II

PRZEZ PRERIĘ • PUSTELNIK • SERCE CZARNUCHA

• BURZA W NOCY • ZNOWU NA ZACHÓD

• POGANIACZE BYDŁA • ICH DOBROĆ

• Z POWROTEM NA SZLAKU • WÓZ Z TRUPAMI

• SAN ANTONIO DE BEXAR

• W MEKSYKAŃSKIEJ KANTYNIE

• KOLEJNA WALKA • OPUSZCZONY KOŚCIÓŁ

• LUDZKIE SZCZĄTKI W ZAKRYSTII

• BRÓD • KĄPIEL W RZECE


Nastały dni żebraniny, dni rabunku. Dni wędrówki tam, gdzie prócz niego nie wędrował nikt. Zostawił za sobą krainę lasów sosnowych, przed nim wieczorne słońce chyli się za niekończącą się zapadliną, zmrok nadciąga jak grom, a zimny wiatr skrzypi zielskiem. Nocne niebo jest tak usiane gwiazdami, że ledwo zostaje miejsce na czerń, i spadają aż do rana, kreśląc zawzięcie łuki, a jednak ich nie ubywa.

Trzyma się z dala od gościńca z obawy przed ludźmi. Małe wilki preriowe wyją przez całą noc, a świt zastaje go w trawiastej niecce, w której schronił się przed wiatrem. Kulawy muł stoi nad nim, wypatrując światła na wschodzie.

Wstające słońce ma barwę stali. Jego zwierzęco-ludzki cień ciągnie się z przodu przez całe mile. Ma kapelusz upleciony z liści, wyschniętych i popękanych od słońca, i wygląda w nim jak strach na wróble, który przywędrował z jakiegoś pola, gdzie płoszył ptaki.

Pod wieczór dostrzega smugę dymu wznoszącą się niewyraźnie znad niskich wzgórz i jeszcze przed zmrokiem staje u drzwi starego anachorety, który zagrzebał się w ziemi jak mapinguara. Samotny, na wpół obłąkany, o zaczerwienionych oczach – jakby uwięzione były w głowie za pomocą rozżarzonych drucików. Ale o dość krzepkim ciele. Patrzył w milczeniu, gdy dzieciak zsunął się sztywny z muła. Dmący wiatr rozwiewał jego łachmany.

Zobaczyłem dym, powiedział. Pomyślałem sobie, że może nie pożałujesz człowiekowi łyka wody.

Stary pustelnik podrapał się po brudnych włosach i popatrzył na ziemię. Odwrócił się i wszedł do chaty, a dzieciak ruszył za nim.

W środku mrok i zapach ziemi. Na klepisku płonął mały ogień, a jedynym wyposażeniem była sterta skór leżąca w kącie. Starzec podreptał w ciemności, ze spuszczoną głową, żeby nie zawadzić o niskie sklepienie ze splecionych gałęzi i błota. Wskazał ręką wiadro stojące na ziemi. Dzieciak pochylił się, wziął pływającą wydrążoną tykwę, zanurzył ją i się napił. Woda była słona, siarczana.

Myślisz, że mógłbym napoić muła?

Starzec zaczął uderzać pięścią w drugą dłoń, rzucając spojrzenia na boki.

Chętnie przyniosę świeżej. Tylko powiedz skąd.

A czym byś go chciał napoić?

Dzieciak zerknął na wiadro, a potem rozejrzał się po ciemnej lepiance.

Ja nie będę pił po mule, powiedział pustelnik.

Nie masz jakiegoś starego wiadra albo czegoś?

Nie, krzyknął starzec. Nie mam. Bił się zaciśniętymi pięściami w pierś.

Dzieciak wyprostował się i spojrzał na drzwi. Coś znajdę, powiedział. Gdzie studnia?

Na górze, jak ścieżka prowadzi.

Za ciemno, nic nie zobaczę.

Ścieżka dobrze wydeptana. Nogi same zaprowadzą. Muł zaprowadzi. Ja nie mogę pójść.

Wyszedł z chaty na wiatr i rozejrzał się za mułem, ale go nie było. Daleko na południu zalśniła bezgłośnie błyskawica. Ruszył ścieżką wśród kołyszącego się zielska i znalazł muła przy studni.

Dziura w piaszczystej ziemi otoczona kawałkami skały. Przykryta płachtą z suchej skóry obciążoną kamieniem. Wiadro z niewyprawionej skóry, taki sam czerpak i sznur z natłuszczonych rzemieni. Do czerpaka przywiązano kamień, żeby czerpak się przechylał i nabierał wody, dzieciak więc opuścił go do środka, aż sznur zwiotczał. Muł patrzył mu przez ramię.

Napełnił wiadro trzy razy i trzymał je, żeby pijący muł nie rozlał wody, a potem zakrył studnię i zaprowadził zwierzę z powrotem do lepianki.

Dziękuję za wodę, krzyknął.

W drzwiach zamajaczyła ciemna sylwetka pustelnika. Zostań u mnie, powiedział.

Dam sobie radę.

Lepiej zostań. Idzie na burzę.

Tak ci się widzi?

Tak mi się widzi i widzi mi się dobrze.

No tak.

Przynieś swoje spanie. Rzeczy przynieś.

Odpiął i zrzucił siodło, przywiązał mułowi przednią nogę do tylnej i wniósł posłanie do lepianki. Nie było żadnego światła oprócz ognia, przy którym pustelnik siedział po turecku.

Gdzie sobie chcesz, powiedział. A siodło?

Dzieciak wskazał podbródkiem.

Nie zostawiaj na dworze, bo coś ci je zje. To głodna kraina.

Wyszedł i w ciemności wpadł na muła. Zwierzę stało przy drzwiach, patrząc na ogień.

Odsuń się, głupi, powiedział. Wziął siodło i wrócił do środka.

Zawrzyj, bo nas wywieje, powiedział starzec.

Drzwi sklecone były z desek na skórzanych zawiasach. Przeciągnął je po klepisku i zamknął skórzanym skoblem.

Więc się zgubiłeś?, spytał pustelnik.

Nie, od razu znalazłem studnię.

Starzec zamachał szybko ręką. Nie, nie, chodzi mi o to, że się zgubiłeś, skoro trafiłeś do mnie. Była burza piaskowa? Zboczyłeś nocą z drogi? Zbóje cię napadli?

Dzieciak się zastanawiał. Tak, odparł. Jakoś zjechaliśmy z drogi.

Od razu wiedziałem.

Dawno tu jesteś?

Gdzie tu?

Siedział na swoim posłaniu po drugiej stronie ognia. Tu, powtórzył. W tym miejscu.

Starzec nie odpowiedział. Nagle odwrócił głowę, chwycił się kciukiem i palcem wskazującym za nos, wydmuchał dwie nitki smarków na klepisko i wytarł palce o szew spodni. Pochodzę z Missisipi. Sprzedawałem niewolników, ale po co o tym mówić. Zbiłem majątek. Nigdy mnie nie złapali. Tyle że mi obrzydło. Czarnuchy mi obrzydły. Zaczekaj, coś ci pokażę.

Odwrócił się i zaczął szperać w stercie skór. Podał dzieciakowi nad płomieniami mały ciemny przedmiot. Ten obrócił go w palcach. Serce człowieka, suche i sczerniałe. Oddał serce z powrotem, a starzec trzymał je w stulonej dłoni, jakby chciał zważyć.

Cztery są rzeczy, co mogą zniszczyć świat, powiedział. Kobiety, whiskey, pieniądze i czarnuchy.

Siedzieli w milczeniu. Wiatr pojękiwał w rurze, która przez dach odprowadzała dym na zewnątrz. Po chwili starzec odłożył serce.

Kosztowało mnie dwieście dolarów, powiedział.

Dałeś za to dwieście dolarów?

Dałem, bo taka była cena za tego czarnego skurwysyna, w którym siedziało.

Poszedł do kąta i wrócił ze starym, ciemnym mosiężnym kociołkiem, podniósł pokrywkę i wsadził palec do środka. Resztki chudego zająca preriowego, zatopione w zimnym tłuszczu porośniętym meszkiem niebieskiej pleśni. Zatrzasnął pokrywkę i postawił kociołek na ogniu. Mało, ale starczy dla dwóch, powiedział.

Dziękuję.

Zgubiłeś drogę w ciemności, ciągnął starzec. Poruszył popiół w ognisku, układając w nim cienkie kawałki kości.

Dzieciak milczał.

Pustelnik pokręcił głową. Ciężka jest dola grzesznika. Bóg stworzył ten świat, ale nie tak, coby pasował każdemu, prawda?

Mną się chyba nie przejmował.

Ano właśnie, odparł starzec. Ale skąd człowiek bierze swoje sądy? Czy widział inny świat, który by mu się bardziej podobał?

Potrafię sobie wyobrazić lepsze miejsce i lepsze życie.

A umiesz sprawić, że się staną?

Nie.

Nie. To zagadka. Człowiek mozoli się, żeby poznać własny umysł, bo do tego nie ma nic, tylko własny umysł. Może poznać swoje serce, ale nie chce tego zrobić. I słusznie. Lepiej tam nie zaglądać. Bo nie jest to serce stworzenia, które by przestrzegało wszystkiego, co Bóg dla niego zamyślił. W najpodlejszym stworzeniu znajdziesz nikczemność, ale gdy Bóg lepił człowieka, diabeł stał obok. Bo człowiek może wszystko. Może zrobić maszynę. I maszynę taką, co sama zrobi drugą maszynę. I czynić może zło, które przetrwa tysiąc lat, nie trzeba go podsycać. Wierzysz mi?

Nie wiem.

Lepiej uwierz.

Kiedy packa się podgrzała, starzec nałożył porcje i zaczęli jeść w milczeniu. Grzmoty przetaczały się na północ i wkrótce zadudniło im nad głowami, aż zaszeleściły kawałki rdzy opadające wewnątrz rury. Siedzieli zgarbieni nad talerzami, zgarniając tłuszcz palcami i pijąc z tykwy.

Dzieciak wyszedł na dwór, wyszorował piaskiem blaszany kubek i talerz, a potem wrócił, bębniąc nimi, jakby chciał odpędzić zjawy czyhające w mroku. W dali piętrzyły się chmury, dygoczące na tle naelektryzowanego nieba i wsysane z powrotem w ciemność. Starzec siedział, nasłuchując wiatru wyjącego po pustkowiu. Dzieciak zatrzasnął drzwi.

Tytuniu nie masz, co?

Nie, odparł dzieciak.

Tak myślałem.

Myślisz, że będzie padać?

Zanosi się. A jak się zanosi, to pewnikiem nie będzie.

Dzieciak patrzył w ogień. Zaczynał przysypiać. Wreszcie wstał i potrząsnął głową. Pustelnik obserwował go nad dogasającym ogniem. No dalej, zrób sobie posłanie, powiedział.

Zrobił. Rozłożył koce na twardym klepisku i ściągnął śmierdzące buty. Rura pojękiwała, na dworze muł tupał i prychał, a dzieciak we śnie miotał się i mruczał jak śpiący pies.

Obudził się w nocy, w lepiance pogrążonej w prawie całkowitej ciemności, a nad nim pochylał się pustelnik.

Czego chcesz?, spytał. Ale starzec się odsunął, a rankiem, gdy dzieciak się obudził, nie było go, więc zabrał swoje rzeczy i odjechał.

Przez cały dzień widział na północy cienką linię kurzu. Zdawała się tkwić w jednym miejscu i dopiero późnym wieczorem zobaczył, że zmierza w jego stronę. Przejechał przez dębinę, napił się ze strumienia, o zmierzchu ruszył dalej, a potem rozbił biwak bez ogniska. Zbudziły go ptaki w suchym i zakurzonym lesie.

W południe znów był na prerii, a kurz na północy ciągnął się aż po krańce ziemi. Wieczorem ukazało się pierwsze stado bydła. Wściekłe chude stworzenia o potężnych rogach. Tej nocy usiadł przy obozowisku poganiaczy, zjadł fasolę z czarnym chlebem i wysłuchał opowieści o życiu na szlaku.

Jechali z Abilene, czterdziesty dzień w drodze, na targ w Luizjanie. Za nimi ciągnęły stada wilków, kojotów i Indianie. W mroku dokoła w promieniu wielu mil postękiwało bydło.

Nie zadawali pytań, łachmaniarze tacy sami jak on. Paru mieszańców, wolni Murzyni, jeden albo dwóch Indian.

Przysypiali w cieple ogniska.

Macie wszystko, co ja miałem. Teraz nie mam nawet noża.

Mógłbyś przystać do nas. Straciliśmy dwóch ludzi. Zawrócili do Kalifornii.

Ja w inną stronę.

Pewnie też do Kalifornii?

Może i tak. Jeszcze się nie zdecydowałem.

Ci, co z nami byli, zwąchali się z taką jedną bandą z Arkansas. Pojechali do Bexar. Chcą ruszyć do Meksyku, na zachód.

Pewnikiem chłopaki w Bexar zalewają się teraz w trupa.

Pewnikiem stary Lonnie zaliczył już wszystkie kurwy w mieście.

Daleko do tego Bexar?

Będzie ze dwa dni.

Więcej. Mnie się widzi, że ze cztery.

A którędy to?

Prosto na południe, aż do drogi, będzie z pół dnia.

Chcesz jechać do Bexar?

Może bym chciał.

Jak spotkasz tam starego Lonniego, powiedz mu, żeby tryknął jedną za mnie. Za starego Orena, tak mu powiedz. Postawi ci kielicha, jak nie przechlał jeszcze ostatniego centa.

Rankiem zjedli podpłomyki z melasą, poganiacze osiodłali konie i ruszyli dalej. Gdy znalazł muła, zobaczył, że do postronka ktoś przywiązał mały worek z włókna, w którym było kilka garści suszonej fasoli, trochę papryki i stary nóż marki Green River z rękojeścią z żyłki. Osiodłał muła, który miał otarty, wyleniały grzbiet i popękane kopyta. Żebra jak rybie ości. Pokuśtykali przez niekończącą się równinę.

Pod wieczór czwartego dnia dotarł do Bexar. Zatrzymał wymizerowanego muła na niskim wzniesieniu i spojrzał stamtąd na miasteczko, ciche domy z suszonej na słońcu cegły, linię dębów i topól wzdłuż koryta rzeki, plac pełen wozów z brezentowymi budami, pobielone budynki urzędowe, mauretańską kopułę kościoła wznoszącą się pośród drzew, garnizon i wysoką kamienną prochownię w oddali. Lekki wiatr trzepotał liśćmi jego kapelusza i kosmykami tłustych, zmierzwionych włosów. Oczy miał ciemne, zagnieżdżone głęboko w zaciętej, udręczonej twarzy, a z cholew butów buchał okropny smród. Słońce właśnie zaszło, na zachodzie kłębiły się rafy krwistoczerwonych chmur, z których wylatywały małe nocne jastrzębie, niczym uciekinierzy z wielkiego pożaru na krańcach ziemi. Splunął gęstą białą śliną, dźgnął muła popękanymi drewnianymi strzemionami i powlekli się dalej.

Ruszył wąską piaszczystą drogą i w trakcie jazdy natknął się na wóz z miasta, wyładowany trupami, z małym dzwoneczkiem, który brzęczeniem wytyczał drogę, i latarnią dyndającą u burty. Na koźle siedziało trzech mężczyzn, którzy sami wyglądali jak trupy albo zjawy, bo tak byli pobieleni wapnem, że świecili o zmierzchu. Wóz ciągnęły dwa konie. Potoczył się drogą wśród lekkich wyziewów karbolu, niknąc w oddali. Dzieciak odwrócił się i patrzył. Bose stopy umarłych bujały się sztywno na boki.

Było już ciemno, gdy wjechał do miasteczka w asyście ujadających psów i twarzy wyglądających zza rozsuniętych zasłonek w rozświetlonych oknach. Cichy stukot kopyt odbijał się echem po pustych uliczkach. Węszący muł skręcił w zaułek, który prowadził na plac, gdzie w poświacie gwiazd widniała studnia, koryto i palik. Dzieciak zsunął się na ziemię, wziął wiadro z kamiennej cembrowiny i opuścił je do studni. Rozległ się cichy plusk. W ciemności wyciągnął wiadro ociekające wodą. Zanurzył tykwę i zaczął pić, a muł trącał go łbem w łokieć. Kiedy skończył, postawił wiadro na ziemi, usiadł na cembrowinie i patrzył, jak muł chłepcze wodę.

Ruszył przez miasto, prowadząc za sobą zwierzę. Nie było żywego ducha. Niedługo potem wszedł na rynek i usłyszał gitary oraz róg. Po przeciwnej stronie błyskały światła baru, słychać było śmiech i piskliwe głosy. Poprowadził muła przez plac, obok długiego ganku, w kierunku świateł.

Na ulicy zobaczył grupę tancerek w barwnych kostiumach, pokrzykiwały po hiszpańsku. Stanął na skraju poświaty i patrzyli razem z mułem. Pod ścianą tawerny siedzieli starzy mężczyźni, w piasku bawiły się dzieci. Wszyscy byli dziwnie ubrani, mężczyźni w ciemnych kapeluszach o płaskich główkach, białych nocnych koszulach, spodniach z nogawkami zapinanymi z boku na guziki, dziewczęta o jaskrawo pomalowanych twarzach, z szylkretowymi grzebieniami w granatowoczarnych włosach. Przeciął ulicę, przywiązał muła i wszedł do baru. Przy kontuarze stało kilku mężczyzn, którzy zamilkli na jego widok. Ruszył po czystym klepisku obok śpiącego psa, który otworzył jedno ślepie, żeby na niego popatrzyć. Stanął przy kontuarze i położył obie ręce na blacie. Barman skinął na niego. Dígame, powiedział.

Nie mam pieniędzy, ale muszę się napić. Mogę za to wylać pomyje, zamieść podłogę, cokolwiek.

Barman spojrzał przez salę w kierunku dwóch mężczyzn, który grali w domino przy stoliku. Abuelito, rzekł.

Starszy z dwóch podniósł głowę.

Qué dice el muchacho.

Spojrzał na dzieciaka i wrócił do gry.

Barman wzruszył ramionami.

Dzieciak odwrócił się do starszego mężczyzny. Mówisz po amerykańsku?, spytał.

Tamten spojrzał znad domina. Patrzył na dzieciaka beznamiętnym wzrokiem.

Powiedz mu, że zapracuję na drinka. Nie mam pieniędzy.

Mężczyzna wysunął podbródek i cmoknął językiem.

Dzieciak spojrzał na barmana.

Starszy mężczyzna zacisnął pięść, wysuwając kciuk do góry, a mały palec w dół, odchylił głowę i wlał sobie do gardła wyimaginowanego drinka. Quiere hecharse una copa, powiedział. Pero no puede pagar.

Mężczyźni przy barze patrzyli.

Barman spojrzał na dzieciaka.

Quiere trabajo, rzucił starszy mężczyzna. Quién sabe. Odwrócił się do swoich klocków domina i znów zaczął grać, kończąc rozmowę.

Quieres trabajar, powiedział jeden z mężczyzn przy barze.

Zarechotali.

Z czego się śmiejecie?, spytał chłopak.

Zamilkli. Niektórzy spojrzeli na niego, inni wydęli usta i wzruszyli ramionami. Odwrócił się do barmana. Na pewno jest tu coś do zrobienia, żeby zapracować na parę kieliszków, cholera jasna.

Jeden z mężczyzn przy barze powiedział coś po hiszpańsku. Chłopak popatrzył groźnie na wszystkich. Zaczęli robić miny, podnieśli szklanki do ust.

Znowu odwrócił się do barmana. Miał przymknięte, ciemne oczy. Zamiotę podłogę, powiedział.

Barman zamrugał powiekami.

Dzieciak cofnął się o krok i zaczął wykonywać ruchy zamiatania, co wprawiło mężczyzn w niemą wesołość. Zamiatać, powtórzył. Zamiatać podłogę.

No está sucio, odparł barman.

Znów zaczął zamiatać. Zamiatać, zamiatać, do ciężkiej cholery.

Barman wzruszył ramionami. Poszedł na koniec kontuaru i przyniósł miotłę. Chłopak chwycił ją i się odwrócił.

Wielka sala. Zaczął zamiatać w kątach, gdzie w mroku stały ciche rośliny w donicach. Zamiótł dokoła spluwaczek, zamiótł dokoła dwóch graczy przy stole, zamiótł dokoła psa. Potem zaczął zamiatać przed kontuarem, a gdy dotarł do miejsca, w którym stali pijący mężczyźni, wsparł się na miotle i popatrzył na nich. Rzucili między sobą parę słów półgłosem i wreszcie jeden wziął swoją szklankę i cofnął się o krok. Pozostali poszli za jego przykładem. Dzieciak zamiótł podłogę aż do samych drzwi.

Nie było już tancerek, nie było muzyki. Po drugiej stronie ulicy siedział na ławce mężczyzna oświetlony bladą poświatą padającą z baru. Muł stał na swoim miejscu. Dzieciak ostukał miotłę o schody, wrócił do środka i odstawił ją do kąta. Potem stanął przed kontuarem.

Barman jakby go nie dostrzegał.

Postukał kłykciami w blat.

Barman odwrócił się, położył jedną rękę na biodrze i wydął usta.

No to może teraz bym się napił.

Barman stał nieruchomo.

Dzieciak wykonał gest naśladujący picie, taki sam, jaki wcześniej zrobił starszy mężczyzna, ale tamten machnął na niego od niechcenia ścierką.

Andale, powiedział. Poruszył ręką, jakby odganiał muchę.

Twarz dzieciaka pociemniała. Ty skurwysynu, powiedział. Ruszył wzdłuż kontuaru. Barman patrzył kamiennym wzrokiem. Spod blatu wyjął staroświecki pistolet z zamkiem skałkowym i nasadą dłoni odciągnął kurek. Donośne skrzypnięcie w ciszy. Brzęk szklanek przy kontuarze. A potem szuranie krzeseł – gracze przy ścianie odsunęli się od stołu.

Dzieciak zastygł. Ej, stary, powiedział.

Ale stary mężczyzna milczał. W barze zaległa cisza. Dzieciak odwrócił się i spojrzał na niego.

Está borracho, powiedział mężczyzna.

Chłopak patrzył barmanowi w oczy.

Barman machnął pistoletem w kierunku drzwi.

Starszy mężczyzna odezwał się do obecnych po hiszpańsku. Potem powiedział coś do barmana. A potem włożył kapelusz i wyszedł.

Barman pobladł. Ruszył wzdłuż kontuaru. Gdy się zza niego wyłonił, w ręku zamiast pistoletu ściskał młotek do odszpuntowywania beczek.

Dzieciak cofnął się na środek sali. Barman sunął ku niemu jak człowiek w drodze do ciężkiej pracy. Zamachnął się raz, drugi, ale dzieciak odskoczył w prawo. A potem przesunął się w bok. Barman znieruchomiał. Dzieciak przesadził zwinnie kontuar i wziął pistolet. Wszyscy zastygli. Odgiął krzesiwo o blat, wytrząsnął podsypkę z panewki i odłożył pistolet. Potem zdjął z półki dwie pełne butelki i trzymając po jednej w każdej dłoni, wyszedł zza kontuaru.

Barman stał na środku sali. Oddychał ciężko, śledząc wzrokiem ruchy dzieciaka. Kiedy tamten się zbliżył, uniósł młotek. Chłopak przykucnął lekko, zrobił zmyłkę i butelką trzymaną w prawej ręce trzasnął go w głowę. Bryznęły krew i wódka, barman się zachwiał, wywracając oczami. Dzieciak upuścił rozbite szkło, przerzucił drugą butelkę do prawej dłoni, walnął nią na odlew barmana w czerep i zanim ten zdążył upaść, wbił mu wyszczerbioną szyjkę w oko.

Rozejrzał się po sali. Paru mężczyzn miało pistolety za pasem, ale żaden się nie poruszył. Dzieciak przeskoczył przez kontuar, wziął trzecią butelkę, wcisnął ją sobie pod pachę i wyszedł na dwór. Pies zniknął. Mężczyzna siedzący na ławce też. Odwiązał muła i poprowadził go przez plac.


* * *

Obudził się w nawie zrujnowanego kościoła, mrugając oczami do sklepienia i wysokich otynkowanych ścian z wyblakłymi freskami. Posadzkę pokrywała gruba warstwa guana i odchodów bydła i owiec. Gołębie łopotały skrzydłami w snopach zakurzonego światła, a w prezbiterium trzy myszołowy podskakiwały na odsłoniętych gnatach jakiejś padliny.

Rozsadzało mu głowę, język był spuchnięty z pragnienia. Usiadł i rozejrzał się. Znalazł butelkę, którą schował pod siodło, podniósł ją, potrząsnął, wyjął korek i się napił. Siedział z zamkniętymi oczami, z czołem pokrytym kroplami potu. A potem otworzył oczy i znowu się napił. Myszołowy zlazły po kolei ze ścierwa i podreptały do zakrystii. Po chwili wstał i wyszedł, żeby poszukać muła.

Nigdzie nie było go widać. Misja zajmowała osiem, może dziesięć akrów ogrodzonego terenu, kawał jałowej ziemi, na której zostało parę kóz i osłów. W murze z błota znajdowały się wyżłobione wnęki, w których mieszkały tułacze rodziny, a z kilku palenisk wznosiły się w słońcu wątłe smugi dymu. Okrążył kościół i wszedł do zakrystii. Myszołowy dreptały po plewach i tynku jak ogromne kury. Sklepienie nad głową upstrzone było ciemnymi mechatymi kłębowiskami, które się poruszały, oddychały, ćwierkały. Na środku stał drewniany stół z kilkoma glinianymi garnkami, a przy ścianie w głębi leżały ludzkie szczątki, w tym dziecka. Wrócił przez zakrystię do kościoła i zabrał siodło. Dopił resztki z butelki, położył sobie siodło na ramieniu i wyszedł.

W niszach na fasadzie kościoła stały posągi świętych, ostrzelane przez amerykańskich żołnierzy wypróbowujących swoje karabiny, rzeźby pozbawione uszu i nosów, kamień pocętkowany utlenionym ołowiem. Rzeźbione i frezowane wrota wisiały na zawiasach, otwarte, a kamienna figura Dziewicy Maryi trzymała w objęciach bezgłowe dziecię. Stanął, mrużąc oczy w południowym skwarze. I wtedy zobaczył ślady muła. Ledwo się odznaczały w pyle, ciągnąc od kościoła przez plac do bramy wschodniej. Poprawił siodło na ramieniu i ruszył w tamtą stronę.

Pies leżący w cieniu portalu podniósł się z niechęcią i wybiegł chyłkiem na słońce, a gdy dzieciak go minął, wrócił na swoje miejsce. Poszedł drogą prowadzącą ze wzgórza ku rzece, sylwetka ostatniego łachmaniarza. Zagłębił się w gęsty las z dębami i leszczyną i ze wzniesienia zobaczył niżej rzekę. Murzyni myli wóz przy brodzie. Zszedł, stanął nad samą wodą i po chwili ich zawołał.

Polewali czarne polakierowane boki, a jeden z nich podniósł głowę, odwrócił się i popatrzył. Konie stały po kolana w wodzie.

Co?, odkrzyknął Murzyn.

Widzieliście muła?

Muła?

Zgubiłem muła. Chyba tędy szedł.

Murzyn otarł twarz wierzchem dłoni. Coś przelazło z godzinę temu. Poszło tam, brzegiem. Może być, że muł. Nie miało ogona ani sierści, ale za to długie uszy.

Dwaj pozostali wyszczerzyli zęby w uśmiechu. Dzieciak spojrzał we wskazaną stronę. Splunął i ruszył ścieżką wśród wierzb i trawiastych dołów.

Mniej więcej sto kroków dalej znalazł muła. Był mokry po brzuch i podniósł łeb, żeby spojrzeć, a zaraz potem opuścił go w bujną nadrzeczną trawę. Dzieciak rzucił siodło na ziemię, chwycił postronek, przywiązał muła do drzewa i kopnął go bez przekonania. Zwierzę przesunęło się lekko w bok i pasło dalej. Dzieciak pomacał się po głowie, ale gdzieś zgubił swój wariacki kapelusz. Ruszył między drzewami nad rzekę, stanął i patrzył na wirującą zimną wodę. A potem wszedł w toń jak jakiś nędzny kandydat do chrztu.

Загрузка...