak pojmany jeniec. Minęli wąskie uliczki, gdzie w skwarze parowały chaty uplecione z gałęzi. Po dachach porośniętych trawą i opuncją łaziły kozy, a gdzieś niedaleko w tym plugawym królestwie pobrzękiwały nieśmiało dzwony obwieszczające śmierć. Skręcili w Handlową i na plac Główny, między wozy, i dalej na kolejny plac, gdzie mali chłopcy sprzedawali z wózków winogrona i figi. Spod kopyt czmychnęło kilka wychudzonych psów. Przejechali przez plac Wojskowy i wąską uliczkę, przy której poprzedniego wieczoru chłopak i muł pili wodę, a przy studni tłoczyły się teraz gromadki kobiet i dziewcząt z mnóstwem glinianych dzbanów w plecionkach. Minęli niewielki dom, w którym zawodziły płaczki, a przed drzwiami stał karawan zaprzęgnięty w konie, czekające cierpliwie w skwarze, wśród rojów much.

Kapitan stanął kwaterą w hotelu przy placu, na którym rosły drzewa i znajdowała się niewielka altana z ławkami. Za żelazną bramą biegła alejka, a na jej końcu znajdował się dziedziniec. Pobielone wapnem ściany ozdobiono małymi kolorowymi kafelkami. Werbownik miał karbowane skórzane buty na wysokich obcasach, którymi stukał o płyty i schody prowadzące do pokojów na piętrze. Na dziedzińcu rosły zielone rośliny, świeżo podlane i parujące. Werbownik pomaszerował długą galerią i zapukał do ostatnich drzwi. Jakiś głos kazał mu wejść.

Kapitan siedział za wiklinowym biurkiem i pisał list. Stanęli w oczekiwaniu, werbownik z czarnym kapeluszem w dłoniach. Kapitan pisał, nie podnosząc wzroku. Dzieciak usłyszał na dworze kobietę mówiącą po hiszpańsku. Poza tym ciszę mąciło tylko drapanie pióra po papierze.

Kiedy kapitan skończył, odłożył pióro i spojrzał na swojego żołnierza, a potem na dzieciaka, po czym pochylił się, żeby przeczytać to, co napisał. Skinął głową do siebie, posypał list piaskiem z onyksowej szkatułki i go złożył. Wziął zapałkę z pudełka leżącego na biurku, zapalił ją i przysunął do laski wosku, aż na papier skapnął mały czerwony kleks. Zgasił zapałkę machnięciem ręki, dmuchnął na papier i przypieczętował stempel sygnetem. Następnie postawił list między dwiema książkami na biurku, rozparł się na krześle i znów spojrzał na dzieciaka. Skinął smętnie głową. Siadajcie, powiedział.

Usiedli na niby to ławce zbitej z ciemnego drewna. Werbownik nosił przy boku duży rewolwer i siadając, przesunął pas, aby broń ułożyła mu się między udami. Zakrył ją kapeluszem i oparł się wygodnie. Dzieciak siedział wyprostowany, chowając jedną nogę za drugą, żeby zasłonić zdezelowane buty.

Kapitan odsunął się na krześle, wstał, obszedł biurko i stanął przed nim. Nie ruszał się przez dobrą minutę, a potem podciągnął się i usiadł na biurku, dyndając nogami. Włosy i sumiaste wąsy miał posiwiałe, ale nie był stary. A więc ty jesteś tym człowiekiem, powiedział.

Jakim człowiekiem?, spytał dzieciak.

Jakim człowiekiem, panie kapitanie, poprawił werbownik.

Ile masz lat, synu?

Dziewiętnaście.

Kapitan skinął głową. Przyglądał się dzieciakowi. Co ci się stało?

Że co?

Mów panie kapitanie, rzekł werbownik.

Panie kapitanie.

Pytałem, co ci się stało.

Dzieciak spojrzał na mężczyznę siedzącego obok. Potem spojrzał po sobie i znowu na kapitana. Rabusie mnie napadli.

Rabusie, powtórzył kapitan.

Zabrali mi wszystko. Zegarek i resztę.

Masz karabin?

Miałem, ale nie mam.

A gdzie cię napadli?

Nie wiem. To miejsce nijak się nie nazywa. Na pustkowiu.

Skąd jechałeś?

Z Naca… Naca…

Nacogdoches?

Tak.

Tak jest, panie kapitanie.

Tak jest, panie kapitanie.

Ilu było?

Dzieciak patrzył na niego.

Tych rabusiów. Ilu było rabusiów?

Z siedmiu albo ośmiu. Oberwałem dylem w łeb.

Kapitan spojrzał na niego, mrużąc jedno oko. Meksykanie?

Paru. Czarnuchy i Meksyki. No i jeden, może dwóch białych. Mieli trochę bydła, które ukradli. Został mi tylko stary nóż, bo go trzymałem w bucie.

Kapitan skinął głową. Wsunął ręce między kolana. Co myślisz o traktacie?, spytał.

Dzieciak spojrzał na mężczyznę siedzącego obok na ławce. Ten miał zamknięte oczy. Popatrzył na swoje kciuki. Nic nie myślę, odparł.

Obawiam się, że tak samo jest z większością Amerykanów, rzekł kapitan. Skąd jesteś, synu?

Z Tennessee.

Nie było cię z ochotnikami w Monterrey, co?

Nie, panie kapitanie.

Zastęp chyba najdzielniejszych mężczyzn, jakich przyszło mi oglądać w walce. Idę o zakład, że na polu bitwy w północnym Meksyku padło więcej ludzi z Tennessee niż z jakiegokolwiek innego stanu. Wiedziałeś o tym?

Nie, panie kapitanie.

Sprzedano ich. Walczyli tam i ginęli, a potem sprzedała ich własna ojczyzna.

Dzieciak siedział w milczeniu.

Kapitan nachylił się. Walczyliśmy o tę ziemię. Straciliśmy tam naszych przyjaciół i braci. A potem, Boże miłosierny, musieliśmy ją oddać. Oddać ją zgrai barbarzyńców, o których nawet najbardziej im przychylni mówią, że nie mają bladego pojęcia o honorze na tym bożym świecie, ani o sprawiedliwości, ani o rządach republikańskich. Oddaliśmy ją narodowi tak tchórzliwemu, że od stu lat płaci haracz plemionom nagich dzikusów. Pola i inwentarz porzucone. Kopalnie zamknięte. Wyludnione wsie. A tymczasem hordy pogan tratują ich ziemie, grabiąc i mordując z całkowitą bezkarnością. I żadna ręka nie podniesie się przeciw nim. Co to za naród? Apacze nawet do nich nie strzelają. Wiedziałeś o tym? Kamienują ich tylko. Kapitan pokręcił głową. Wydawało się, że posmutniał od tego, co miał do powiedzenia.

Czy wiesz, że kiedy pułkownik Doniphan zdobył miasto Chihuahua, wróg stracił ponad tysiąc ludzi, a on sam tylko jednego człowieka, i to dlatego, że ten popełnił samobójstwo? A w jego wojsku byli sami ochotnicy bez żołdu, którzy mówili mu Bill, obdartusy, co przyszły na piechotę aż z Missouri.

Nie wiem, panie kapitanie.

Kapitan wyprostował się i splótł dłonie. Mamy do czynienia z rasą degeneratów, powiedział. Z rasą kundli, niewiele lepszych od czarnuchów. A może wcale nie lepszych. W Meksyku nie ma żadnej władzy. Do diabła z władzą, w Meksyku nie ma nawet Boga. I nigdy nie będzie. Mamy do czynienia z narodem, który w oczywisty sposób nie potrafi sam się rządzić. A wiesz, co się dzieje z narodem, który nie potrafi się rządzić? Otóż to. Zjawiają się inni, którzy będą rządzić za niego.

W samym stanie Sonora jest już w tej chwili jakieś czternaście tysięcy francuskich kolonistów. Dostają za darmo ziemię, żeby się osiedlać. Dostają narzędzia i inwentarz. Prą do tego światli Meksykanie. Paredes już wzywa do odłączenia się od Meksyku. Wolą być rządzeni przez żabojadów niż przez złodziei i kretynów. Pułkownik Carrasco prosi o amerykańską interwencję. I ją dostanie.

Teraz powołali w Waszyngtonie komisję, która ma się tu zjawić i wytyczyć granicę między nami a Meksykiem. Moim zdaniem nie ma wątpliwości, że Sonora w końcu stanie się terytorium Stanów Zjednoczonych. Guayamas będzie amerykańskim portem. Amerykanie będą mogli dotrzeć do Kalifornii, omijając tę naszą pogrążoną w mrokach siostrzaną republikę, a nasi obywatele będą wreszcie wolni od band rozbójników grasujących notorycznie po drogach, którymi w tej chwili zmuszeni są podróżować.

Kapitan wpatrywał się w dzieciaka. Ten miał niepewną minę. Synu, rzekł. Jesteśmy narzędziami w służbie wyzwolenia ciemnego i znękanego kraju. Tak jest. Będziemy w szpicy tych sił. Mamy milczącą zgodę gubernatora Burnetta z Kalifornii.

Znowu się pochylił i położył dłonie na kolanach. I to my podzielimy łupy. Każdy człowiek z mojej kompanii dostanie kawał ziemi. Wspaniałe pastwiska. Jedne z najwspanialszych na świecie. Ziemię tak zasobną w minerały, w złoto i srebro, że przekracza to najśmielsze wyobrażenia. Jesteś młody. Ale ja cię znam. Na ogół potrafię się poznać na ludziach. Czuję, że chcesz się odznaczyć w dziejach, mam rację?

Tak, panie kapitanie.

No właśnie. I nie wyglądasz mi na takiego, co oddałby obcemu państwu ziemię, za którą walczyli i przelewali krew Amerykanie. Zważ na moje słowa. Jeśli Amerykanie nie wezmą spraw w swoje ręce, ludzie tacy jak ty i ja, którzy troszczą się o ojczyznę, gdy tymczasem ta banda maminsynków w Waszyngtonie siedzi bezczynnie na dupskach, a więc jeśli nie weźmiemy spraw w swoje ręce, nad Meksykiem, i mam na myśli cały ten kraj, załopocze w końcu europejska flaga. Doktryna Monroego nic tu nie pomoże.

Kapitan mówił cicho, lecz z przejęciem. Przechylił głowę w bok i patrzył na dzieciaka ze swoistą życzliwością. Dzieciak potarł dłonie o nogawki utytłanych portek. Zerknął na mężczyznę siedzącego obok, ale ten jakby spał.

A siodło?, spytał.

Siodło?

Tak, panie kapitanie.

Nie masz siodła?

Nie mam.

Myślałem, że przyjechałeś konno.

Na mule.

Rozumiem.

Mam taką skorupę, na której siedzę, ale niewiele z niej zostało. Z samego muła też nie. Ten tutaj mówił, że dostanę konia i karabin.

Sierżant Trammel tak mówił?

Nie obiecywałem mu żadnego siodła, panie kapitanie, zaprzeczył sierżant.

Znajdziemy ci siodło.

Mówiłem za to, że dostanie jakieś łachy.

Owszem. Może i nie jesteśmy regularnym wojskiem, ale nie chcemy wyglądać jak zajęcze bobki, mam rację?

Tak jest, panie kapitanie.

No i nie został nam już żaden ujeżdżony koń, powiedział sierżant.

Ujeździmy jakiegoś.

Ale ten chłopak, co tak dobrze ujeżdżał, zachorzał.

Wiem. Znajdź kogoś innego.

Rozkaz. Może ten tutaj mógłby ujeżdżać? Ujeżdżałeś kiedy konie?

Nie, panie sierżancie.

Nie musisz mi sierżantować.

Tak jest, panie sierżancie.

Sierżancie, odezwał się kapitan, zsuwając się z biurka.

Na rozkaz.

Zaciągnijcie tego człowieka.


* * *

Obóz znajdował się w górze rzeki, na skraju miasteczka. Namiot pozszywany ze starych bud od wozów, kilka szałasów z patyków i zagroda w kształcie ósemki, też zrobiona z gałęzi, gdzie w słońcu stało kilka nadąsanych pstrokatych koników.

Kapralu, zawołał sierżant.

Nie ma go.

Zsiadł z konia, pomaszerował do namiotu i odgarnął połę. Dzieciak siedział na mule. W cieniu drzewa leżało trzech mężczyzn, którzy mu się przypatrywali. Witaj, odezwał się jeden.

Witaj.

Nowy jesteś?

Na to wygląda.

Kapitan mówił, kiedy wyruszamy z tego zadupia?

Mnie nic nie mówił.

Sierżant wrócił z namiotu. Gdzie on jest?, spytał.

W miasteczku.

W miasteczku, powtórzył. Chodź tutaj.

Mężczyzna podniósł się z ziemi, zbliżył do namiotu i stanął z rękami opartymi na lędźwiach.

Ten tutaj nie ma wyposażenia, powiedział sierżant.

Mężczyzna kiwnął głową.

Kapitan da mu koszulę i trochę pieniędzy, żeby połatał buty. Musimy mu znaleźć coś, na czym mógłby jechać, no i potrzebne będzie siodło.

Siodło.

Może uda mu się sprzedać tego muła za tyle, żeby sobie jakieś kupić.

Mężczyzna popatrzył na muła, a potem odwrócił się i spojrzał zmrużonymi oczami na sierżanta. Pochylił się i splunął. Za tego nie dostanie nawet dziesięciu dolarów.

Dostanie tyle, ile dostanie.

Zabili następnego wołu.

Nie chcę o tym słyszeć.

Nic nie poradzę.

Nie powiem o tym kapitanowi. Będzie tak wywracał oczami, że mu się odkleją i wypadną na podłogę.

Mężczyzna znowu splunął. Święta prawda, powiedział.

Zajmij się tym tutaj. Ja muszę iść.

Dobra.

Wszyscy zdrowi?

Tak.

Dzięki Bogu.

Wdrapał się na siodło i szarpnął lekko wodze. Spojrzał przez ramię i pokręcił głową.

Wieczorem dzieciak pojechał z dwoma innymi rekrutami do miasteczka. Wykąpał się, ogolił, włożył niebieskie sztruksowe spodnie i bawełnianą koszulę, które dostał od kapitana, i gdyby nie buty, byłby całkiem odmieniony. Jego koledzy dosiadali małych pstro umaszczonych koni, które jeszcze czterdzieści dni wcześniej były dzikimi zwierzętami na stepie, więc płoszyły się, brykały i kłapały zębami jak żółwie.

Poczekaj, aż dostaniesz takiego, powiedział starszy szeregowiec. Nie wiesz jeszcze, co to prawdziwa zabawa.

Te konie całkiem dobre, dodał drugi.

Został jeden albo dwa, co nadadzą się dla ciebie.

Dzieciak spojrzał na nich z grzbietu muła. Jechali po jego obu stronach jak eskorta, a muł kłusował z podniesionym łbem, łypiąc nerwowo na boki.

Każdy taki wykatapultuje cię z siodła, powiedział starszy szeregowiec.

Przejechali przez plac zatłoczony wozami i inwentarzem. Imigranci, Teksańczycy i Meksykanie, niewolnicy, Apacze Lipan i wysłannicy z plemienia Karankawa, rośli i srodzy, o twarzach pokolorowanych na niebiesko, dłoniach zaciśniętych na drzewcach dwumetrowych włóczni, prawie całkiem nadzy dzikusi o pomalowanych ciałach i rzekomym upodobaniu do ludzkiego mięsa, ekstrawaganccy nawet w tak barwnym towarzystwie. Trzymając krótko wodze, rekruci skręcili za budynkiem sądu i minęli areszt za wysokim murem naszpikowanym u szczytu kawałkami szkła. Na placu Głównym zebrała się orkiestra strojąca instrumenty. Ruszyli w ulicę Salinas, obok małego kasyna i straganów z kawą, i tam właśnie znajdowały się budy i małe sklepiki z błota, w których ulokowało się kilku meksykańskich rymarzy, a także handlarze, hodowcy kogutów, latacze obuwia i szewcy. Starszy szeregowiec pochodził z Teksasu i mówił trochę po hiszpańsku, próbował więc przehandlować muła. Drugi chłopak urodził się w Missouri. Byli w dobrych humorach, wymyci i uczesani, w czystych koszulach i tak dalej. Każdy z nich myślał o wieczorze przy kieliszku, a być może przy boku kobiety. Iluż to młodzieńców wracało do domu zimnych i martwych po takich nocach i takich planach.

Za muła z uprzężą dostali ciężkie siodło teksaskie – surowe drewno pokryte niewyprawioną skórą – nienowe, ale mocne. I nową uzdę, i nowe wędzidło. I tkany wełniany koc z Saltillo, który był albo nowy i przykurzony, albo nienowy. I wreszcie złotą monetę wartą dwa i pół dolara. Teksańczyk spojrzał na mały pieniądz na dłoni dzieciaka i zażądał więcej, ale rymarz pokręcił głową i wzniósł do góry ręce w geście wyrażającym nieodwołalność.

A buty?, spytał dzieciak.

Y sus botas, powiedział Teksańczyk.

Botas?

Sí. Wykonał ruch naśladujący szycie.

Rymarz spojrzał na buty. Zgiął palce ze zniecierpliwieniem, a dzieciak ściągnął buty i stanął boso w pyle.

Kiedy już wszystko zostało załatwione, wyszli na ulicę i popatrzyli na siebie. Starszy szeregowiec spojrzał na chłopaka z Missouri. Masz jakie pieniądze, Earl?

Ani złamanego centa.

Ja też nie. W takim razie trzeba będzie zawieźć dupsko z powrotem do tego nędznego grajdoła.

Dzieciak poprawił ciężką uprząż na ramieniu. Mamy przecież tego złotego orła do przepicia, powiedział.


* * *

W Laredito zapada już zmierzch. Nietoperze wylatują z kryjówek w budynku sądu i na wieży, krążą nad ulicami. Powietrze jest przesycone wonią węgla drzewnego. Dzieci i psy kucają przy nieckach w błocie, koguty trzepoczą skrzydłami i gnieżdżą się w gałęziach drzew owocowych. Idą na piechotę, trzej towarzysze, obok nagiego muru. Z placu dobiega niewyraźnie muzyka orkiestry. Mijają beczkowóz na ulicy, mijają dziurę w murze, za którym w blasku małego paleniska stary mężczyzna kuje metal. Mijają młodą dziewczynę przy wejściu do domu, której urodę rozpoznają potem w kwiatach dokoła.

Wreszcie stają u drewnianych drzwi, wpasowanych w jeszcze większe drzwi lub wrota, i każdy z nich musi przestąpić wysoki próg, starty z wierzchu przez podeszwy tysięcy butów, o który setki głupców przewracało się albo potykało i wybiegało pijackim krokiem na ulicę. Mijają długą pergolę na dziedzińcu, obok altany z dzikiego wina, gdzie małe ptaki przysypiają o zmierzchu pośród nagich sękatych gałęzi. Wmaszerowują do rozświetlonej kantyny, idą, schylając głowy pod niskim stropem, i stają przy barze, jeden, drugi, trzeci.

W kantynie siedzi stary pomylony mennonita, który odwraca się, żeby się im przyjrzeć. Chudzielec w skórzanej kamizelce i kapeluszu o prostym rondzie nasuniętym równo na głowę, z cienkim wieńcem bokobrodów. Rekruci zamawiają szklaneczki whiskey, wypijają i zamawiają następne. Na stolikach przy ścianach toczy się gra w cztery karty, a przy innym stole siedzą kurwy, zerkające na rekrutów. Ci stoją bokiem przy kontuarze, z kciukami zatkniętymi za pasy, i rozglądają się po sali. Rozmawiają głośno o swojej wyprawie, a stary mennonita kręci smutno głową, popija ze szklaneczki i coś mamrocze.

Zatrzymają was nad rzeką, mówi.

Starszy szeregowiec patrzy za plecy swoich towarzyszy. Do mnie gadasz?

Nad rzeką. Wspomnisz moje słowa. Wszyscy, co do jednego, wylądujecie w więzieniu.

Kto nas zatrzyma?

Wojsko Stanów Zjednoczonych. Generał Worth.

Takiego wała, cholera.

Lepiej się módl, żeby tak było.

Starszy szeregowiec patrzy na swoich towarzyszy. Nachyla się do mennonity. Co to niby znaczy, stary?

Że gdy przejdziecie przez rzekę jako uzbrojeni flibustierzy, to już nie wrócicie.

Ani nam się śni wracać. Ruszamy do Sonory.

A co ci do tego, stary?

Mennonita patrzy w wiszące nad barem lustro, w którym rekrutów przesłania ocieniony mrok. Odwraca się do nich. Oczy ma wilgotne i mówi powoli. Gniew boży na razie leży uśpiony. Zakryty został milion lat przed nastaniem człowieka i tylko w mocy człowieka jest go obudzić. Piekło nie zapełniło się jeszcze nawet w połowie. Usłyszcie moje słowa. Niesiecie na obczyznę wojnę rozpętaną przez szaleńca. Obudzicie nie tylko psy.

Zwymyślali i sklęli starego, aż odsunął się na koniec kontuaru, pomrukując, ale czy mogło być inaczej?

Oto jak kończą się takie historie. W zamęcie, przekleństwach i we krwi. Pili dalej, wiatr dął ulicami, gwiazdy wisiały nisko na zachodnim niebie, a ci trzej młodzi mężczyźni zadarli z innymi, i padły słowa, których nie dało się odwołać, a o świcie dzieciak i starszy szeregowiec uklękli nad chłopakiem z Missouri, który miał na imię Earl, i mówili do niego, ale nie odpowiadał. Leżał w pyle na dziedzińcu. Mężczyźni znikli, znikły kurwy. Jakiś starzec zamiatał klepisko w kantynie. Chłopak leżał na boku w kałuży krwi, z czaszką rozłupaną nie wiadomo przez kogo. Na dziedziniec wyszedł trzeci, żeby do nich dołączyć. Był to mennonita. Wiał ciepły wiatr, na wschodzie jaśniało szare światło. Ptaki śpiące w dzikim winie zaczęły się budzić i nawoływać.

Nie masz takiej radości w gospodzie jak na drodze do niej wiodącej, powiedział mennonita. Włożył kapelusz, który trzymał w rękach, odwrócił się i wyszedł przez bramę.

Загрузка...