XI

W GÓRY • STARY NIEDŹWIEDŹ • PORWANY DELAWAR

• POSZUKIWANIA

• KOLEJNA SCHEDA • W WĄWOZIE

• RUINY • KEET SEEL • SOLERETTE

• RZECZY I ICH ODWZOROWANIA

• OPOWIEŚĆ SĘDZIEGO • STRACONY MUŁ

• DOŁY PO MESKALU • NOCNA SCENA

Z KSIĘŻYCEM, KWIATAMI I SĘDZIĄ

• OSADA • GLANTON O OSWAJANIU ZWIERZĄT

• SZLAK

Zapuszczali się coraz dalej w góry, a droga prowadziła przez wysokie sosnowe lasy, z wiatrem wśród drzew i rzewnie nawołującym ptactwem. Niepodkute muły ciągnęły zygzakiem przez suchą trawę i igliwie. W żłobinach na północnych stokach wąskie warkocze starego śniegu. Jechali serpentyną przez samotny zagajnik osikowy, gdzie na mokrym czarnym szlaku leżały strącone liście podobne do małych płatków złota. Mieniły się w bladych leśnych korytarzach niczym miliony cekinów i Glanton wziął jeden, obrócił go w dłoni jak wachlarz, trzymając za szypułkę, a potem upuścił, świadom jego doskonałości. Przejechali przez wąskie wypłuczysko, pełne liści okrytych szronem, a o zachodzie słońca przebyli wysoko położone siodło, gdzie pikowały niesione wiatrem dzikie gołębie, przelatując kilka stóp nad ziemią przez rozstęp w skale, lawirując szaleńczo między końmi i spadając w błękitną otchłań poniżej. Minęli ciemny las jodłowy, a małe hiszpańskie koniki wdychały rozrzedzone

powietrze, o zmierzchu zaś, gdy wierzchowiec Glantona gramolił się przez zwalony pień, z żerowiska naprzeciwko wyłonił się chudy płowy niedźwiedź i popatrzył na jeźdźców mętnymi świńskimi ślepiami.

Koń stanął dęba, a Glanton przywarł do jego szyi i wyciągnął rewolwer. Tuż za nim znajdował się jeden z Delawarów, jego wierzchowiec bryknął do tyłu, jeździec próbował zawrócić, okładając zwierzę zaciśniętą pięścią po łbie, a niedźwiedź wyciągnął długi pysk w ich stronę w wyrazie oszołomienia, zdumiony ponad wyobrażenie, ze wstrętnym ochłapem zwisającym z paszczy, z kłami zabarwionymi krwią. Glanton strzelił. Kula trafiła niedźwiedzia w pierś, a ten nachylił się, stękając dziwnie, chwycił Delawara i ściągnął go z konia. Glanton wypalił ponownie w gęste futrzane kędziory porastające ramię, niedźwiedź zaczął się obracać, a człowiek zwisający z jego szczęk spojrzał na wszystkich z góry, przytulony policzkiem do zwierzęcia, obejmując go ręką za szyję niczym szalony zdrajca w prowokacyjnym geście serdeczności. Las wypełnił się gwarem okrzyków i odgłosami uderzeń, którymi mężczyźni próbowali zmusić konie do posłuszeństwa. Glanton po raz trzeci odciągnął kurek, a niedźwiedź stał już tyłem, z Indianinem dyndającym u pyska jak lalka, otulając go morzem ubabranych krwią miodowych kłaków, odorem padliny i własną ziemistą wonią. Kula wznosiła się i wznosiła, mały rdzeń metalu przewiercający powietrze w drodze ku odległym splotom materii, i poleciała cicho na zachód ponad wszystkim. Huknęło kilka strzałów karabinowych, ale bestia pomknęła ze swoim zakładnikiem,

sadząc straszliwe susy, i przepadła wśród ciemnych drzew.

Przez trzy dni Delawarowie tropili niedźwiedzia, oddział zaś ruszył dalej. Pierwszego dnia, podążając po śladach krwi, dotarli do miejsca, w którym niedźwiedź zatrzymał się na odpoczynek i zalizał rany, nazajutrz w wysokim lesie zobaczyli ślady wleczenia zdobyczy przez runo, trzeciego dnia było już widać tylko bardzo niewyraźne znaki na kamieniach wysokiej mesy, a potem nic. Szukali do zmroku, później zasnęli na nagich głazach, nazajutrz wstali i popatrzyli na dziką kamienną krainę widoczną od północy. Niedźwiedź porwał ich współplemieńca niczym jakaś legendarna bestia z baśni, ziemia zaś wchłonęła obu bez najmniejszej szansy na ratunek lub odkupienie. Odnaleźli swoje konie i zawrócili. Oprócz wiatru wszystko było nieruchome na tym wysoko położonym odludziu. Milczeli. Byli ludźmi innych czasów, bo choć nosili chrześcijańskie imiona, całe życie spędzili w dziczy, tak samo jak ich ojcowie. Wojowania nauczyli się na wojnie, pokolenie za pokoleniem spychane przez kontynent coraz dalej od wschodniego wybrzeża, od popiołów Gnadenhutten na prerie i do wrót krwawych ziem na zachodzie. Jeśli coś stanowiło tajemnicę na tym świecie, to nie jego granice, bo przecież był bezkresny i nieogarniony, chodziły po nim stworzenia jeszcze straszniejsze, ludzie innego koloru skóry i istoty, jakich człowiek dotąd nie oglądał, a jednak nic z tego nie było im bardziej obce niż własne serca, co tam największa dzicz, co tam największa bestia.

Przecięli szlak, którym podążał oddział, i dogonili go następnego dnia przed zapadnięciem nocy. Koń porwanego wojownika stał osiodłany w caballado, tak jak go zostawili, zdjęli więc worki i podzielili między siebie jego dobytek, i nigdy więcej nie wymówili imienia tego człowieka. Wieczorem sędzia przyszedł do ogniska i usiadł z nimi, przepytał ich, narysował mapę i się jej przyjrzał. Potem wstał, podeptał mapę obcasami, a rankiem pojechali dalej jak przedtem.

Droga prowadziła wśród karłowatych dębów i ostrokrzewów przez kamienistą ziemię, gdzie na stokach stały czarne drzewa wrośnięte korzeniami w żyły skał. Jechali w słońcu przez wysoką trawę, a późnym popołudniem dotarli na skarpę, która wydawała się krańcem znanego świata. Poniżej w gasnącym świetle ćmiły równiny San Agustin, ciągnące się na północny wschód, ziemia opadała długą krzywizną, niema pod majaczącymi kłębami dymu z podziemnych pokładów węgla, płonącego od tysiąca lat. Konie ruszyły ostrożnie po krawędzi, a jeźdźcy spoglądali raz po raz na tę pradawną nagą krainę.

W dniach, które nastały, jechali przez tereny, gdzie skała parzyła dłonie, a oprócz skały nie było niczego. Sunęli wąską kolumną po szlaku pokrytym wysuszonymi kozimi bobkami, odwracając twarze od skalnej ściany i buchającego od niej palącego powietrza, ukośne czarne sylwetki jeźdźców wyrysowane na kamieniu, sylwetki o ostrych, nieprzejednanych konturach, niczym formy zdolne do zerwania przymierza z ciałem, które je wydało, i samodzielnej wędrówki po nagich skałach, bez

odniesień do słońca, człowieka i boga.

Wyjechali z tej krainy przez głęboki wąwóz, stukając po kamieniach w rozszczepionym, chłodnym niebieskim cieniu. Na suchym piasku na dnie arroyo stare kości i kawałki porozbijanej malowanej ceramiki, w skale nad głowami wyryte piktogramy koni, kuguarów, żółwi i konnych Hiszpanów, w hełmach i z puklerzami, pełnych wzgardy wobec kamienia, ciszy i samego czasu. W uskokach i rozpadlinach sto stóp powyżej znajdowały się gniazda uplecione ze słomy i szczątków naniesionych przez dawne wysokie przypływy, a z bezimiennej dali dobiegał pomruk grzmotu i jeźdźcy spoglądali na wąski skrawek nieba, wypatrując mroku zwiastującego deszcz, sunąc między ciasnymi ścianami kanionu, pośród suchych białych głazów na dnie dawnej rzeki, okrągłych i gładkich jak tajemnicze jaja.

Tej nocy obozowali w ruinach dawnej cywilizacji głęboko w kamiennych górach, w małej osadzie ze strugą czystej wody i bujną trawą. Pod nawisem skalnym stały ogrodzone zabudowania z błota i kamienia, a na dnie jaru widniały ślady po rowach nawadniających. Sypki piasek pokrywały okruchy ceramiki i sczerniałe kawałki drewna, ziemię przecinały w różnych kierunkach tropy saren i innych zwierząt.

O zmierzchu sędzia obszedł ruiny, stare pomieszczenia wciąż okopcone dymem z ognisk, wewnątrz krzemienie i strzaskane gliniane garnki wśród popiołów i małych wyschniętych kaczanów kukurydzy. Przy ścianach domostw nadal stało kilka spróchniałych drewnianych drabin. Zajrzał do zrujnowanych

kivas i zabrał stamtąd trochę przedmiotów, a potem usiadł na wysokim murku i rysował w książce aż do zmroku.

Nad kanion wytoczył się okrągły księżyc, a jar spowiła głęboka cisza. Być może kojoty trzymał z dala strach przed własnym cieniem, bo nie było ich słychać, nie było też słychać wiatru ani ptaków, tylko woda szemrała cicho, płynąc po piasku w mroku poniżej ognisk.

Przez cały miniony dzień sędzia robił małe wypady między skały jaru, do którego wjechali, i teraz rozpostarł na ziemi przy ognisku płachtę z wozu i zaczął układać i porządkować swoje znaleziska. Trzymając na kolanie książeczkę oprawioną w skórę, brał do ręki każdy kolejny przedmiot, krzemień, skorupę, narzędzie lub kość, i umiejętnie odrysowywał go w notatniku. Szkicował z łatwością i wprawą; na nagim czole nie pojawiła się żadna zmarszczka i nie ściągały się osobliwe dziecięce usta. Przesunął palcami po kawałku glinianej ceramiki, na którym odcisnęły się sploty wikliny, i oszczędnymi pociągnięciami ołówka odwzorował go w formie ładnych półcieni. Jest przecież także rysownikiem, potrafi podołać zadaniu. Od czasu do czasu podnosił wzrok na ogień, swoich towarzyszy broni albo na noc dokoła. Wreszcie postawił przed sobą trzewik ze zbroi wykutej w Toledo przed trzystu laty, małe stalowe tapadero, kruche i zmurszałe. Narysował znalezisko z boku i perspektywy, notując starannym charakterem pisma wymiary i uwagi na marginesie.

Glanton patrzył na niego. Sędzia skończył, podniósł osłonę stopy, obrócił ją w ręku i znów się jej przyjrzał, a potem zgniótł

ją w kulę cynfolii i rzucił w ogień. Pozostałe przedmioty zebrał i także cisnął w płomienie, wytrzepał płachtę i schował zwiniętą razem z notatnikiem do juków. A potem usiadł z rękoma ułożonymi na kolanach i wydawał się bardzo zadowolony ze świata, jakby przy jego stworzeniu zasięgnięto jego rady.

Na sędziego patrzył pewien mężczyzna z Tennessee, niejaki Webster, i teraz spytał go, po co mu te zapiski i rysowane obrazki, a on wyszczerzył się i odparł, że jego zamiarem jest usunięcie ich z ludzkiej pamięci. Webster się uśmiechnął, sędzia roześmiał. Tamten spojrzał na niego spode łba i powiedział: Był pan gdzieś rysownikiem, bo te obrazki takie dobre, że wystarczą za rzeczy. Ale żaden człowiek nie zdoła zmieścić świata na kartkach książki. Tak samo jak nie idzie w takiej wszystkiego narysować.

Słusznie powiedziane, Marcusie, odparł sędzia.

I mnie żeby pan nie rysował. Nie chcę być w pańskiej książce.

Nieważne, czy będziesz w mojej, czy w innej, rzekł sędzia. To, co ma nastąpić, ani na jotę nie różni się od księgi, w której jest zapisane. Bo jak może być inaczej? Byłaby to fałszywa księga, a fałszywa księga to nie księga.

Pan mówi wielkimi zagadkami i w słowach panu nie dorównam. Tylko niech pan trzyma moją wygarbowaną skórę z dala od swojej książki, bo ja bym nie chciał, żeby ją obcym pokazywać.

Sędzia się uśmiechnął. Bez względu na to, czy się znajdziesz w mojej książce, wiedz, że każdy człowiek to przybytek drugiego

i na odwrót, i tak dalej w nieskończonym łańcuchu istnienia i świadczenia aż po najodleglejsze krańce świata.

Ja tam wolę świadczyć sam za siebie, odparł Webster, lecz w tej samej chwili inni zaczęli mu zarzucać zarozumiałość, poza tym kto by chciał oglądać jego cholerny portret, he, he, pewnikiem doszłoby do mordobicia, jakby się ludzie cisnęli w tłumie, czekając na jego odsłonięcie, a może skończyłoby się na tym, że unurzaliby obraz w smole i piórach, skoro brakowałoby pierwowzoru. Wreszcie sędzia podniósł rękę i wezwał do opamiętania, i powiedział, że uczucia Webstera są innego rodzaju, a u ich podłoża nie leży bynajmniej próżność i że jednego razu narysował portret starego hueco, czym nieumyślnie przywiązał tego człowieka do jego własnej podobizny. Bo tamten nie spał ze strachu, że wróg ją skradnie i zbezcześci, tak udany był ten portret, i nie mógł znieść myśli, że ktoś podarłby go lub choćby dotknął, więc wyruszył z nim przez pustynię do miejsca, gdzie, jak słyszał, przebywa sędzia, i poprosił go o radę, jak ma ocalić swoją podobiznę, a sędzia zabrał go głęboko w góry i zakopali ją razem na dnie jaskini, gdzie leży do dziś, z tego co sędziemu wiadomo.

Kiedy skończył swoją opowieść, Webster splunął, otarł usta i znów na niego zerknął. Tamten, powiedział, to był jeden wielki nieuk i dziki poganin.

W rzeczy samej.

Ja to co innego.

Znakomicie, rzekł sędzia, sięgając po swój kuferek. Nie masz więc nic przeciwko rysunkowi?

Nie będę się wystawiał do żadnych portretów, powiedział Webster. Ale to wcale nie jest tak, jak pan mówił.

W oddziale zapadła cisza. Ktoś wstał, żeby doglądnąć ognia, księżyc wspiął się wyżej, malejąc nad zniszczonymi domostwami, a mały strumień wijący się po piasku na dnie doliny migotał jak tkany metal i oprócz szmeru wody nie było innych odgłosów.

Panie sędzio, co tutaj mieszkali za Indiance?

Sędzia podniósł głowę.

Ja bym powiedział, że martwe, a pan, panie sędzio?

Nie takie znowu martwe, odrzekł sędzia.

Całkiem niekiepscy z nich byli kamieniarze, trzeba przyznać. Te czarnuchy, co nastali teraz, nie dorastają im do pięt.

Nie takie znowu martwe, powtórzył sędzia. I opowiedział im drugą historię, a brzmi ona tak:

Gdy jakiś czas temu zachodnia część Alleghenów była jeszcze odludziem, mieszkał tam pewien człowiek, który wyrabiał uprząż w warsztacie przy drodze federalnej. Fach miał dobry, ale roboty mało, bo w okolicy rzadko się trafiał wędrowiec. Dlatego wkrótce nabrał zwyczaju przebierania się za Indianina i czatowania przy trakcie kilka mil od domu, by prosić o pieniądze każdego, kto się napatoczy. W tamtych czasach nikomu jeszcze krzywdy nie zrobił.

Jednego dnia nadszedł jakiś człowiek, więc rymarz, cały w koralikach i piórach, wyszedł zza drzewa i poprosił go o datek. Był to młody mężczyzna. Odmówił, a rozpoznawszy w rymarzu

białego, odezwał się do niego takimi słowy, że ten się zawstydził i zaprosił go do swojego domu parę mil dalej.

Mieszkał w chacie z kory, którą sam zbudował, miał żonę i dwoje dzieci, a wszyscy troje uważali starego za szaleńca i tylko czekali sposobności, żeby uciec od niego i tej głuszy, do której ich sprowadził. Przywitali więc gościa, a kobieta przyrządziła mu kolację. Gdy mężczyzna się posilał, stary znowu spróbował wyłudzić od niego pieniądze, mówiąc, że rodzina jest biedna, co odpowiadało prawdzie. Wędrowiec go wysłuchał, a potem wyjął dwie monety. Stary je wziął i obejrzał dokładnie, bo nigdy wcześniej takich nie widział, i pokazał synowi, a nieznajomy skończył jeść i powiedział mu, że może zatrzymać pieniądze.

Ale na tym świecie niewdzięczność to rzecz powszechniejsza, niż mogłoby się wydawać, i rymarzowi wciąż było mało, zaczął więc dawać do zrozumienia, że powinien dostać jeszcze jedną monetę dla żony. Wędrowiec odsunął talerz, obrócił się na krześle i jął go pouczać, a w tym pouczeniu stary usłyszał to, co już wiedział, ale o czym dawno zapomniał, i jeszcze dodatkowo nowe słowa. Na koniec nieznajomy powiedział mu, że stracony jest i dla Boga, i dla ludzi, i tak już będzie, póki nie otworzy serca na bliźnich tak, jakby się otworzył na samego siebie, gdyby napotkał własną osobę w skrajnej potrzebie pośrodku wielkiej pustyni.

Kiedy skończył przemowę, drogą akurat nadszedł czarnuch, ciągnący karawan dla jednego ze swoich. Karawan pomalowany był na różowo, a czarnuch ubrany pstrokato jak błazen w karnawale i młody mężczyzna wskazał go, idącego drogą, i

powiedział, że nawet taki czarny czarnuch…

W tym momencie sędzia urwał. Dotąd patrzył w ogień, ale nagle podniósł głowę i się rozejrzał. Snuł opowieść, jakby recytował, i wcale nie stracił wątku. Uśmiechnął się do siedzących wkoło słuchaczy.

Powiedział, że nawet taki zbzikowany czarny czarnuch jest nie gorszym człowiekiem wśród ludzi. A wtedy wstał syn starego i zaczął wygłaszać własną mowę. Wskazał palcem na drogę i wołał, żeby zrobić miejsce dla czarnucha. Takie były dokładnie jego słowa. Zrobić miejsce. Ma się rozumieć, do tego czasu czarnuch i jego karawan zniknęli im z oczu.

Na to stary znów okazał skruchę, zaklinając się, że chłopak ma słuszność, a siedząca przy ogniu stara kobieta słuchała tego wszystkiego z wielkim zdumieniem i kiedy gość oznajmił, że pora się pożegnać i ruszać dalej, prawie się rozpłakała, a mała dziewczynka wybiegła zza łóżka i uczepiła się jego rękawa.

Stary zaofiarował się, że odprowadzi go kawałek, wyprawi w dalszą wędrówkę i pokaże, gdzie trzeba skręcić na rozstajach, bo trudno o znaki przydrożne w tej okolicy.

Po drodze rozmawiali o życiu w tak dzikim miejscu, gdzie widuje się ludzi tylko raz i już nigdy więcej, i wkrótce dotarli do rozstajów i wędrowiec podziękował staremu, że towarzyszył mu tak daleko. Pożegnali się i nieznajomy ruszył w swoją stronę. Jednak rymarz najwyraźniej nie mógł znieść rozstania, bo zawołał go i dogonił, żeby przejść z nim dodatkowy kawałeczek.

I wkrótce doszli do zakątka, skąd droga wiodła przez głęboki ciemny las, i tam właśnie stary zabił wędrowca. Zabił go kamieniem, zabrał mu ubranie, zabrał zegarek i pieniądze i zakopał go w płytkim grobie przy trakcie. A potem ruszył do domu.

Po drodze podarł na sobie koszulę i poranił się krzemieniem, a żonie powiedział, że napadli ich rabusie i zamordowali młodego wędrowca, on sam zaś zdołał ujść z życiem. Kobieta zapłakała, a po pewnym czasie kazała się zaprowadzić na miejsce napaści i narwała dzikich pierwiosnków, których rosło w bród dokoła, położyła kwiatki na kamieniach i wracała tam potem wiele razy aż do późnej starości.

Rymarz dożył sędziwych lat, gdy jego syn był już dorosły, i nigdy więcej nikogo nie skrzywdził. Kiedy leżał na łożu śmierci, przywołał go i wyznał swój postępek. Syn powiedział, że mu wybacza, jeżeli jego rzeczą jest wybaczyć, a starzec odparł, że owszem, jego jest rzeczą, i skonał.

Ale chłopak nie czuł żalu, bo zazdrosny był o zabitego i zanim poszedł w świat, odszukał to miejsce, odwalił kamienie, wygrzebał kości i rozrzucił je po lesie, a dopiero potem sobie poszedł. Ruszył na zachód i sam został zabójcą.

Stara kobieta jeszcze wtedy żyła i nic nie wiedziała o tym, co zaszło, pomyślała więc, że to dzikie zwierzęta odgarnęły kamienie i rozwłóczyły kości. Ułożyła z powrotem wszystkie, które udało się jej znaleźć, okryła grób i przysypała kamieniami, i znów nosiła tam kwiaty jak dawniej. Kiedy zrobiła się bardzo

stara, mówiła ludziom, że to jej syn jest tam pogrzebany i wtedy być może już tak było.

W tym momencie sędzia podniósł wzrok i się uśmiechnął. Najpierw zapadła cisza, a potem wszyscy zaczęli się przekrzykiwać, żeby sprostować.

Nie rymarz żaden to był, tylko szewc, i oczyszczono go ze wszystkich zarzutów, zawołał jeden.

A drugi: Nigdy nie mieszkał w głuszy, przecież miał warsztat w samym sercu Cumberland w Marylandzie.

Nikt nie umiał powiedzieć, skąd się tam wzięły te gnaty. Stara była wariatką, wiadoma to rzecz.

W tej trumnie leżał mój brat, śpiewak i tancerz z Cincinnati w Ohio, co dostał kulkę w awanturze o babę.

I jeszcze inne słowa sprzeciwu, póki uniesionymi rękoma sędzia nie nakazał milczenia. Zaczekajcie no, powiedział. Jest dopisek do tej opowieści. Na wędrowca, z którego kośćmi już się obznajomiliśmy, czekała narzeczona, a w łonie nosiła dziecko, którego był ojcem. Syn ten znajduje się w niekorzystnym położeniu, bo ma ojca, którego istnienie na tym świecie z faktu stało się domysłem, jeszcze zanim sam przyszedł na ten świat. Przez całe życie próbuje doścignąć wzór doskonałości, ale nijak mu nie dorówna. Martwy ojciec wydziedziczył syna. Bo to do śmierci ojca syn ma tytuł i śmierci tej jest spadkobiercą w większej mierze niż jego majątku. Nigdy się nie dowie o małych nędznych zasadach, które utemperowały tego człowieka, gdy żył. Nie zobaczy, jak ojciec szamocze się w dylematach własnego autorstwa. Nie. Świat, który odziedziczył, daje mu fałszywe

świadectwo. Jest pognębiony przed obliczem zimnego boga i nigdy nie odnajdzie swojej drogi.

Prawda o jednym człowieku, powiedział sędzia, to prawda o innych. Lud, który dawniej tu żył, nazywał się Anasazi. Najstarszy lud. Odeszli stąd, wygnani przez suszę, choroby albo włóczące się bandy maruderów, wiele stuleci temu zniknęli i pogrążyli się w mrokach niepamięci. Po tej krainie krążą pogłoski i duchy, a obdarzane są wielką czcią. Narzędzia, sztuka, budowle – rzeczy te to osąd nad późniejszymi rasami. Mimo to nie ma nic, czego można by się chwycić. Starzy odeszli jak widma, a dzicy włóczą się dziś po tych kanionach przy wtórze dawnego śmiechu. Kucają po ciemku w swych prymitywnych chatach, zasłuchani w strach sączący się ze skał. Wszelki ruch z porządku wyższego ku niższemu znaczą ruiny, tajemnica i osad bezimiennego gniewu. Tak. Tutaj są martwi ojcowie. Ich duch jest zakuty w skale. Przygniata tę krainę taką samą wszechobecnością. Bo ten, kto buduje dla siebie schronienie z gałęzi i zwierzęcych skór, zaprzągł swego ducha do wspólnego przeznaczenia wszystkich stworzeń i ze słabowitym okrzykiem na powrót osunie się w pierwotne błoto. Ten zaś, kto buduje z kamienia, pragnie odmienić porządek wszechświata, i tak się rzecz miała z tymi kamieniarzami niezależnie od tego, jak prostackie może się nam wydawać ich dzieło.

Nikt się nie odezwał. Sędzia siedział półnagi i spocony, choć noc była chłodna. Wreszcie eksksiądz Tobin podniósł głowę.

Zastanawia mnie, powiedział, że obaj synowie po równo są pokrzywdzeni. Jak więc wychować dziecko?

Już od pierwszych lat, odparł sędzia, należy wrzucać dzieci do dołu ze wściekłymi psami. Aby z właściwych wskazówek wyrozumowały, za którymi z trojga drzwi nie kryją się dzikie lwy. Należy zmusić je do biegania nago po pustyni, póki nie…

Jedną chwileczkę, przerwał Tobin. Pytanie zadane było z pełną powagą.

I tak samo udzielana jest odpowiedź, rzekł sędzia. Gdyby Bóg chciał się wtrącać w upadek ludzkości, to czy już dawno by tego nie zrobił? Chłopie, przecież wilki eliminują chore sztuki ze swego stada. Jakie inne stworzenie mogłoby tak robić? A czy człowiek nie jest bardziej drapieżną istotą niż wilk? Dola świata to wzrosnąć, rozkwitnąć i obumrzeć, ale sprawy ludzkie nie znają schyłku i szczyt możliwości człowieka zapowiada nadejście nocy. Jego duch wyczerpuje się w apogeum dokonań. Jego południk to zarazem mrocznienie i zmierzch jego dnia. Uwielbia gry? Niechaj więc gra na stawki. To, co tutaj widzicie, te ruiny, które wprawiają w zdumienie plemiona dzikusów, myślicie, że zostaną odbudowane? A pewnie. A potem znowu. Z innym ludem, z innymi synami.

Sędzia popatrzył dokoła. Ubrany tylko w spodnie, siedział przy ognisku i trzymał dłonie na kolanach. Zamiast oczu miał puste otwory w głowie. Nikt z oddziału nie wiedział, co oznacza ta postawa, ale w tej siedzącej pozycji tak się upodobnił do ikony,

że stali się ostrożni i szeptali między sobą bardzo powściągliwie, jakby nie chcieli zbudzić śpiącego licha.


* * *

Następnego wieczoru, gdy dotarli na krawędź od zachodu, stracili jednego muła. Stoczył się w dół po ścianie kanionu, a zawartość koszów wyleciała bezgłośnie w gorące suche powietrze. Spadał w słońcu i cieniu, obracając się w samotnej pustce, aż zniknął w zimnej niebieskiej przestrzeni, która odarła go ze wspomnień w umyśle wszelkiej żywej istoty. Glanton osadził konia i spojrzał uważnie w nieubłaganą otchłań. Ze skał w dole poderwał się kruk. Zakrakał i zakołował. W ostrym świetle nagą ścianę skalną pokrywały dziwne rysy, a na tym nawisie jeźdźcy wydawali się bardzo mali nawet we własnych oczach. Glanton zerknął szybko w górę, jakby na nieskalanym porcelanowym niebie było coś wymagającego sprawdzenia, a potem trącił piętami konia i ruszyli.

Gdy w następnych dniach ciągnęli przez wysoko położoną mesę, natknęli się na wypalone doły, w których Indianie gotowali meskal. Jechali też przez dziwaczne lasy maguey – inaczej agawy, kantali – o ogromnych kwitnących łodygach, które sterczały w pustynnym powietrzu na wysokość czterdziestu stóp. Każdego ranka, gdy siodłali konie, spoglądali na blade góry na północy i zachodzie, wypatrując dymu. Nic. Zwiadowcy wyruszali wcześniej, znikali w mroku przed wschodem słońca i wracali dopiero po zmierzchu, odnajdując obozowisko na tym nieznanym mapom odludziu w najbledszej poświacie gwiazd

albo nawet w najczarniejszej ciemności, w której oddział siedział pośród skał, bez ognia i chleba, w przyjaźni nie większej niż u stadnych małp. Kucali w milczeniu, jedli surowe mięso zwierząt upolowanych przez Delawarów z łuków na równinie i spali wśród kości. Nad czarnym zarysem gór ukazał się jabłkowaty księżyc, przyćmiewając światłem gwiazdy na wschodzie, a na pobliskiej grani wiatr poruszał kwiatami juki i nocą z jakichś podziemnych rejonów świata nadleciały nietoperze, i zawieszone na skórzanych skrzydłach niczym ciemne diabelskie kolibry żywiły się z kielichów tych kwiatów. Tuż obok, wyżej na półce skalnej z piaskowca, siedział sędzia, blady i nagi. Podniósł rękę i nietoperze odfrunęły w popłochu, a potem ją opuścił i siedział jak przedtem, wkrótce zleciały się więc z powrotem do kwiatostanów.


* * *

Glanton nie zamierzał zawrócić. Brał w rachubę największą przebiegłość nieprzyjaciół. Mówił o zasadzkach. Nawet on, mimo całej swej pychy, nie sądził, że oddział dziewiętnastu mężczyzn ogołocił obszar dziesięciu tysięcy mil kwadratowych z wszelkich żywych istot ludzkich. Dwa dni później zwiadowcy wrócili po południu i zameldowali o znalezieniu porzuconej osady Apaczów, ale nie chciał do niej wjechać od razu. Obozowali na mesie i rozpaliwszy dla zmyłki ogniska, przeleżeli całą noc z karabinami w ręku na tym kamienistym uroczysku. Rankiem wyłapali konie i zjechali do dzikiej doliny usianej chatynkami i popiołem po ogniskach. Zsiedli z koni i ruszyli między

szałasy, kruche budowle z młodych drzewek i chwastów zatkniętych w ziemię i wygiętych u góry, na które narzucono strzępy skóry albo stare koce. Ziemię pokrywały kości i odłamki krzemienia i kwarcytu, zobaczyli też kawałki dzbanów, stare kosze, połamane kamienne moździerze, stare otwarte strąki jadłoszynu, dziecięcą lalkę ze słomy i strzaskane prymitywne skrzypki z jedną struną, i jeszcze fragment naszyjnika z wysuszonych pestek melona.

Prawie żaden szałas nie był na tyle wysoki, by mogli w nim stać. Wejścia sięgały do pasa i zwrócone były na wschód. Ostatniego, do którego weszli Glanton i David Brown, bronił wielki wredny pies. Brown wyciągnął rewolwer zza pasa, ale Glanton go powstrzymał. Przyklęknął i przemówił do zwierzęcia. Pies przywarł do tylnej ściany, obnażając kły, kiwając łbem na boki i tuląc uszy.

Chapnie cię, ostrzegł Brown.

Przynieś mi kawałek ścierwa.

Przykucnął, mówiąc do psa. Pies patrzył na niego.

Nie obłaskawisz tego skurkowańca, powiedział Brown.

Mogę obłaskawić każde zwierzę, które musi jeść. Przynieś mi kawałek ścierwa.

Gdy Brown wrócił z suszonym mięsem, pies zaczął się rozglądać niepewnie. A kiedy ruszyli z kanionu na zachód, dreptał przy nodze konia Glantona, lekko utykając.

Podążyli po kamieniach starym szlakiem i dalej przez wysoką przełęcz, z mułami wspinającymi się po półce skalnej jak

kozice. Glanton prowadził swojego konia, nawołując pozostałych, i nastała ciemność, spowił ich mrok, gdy rozciągnięty oddział posuwał się wzdłuż uskoku w ścianie urwiska. Powiódł ich złorzeczących przez najgęstsze ciemności, ale droga u góry tak się zwęziła i podłoże stało się tak zdradliwe, że musieli się zatrzymać. Delawarowie wrócili piechotą, zostawiwszy wcześniej konie na przełęczy, a Glanton zagroził im, że jeżeli oddział zostanie zaatakowany w tym miejscu, to ich zastrzeli.

Każdy z nich noc spędził pod nogami swego wierzchowca, stojącego między pionową ścianą a pionową przepaścią. Glanton siedział na czele kolumny z rewolwerami przed sobą. Obserwował psa. Rankiem podnieśli się i ruszyli dalej, zabierając pozostałych zwiadowców z końmi na szczycie przełęczy, a potem znów wysłali ich do przodu. Tego dnia jechali bez końca przez góry i jeśli Glanton w ogóle spał, to nikt tego nie zauważył.

Delawarowie ocenili, że osada stała opuszczona od dziesięciu dni, a małe grupki Gileños uciekły wszelkimi możliwymi drogami. Nie zostawiły żadnych śladów, którymi można było podążać. Oddział jechał gęsiego przez góry. Zwiadowców nie było przez dwa dni. Trzeciego dnia wrócili do obozu na koniach zajeżdżonych prawie na śmierć. Rankiem zobaczyli ognie na wąskiej niebieskiej mesie pięćdziesiąt mil na południe.

Загрузка...