XII

PRZEZ GRANICĘ • BURZE • LÓD I BŁYSKAWICA

• POMORDOWANI POSZUKIWACZE ZŁOTA

• AZYMUT • PUNKT ZBORNY • NARADY WOJENNE

• RZEŹ GILEÑOS • ŚMIERĆ JUANA MIGUELA

• TRUPY W JEZIORZE • WÓDZ

• DZIECKO APACZÓW • NA PUSTYNI

• OGNIE NOCĄ • EL VIROTE • ZABIEG

• SĘDZIA BIERZE SKALP • UN HACENDADO

• GALLEGO • CIUDAD DE CHIHUAHUA

Przez następne dwa tygodnie jechali nocą i nie palili ognisk. Odbili podkowy z końskich kopyt, a dziury po podkowiakach zapchali gliną. Ci, którzy nadal mieli tytoń, spluwali do kapciuchów i wszyscy spali w jaskiniach i na gołych kamieniach. Przejeżdżali po śladach własnych stóp, zakopywali swoje odchody jak koty i rzadko się odzywali. Sunąc przez te jałowe żwirowe rafy, wydawali się dalecy i odcieleśnieni. Jak patrol skazany na służbę prawiekową klątwą. Jak rzecz, której obecność w mroku odgadniona zostaje po skrzypnięciu skóry i brzęku metalu.

Poderżnęli gardła zwierzętom jucznym, porwali i podzielili między siebie mięso i wędrowali szeroką sodową równiną pod kapą dzikich gór, a z południa docierały suche grzmoty i odpryski światła. Pod garbatym księżycem koń i jeździec przytroczeni byli do własnego cienia na białoniebieskim stepie i z każdym migotem błyskawicy zwiastującej nadciągającą burzę formy te powielały się w akcie straszliwego nadmiaru jak trzeci aspekt

ich obecności, czarny i dziki – wykuty na nagiej ziemi. Jechali. Jechali jak ludzie mający wytyczony cel sprzed swych narodzin, jak spadkobiercy nakazu, który jest równie nieodwołalny, co odległy. Bo choć żaden nie bratał się z drugim, pospołu tworzyli coś, czego nigdy nie było, a w ich zbiorowej duszy kryły się pustkowia niezbadane prawie tak samo jak wyblakłe regiony na starych mapach, gdzie żyją monstra i prócz domyślnych wiatrów nie ma żadnych form znanego świata.

Przecięli del Norte i podążyli na południe w głąb jeszcze bardziej nieprzyjaznej krainy. Przez cały dzień siedzieli w kucki jak sowy w cieniu rachitycznej akacji i patrzyli na skwierczący świat. Na widnokręgu unosiły się demony kurzu niczym dym z dalekich ognisk, a wokół nie było żadnej żywej istoty. Zerkali na wędrujące słońce, a o zmierzchu, kiedy niebo na zachodzie stało się krwistoczerwone, ruszyli na stygnącą równinę. Zatrzymali się u studni i pili łeb w łeb razem ze swoimi końmi, potem dosiedli ich znowu i pojechali dalej. W ciemności ujadały małe wilki pustynne, a pies Glantona truchtał pod brzuchem jego wierzchowca, stawiając łapy dokładnie między kopytami.

Nocą nawiedziła ich plaga gradu, który spadł z nieskazitelnego nieba, i konie zaczęły się płoszyć i rżeć, mężczyźni zaś usiedli na ziemi, trzymając siodła nad głowami, a gradowe kulki skakały po piasku jak małe przezroczyste jajeczka, stworzone przez alchemika z ciemności spowijającej pustynię. Gdy wreszcie osiodłali konie i ruszyli dalej, przez wiele mil jechali po

lodowym bruku, a nad krańcami świata ukazał się polarny księżyc jak oko ślepego kota. Nocą minęli światła osady na równinie, nie zboczyli jednak z kursu.

Z nadejściem dnia zobaczyli ognie na horyzoncie. Glanton wysłał Delawarów na zwiad. Słoneczna gwiazda jarzyła się blado na wschodzie. Delawarowie wrócili i przykucnęli z Glantonem, sędzią i braćmi Brown, rozmawiali, gestykulowali, a potem wszyscy dosiedli koni i ruszyli w drogę.

Pośrodku pustyni dopalało się pięć wozów. Jeźdźcy zeskoczyli z wierzchowców i zaczęli chodzić w milczeniu między ciałami zabitych poszukiwaczy złota, zwykłych pielgrzymów, którzy leżeli teraz bezimienni pośród kamieni, ze straszliwymi ranami, z wnętrznościami wyłażącymi z boków, nagie tułowia najeżone strzałami. Sądząc po brodach, przynajmniej kilku było mężczyznami, między nogami mieli jednak dziwne menstrualne rany i najemnicy nie zobaczyli ani jednego, któremu nie odcięto by przyrodzenia i nie wepchnięto, ciemnego i dziwnego, do rozciągniętych ust. Leżeli w perukach z zakrzepłej krwi, patrząc małpimi oczami na brata słońce, wstającego na wschodzie.

Z wozów zostały już tylko zwęglone kształty, wzmocnione poczerniałymi żelaznymi pierścieniami i obręczami, a rozżarzone do czerwoności osie kół drżały w grząskim popiele. Jeźdźcy przysiedli przy ogniu, ugotowali wodę, napili się kawy, upiekli mięso i położyli się spać wśród zmarłych.

Wieczorem oddział ruszył dalej, zdążając znów na południe. Ślady morderców ciągnęły się na zachód, ale byli nimi biali,

którzy atakowali podróżnych na tym odludziu, pozorując napady dzikusów. Ludzi podejmujących ryzykowne przedsięwzięcia trapi myśl o przypadku i przeznaczeniu. Jak powiedziano, wędrówka poszukiwaczy złota zakończyła się wśród popiołów, a w punkcie zetknięcia się dróg na środku tego pustkowia, gdzie serca i starania jednej małej wspólnoty pożarte zostały i unicestwione przez inną, eksksiądz spytał, czy ktoś nie mógłby się w tym dopatrzyć ręki cynicznego boga, z jakże wielką niewzruszonością i drwiną krzyżującego ludzkie ścieżki. Obecność świadków z trzeciego albo czwartego szlaku może być z kolei poczytana za dowód działania zwykłego przypadku, ale sędzia, który ponaglił konia, żeby zrównać się z filozofującymi, odparł, że w tym właśnie wyraża się sama natura świadectwa, a ich pobyt tutaj jest sprawą nie trzecio-, lecz nadrzędną, bo czy można powiedzieć, że dzieje się cokolwiek uchodzącego uwagi?

O zmierzchu Delawarowie wysforowali się do przodu i kolumnę poprowadził Meksykanin John McGill, który od czasu do czasu zeskakiwał z siodła, żeby położyć się płasko na ziemi i wypatrywać na tle nieba jadących przed nim zwiadowców, potem dosiadał konia w biegu, nie zatrzymując oddziału, który sunął z tyłu. Posuwali się jak koczownicy pod wędrującą gwiazdą, a delikatna arkatura ich śladów na piasku odzwierciedlała ruchy samej Ziemi. Na zachodzie zwały chmur piętrzyły się nad górami jak ciemny namuł z firmamentu, a nad głowami jeźdźców wisiały w bezmiernej pustce rozgwieżdżone otchłanie galaktyk.

Dwa dni później Delawarowie wrócili z porannego zwiadu i zameldowali, że Gileños obozują nad brzegiem płytkiego jeziora oddalonego o niespełna cztery godziny jazdy na południe. Mieli ze sobą kobiety i dzieci, a było ich wielu. Glanton odłączył się od narady i przez długi czas stał pośrodku pustyni, patrząc w ciemność.

Przysposobili broń, rozładowując i ładując ją z powrotem. Mówili przyciszonymi głosami, choć pustynia rozpościerała się dokoła jak wielki jałowy talerz drżący w upale. Po południu pododdział zaprowadził konie do wodopoju, a potem wrócił, a z zapadnięciem zmroku Glanton i jego porucznicy pojechali za Delawarami, żeby podejrzeć pozycje nieprzyjaciela.

Pozostali wbili kij we wzniesienie na północ od obozowiska i ustawili go wzdłuż boku Wielkiego Wozu, po czym Toadvine i Vandiemenlander dali rozkaz do wymarszu, ruszyli więc wszyscy za tamtymi na południe, skrępowani pętami najsurowszego przeznaczenia.

W ostatnich chłodnych godzinach nocy dotarli na północny kraniec jeziora i skierowali się wzdłuż brzegu. Woda była bardzo czarna, na piasku leżały resztki piany, słyszeli kaczki kwaczące na jeziorze. W dole widzieli półkole żaru z obozowych ognisk niczym światła dalekiego portu. A z przodu na tym odludnym brzegu siedział na koniu samotny jeździec. Był to jeden z Delawarów. Zawrócił bez słowa, a oni pojechali za nim przez zarośla na pustynię.

Oddział zaczaił się w wierzbowym zagajniku pół mili od obozu nieprzyjaciół. Zakryli koniom łby derkami i zakapturzone

wierzchowce stały teraz z tyłu, wyprężone jak na warcie. Nowo przybyli zeskoczyli z koni, przywiązali je i usiedli na ziemi, a Glanton przemówił:

Mamy godzinę, może trochę więcej. Kiedy tam nadjedziemy, każdy troszczy się o własną skórę. Wytłuc wszystko do ostatniego kundla.

Ilu ich jest, John?

A ty co, żeś się w tartaku nauczył gadać szeptem?

Wystarczy dla każdego, odparł sędzia.

Nie marnować prochu ani kul na tych, co nie mogą do nas strzelać. Jak nie wybijemy czarnuchów do ostatniego, zasługujemy na to, żeby nas wybatożono i odesłano do domu.

Na tym skończyła się narada. Godzina, która potem nastała, była długa. Podprowadzali zakapturzone konie i stawali. W oddali widzieli obozowisko, ale obserwowali widnokrąg na wschodzie. Zawołał ptak. Glanton odwrócił się do swojego wierzchowca i ściągnął z niego kaptur jak sokolnik o poranku. Zerwał się wiatr, a koń podniósł łeb i wciągnął powietrze w nozdrza. Pozostali mężczyźni poszli za przykładem dowódcy. Derki leżały tam, gdzie upadły. Dosiedli koni, z rewolwerami w dłoniach, z nadgarstkami oplecionymi rzemieniami maczug z surowej skóry i kamieni rzecznych, przypominających rekwizyty w jakichś prymitywnych zawodach hippicznych. Glanton spojrzał przez ramię na swoich ludzi, a potem szturchnął konia.

Gdy ruszyli kłusem po białym solnym brzegu, z krzaków wyłonił się starzec, który tam przykucnął. Odwrócił się w ich

stronę. Psy, czekające, żeby upomnieć się o jego odchody, skoczyły, ujadając. Z jeziora poderwały się kaczki, pojedynczo i parami. Ktoś powalił starca ciosem maczugi, jeźdźcy dźgnęli końskie boki ostrogami i najechali kawalkadą na obozowisko, przed nimi psy, maczugi świszczące w powietrzu, psy wyjące niczym w jakiejś piekielnej scenie łowieckiej, dziewiętnastu awanturników atakujących osadę, w której spało z górą tysiąc dusz.

Glanton przejechał przez pierwszy szałas, tratując jego mieszkańców. Z niskich wejść umykały postacie. Jeźdźcy przemknęli przez obóz w pełnym galopie, zawrócili i znowu natarli. Wojownik zastąpił im drogę, nastawiając włócznię, ale Glanton go zastrzelił. Nadbiegło trzech innych, pierwszych dwóch Glanton zabił strzałami oddanymi tak szybko, że runęli w tej samej sekundzie, a trzeci rozpadł się w biegu, trafiony półtuzinem kul.

Zaledwie w ciągu minuty rozpętała się powszechna rzeź. Kobiety i dzieci wrzeszczały, przytruchtał starzec wymachujący parą białych gaci. Wpadłszy między nich, jeźdźcy zabili wszystkich maczugami i nożami. Setka uwiązanych psów wyła, inne miotały się między szałasami, kąsając w szale siebie nawzajem i te, które przywiązano. Wrzawa i zamęt nie ustawały ani nie słabły od chwili ataku. Płonęły pierwsze szałasy, a kolumna uciekających już ciągnęła na północ wzdłuż brzegu, zawodząc płaczliwie, wśród nich napastnicy niczym pasterze w stadzie, rozbijający czerepy maruderom.

Glanton i jego oficerowie zawrócili do wioski, ludzie umykali spod kopyt, konie parły naprzód, niektórzy jeźdźcy uwijali się już z pochodniami między szałasami i wyciągali z nich ofiary, umazane i broczące krwią, dobijając konających i ucinając głowy tym, którzy klękali, żeby błagać o zmiłowanie. W obozie przetrzymywano grupkę meksykańskich niewolników, którzy nadbiegli teraz, wołając po hiszpańsku, ale padli od maczug i kul, a jeden z Delawarów wyłonił się z dymu, trzymając w dłoniach dwoje dyndających nagich niemowląt, przykucnął nad kamiennym kręgiem i chwyciwszy dzieci za nóżki, zamachnął się jednym, potem drugim i roztrzaskał im główki o kamienie, aż spod ciemiączek krwawą miazgą bryznęły mózgi, tymczasem dokoła miotali się płonący ludzie, wrzeszcząc jak opętani, jeźdźcy zakłuwali ich ogromnymi nożami, przybiegła młoda kobieta i objęła rękoma zakrwawione przednie nogi rumaka, którego dosiadał Glanton.

Z rozproszonej remudy wyłonił się mały oddział konnych wojowników. Natarli na wioskę i wśród płonących szałasów zagrzechotał grad strzał. Glanton wyciągnął karabin z futerału, trafił konie dwóch pierwszych Indian, schował karabin, wyszarpnął rewolwer z kabury i zaczął strzelać między uszami swojego wierzchowca. Wojownicy skłębili się dokoła padłych i wierzgających koni, miotali się w kręgu, ginąc od kul jeden po drugim, aż wreszcie tuzin ocalałych zawrócił i popędził wzdłuż jeziora, obok kolumny jęczących uciekinierów, niknąc w ruchomej ścianie sodowego pyłu.

Glanton obrócił konia. Jedni zabici dryfowali w płytkiej wodzie jak ofiary morskiej katastrofy, inni leżeli pokotem na słonym brzegu w strugach krwi i pośród splotów trzewi. Jeźdźcy wyciągali ciała z czerwonego jeziora, a piana, która lekko obmywała piasek, miała jasnoróżowy kolor w świetle wstającego słońca. Kręcili się wokół zabitych, ścinając nożami plon czarnych włosów, zostawiając ofiary z nagimi czaszkami, które wyglądały jak osobliwe krwawe czepce. Konie z zagrody przegalopowały przez buchający oparami brzeg i zniknęły w kłębach dymu, a po chwili przybiegły z powrotem. Jeźdźcy brodzili w czerwonych wodach, dźgając bezmyślnie zmarłych, inni leżeli na brzegu, spółkując z padłymi od maczug lub konającymi młodymi kobietami. Nadszedł jeden z Delawarów, niosąc kiść odciętych głów, jak jakiś dziwny handlarz w drodze na targ, włosy owinięte wokół przegubu, głowy obracające się i dyndające razem. Glanton zdawał sobie sprawę, że za każdą chwilę zwłoki na tej ziemi nieuchronnie dostaną potem odpłatę na pustyni, jeździł więc dokoła, ponaglając swoich ludzi.

Zza trzaskającego ognia wyłonił się McGill i stanął, patrząc posępnie na roztaczającą się wokół scenę. Został przebity włócznią, której drzewce trzymał przed sobą. Była zrobiona z łodygi dasylirionu i przywiązanej starej kawaleryjskiej szabli, której zakrzywione pióro sterczało z pleców Meksykanina. Dzieciak wylazł z wody i podszedł, a McGill usiadł ostrożnie na piasku.

Odsuń się, rozkazał Glanton.

McGill odwrócił się, żeby na niego spojrzeć, i w tej samej chwili dowódca opuścił rękę z rewolwerem i przestrzelił mu głowę. Włożył rewolwer do olstra, przysunął trzymany pionowo pusty karabin do siodła, przycisnął go kolanem i wsypał porcję prochu do lufy. Ktoś krzyknął. Wierzchowiec zadrżał i cofnął się o krok, lecz Glanton przemówił do niego łagodnie, owinął dwie kule i załadował. Obserwował wzniesienie na północy, gdzie na tle nieba czerniła się grupa Apaczów na koniach.

Znajdowali się w odległości ćwierci mili, pięciu lub sześciu, a ich okrzyki brzmiały słabo i żałośnie. Glanton oparł karabin na zgięciu ręki, założył jeden kapiszon, obrócił lufy i założył drugi, cały czas wpatrzony w Apaczów. Webster zsunął się z konia, wyjął stempel, przyklęknął na jedno kolano, wbił stempel w piach na sztorc i oparł karabin czółenkiem o pięść, którą na nim zacisnął. Broń miała przyspiesznik podwójnego spustu. Odciągnął tylny cyngiel i przyłożył kolbę do policzka. Uwzględnił siłę wiatru, blask słońca po drugiej stronie srebrnej muszki, dodał wysokości i wypalił. Glanton siedział nieruchomo. W pustej przestrzeni rozległ się głuchy, martwy trzask, uniosła się smuga dymu. Przywódca grupy na wzniesieniu osadził wierzchowca. A potem zachwiał się w siodle i runął na ziemię.

Glanton wydał okrzyk radości i zaszarżował. Czterech mężczyzn ruszyło za nim. Wojownicy na pagórku zeskoczyli z koni, żeby podnieść rannego. Glanton obrócił się w siodle, nie spuszczając wzroku z Indian, i podał karabin najbliższemu jeźdźcowi.

Był nim Sam Tate, który odebrał broń i tak ostro osadził konia, że zwierzę o mało się nie wywróciło. Glanton gnał z pozostałymi trzema, a Tate oparł karabin na stemplu, przykucnął i strzelił. Koń, na którym posadzono rannego wodza, potknął się, ale pędził dalej. Tate obrócił lufy, wystrzelił drugi raz i zwierzę zaryło w ziemię. Apacze zahamowali, krzycząc przenikliwie. Glanton nachylił się i zaszeptał swemu rumakowi do ucha. Indianie wsadzili wodza na grzbiet innego wierzchowca i znów ruszyli, okładając końskie zady. Glanton wyciągnął rewolwer i zamachał nim do jadących za nim ludzi, a wtedy jeden zatrzymał się, zeskoczył na ziemię, padł płasko na brzuch, wydobył i odbezpieczył rewolwer, zdjął pobojczyk, wbił go w piach, chwycił broń oburącz i wycelował, z podbródkiem zagrzebanym w ziemi. Uciekający znajdowali się w odległości dwustu jardów. Po drugim strzale koń wodza wierzgnął, a wojownik, który z nim jechał, wyciągnął ręce, żeby przejąć cugle. Próbowali w pędzie zdjąć wodza z trafionego zwierzęcia, gdy nagle padło.

Glanton pierwszy dopadł umierającego. Uklęknąwszy, tulił tę obcą, barbarzyńską głowę na udach niczym makabryczny pielęgniarz z jakiegoś koszmaru, odpędzając pozostałych Indian rewolwerem. Krążyli przez chwilę po równinie, potrząsając łukami, puszczając parę strzał w jego kierunku, a potem zawrócili i odjechali. Z piersi wodza buchała krew. Skierował do góry gasnące oczy, które już się zaszkliły, naczynia włosowate pękały. W obu tych ciemnych kałużach pływało idealne małe słońce.

Glanton wrócił do obozu na czele małego oddziału, z głową wodza uwiązaną u pasa za włosy. Mężczyźni nawijali skalpy na rzemienie, a część zamordowanych miała wycięte na plecach wielkie płaty skóry, z których zamierzano zrobić pasy i uprząż. Zabity Meksykanin McGill został oskalpowany, krwawe czaszki już czerniały w słońcu. Większość szałasów doszczętnie spłonęła, a ponieważ znaleziono trochę złotych monet, kilku jeźdźców rozkopywało nogami dymiące popioły. Glanton sklął ich, po czym wziął włócznię i zatknął na niej głowę wodza, aż kiwała się i podrygiwała jak tykwa w karnawale, i jeździł dokoła, skrzykując wszystkich, nawołując, żeby zagnali konie i ruszali w drogę. Zawrócił i zobaczył sędziego, siedzącego na ziemi. Sędzia zdjął kapelusz i pił wodę ze skórzanego bukłaka. Spojrzał na Glantona.

To nie on.

Co nie on?

Sędzia ruszył podbródkiem. No, tamten.

Glanton przekręcił drzewce. Głowa z długimi ciemnymi kosmykami obróciła się twarzą do niego.

A kto to według ciebie, jak nie on?

Sędzia wzruszył ramionami. To nie Gómez. Znów wskazał podbródkiem trofeum. Ten dżentelmen to sangre puro. A Gómez to Meksykanin.

Ale nie czysty Meksykanin.

Nie można być czystym Meksykaninem. Tak jak nie można być czystym kundlem. To nie Gómez. Widziałem Gómeza i to nie on.

A ujdzie jako on?

Nie.

Glanton spojrzał na północ. A potem na sędziego. Nie widziałeś mojego psa?

Sędzia pokręcił głową. Zamierzasz gnać to stado?

Tak, chyba że ktoś mi je zabierze.

To może nastąpić bardzo szybko.

Może i tak.

Ile czasu według ciebie potrzeba dzikusom, żeby się pozbierać?

Glanton splunął. To nie było pytanie, więc nie odpowiedział. Gdzie twój koń?

Przepadł.

Jak chcesz się zabrać z nami, to lepiej szybko znajdź sobie nowego. Spojrzał na głowę na kiju. Byłeś jakimś cholernym wodzem, powiedział. Stuknął wierzchowca piętami i ruszył wzdłuż skraju wody. Delawarowie brodzili w jeziorze, szukając stopami utopionych ciał. Zatrzymał się na chwilę, a potem obrócił konia i przejechał przez splądrowane obozowisko. Jechał ostrożnie, z rewolwerem przy udzie. Trzymał się śladów ciągnących z pustyni, stamtąd, skąd przybyli. Kiedy wrócił, miał skalp starca, który o świcie wyszedł z zarośli.

W ciągu godziny wyruszyli w drogę, zdążając na południe, zostawiając za sobą na stratowanym brzegu morze krwi, soli i popiołu, gnając przodem pół tysiąca koni i mułów. Sędzia jechał na czele kolumny, trzymając przed sobą w siodle osobliwe ciemne dziecko pokryte popiołem. Miało nadpalone włosy i

siedziało w milczeniu, jak odmieniec patrząc obojętnie wielkimi czarnymi oczami na przesuwającą się wokół krainę. W trakcie jazdy mężczyźni zaczęli czernieć w słońcu z powodu krwi na twarzach i ubraniach, później zbieleli powoli od unoszącego się kurzu i wreszcie kolejny raz przybrali barwę ziemi, którą przemierzali.

Jechali przez cały dzień, a kolumnę zamykał Glanton. Tuż przed południem dogonił ich pies. Pierś miał ciemną od krwi. Glanton posadził go na łęku siodła i wiózł, dopóki nie odpoczął. W godzinach długiego popołudnia pies dreptał znowu w cieniu wierzchowca, a o zmierzchu potruchtał do przodu na równinę, gdzie wysokie cienie koni przesuwały się na pajęczych nogach po chaparralu.

Na północy ukazała się cienka linia kurzu, oni zaś jechali aż do zmroku, a Delawarowie zeskakiwali z koni i kładli się z uchem przy ziemi, a potem jechali dalej.

Kiedy zatrzymali się na postój, Glanton nakazał rozpalić ogniska i opatrzyć rannych. Na pustyni oźrebiła się jedna z klaczy i wkrótce nowo narodzone stworzenie zawisło nad kupą węgli, nadziane na paloverde, a między Delawarami krążyła tykwa ze zsiadłym mlekiem wytoczonym z jego żołądka. Z niewielkiego wzniesienia na zachodzie widać było ogniska nieprzyjaciół, oddalone o dziesięć mil na północ. Jeźdźcy siedzieli w sztywnych od krwi ubraniach, liczyli skalpy i zatykali je na kije, granatowoczarne włosy zmatowiałe i lepkie od zakrzepłej posoki. David Brown snuł się między tymi rzeźnikami w łachmanach, przycupniętymi dokoła ognisk, bo nie mógł znaleźć

lekarza. W udzie miał strzałę, całą do kompletu z piórami, a nikt nie chciał jej wyjąć. A już najmniej Doc Irving, bo Brown nazwał go kiedyś grabarzem i konowałem i odtąd ci dwaj krzywo na siebie patrzyli.

Chłopaki, powiedział Brown, sam bym się oporządził, ale nie mogę jej dobrze uchwycić.

Sędzia spojrzał na niego i się uśmiechnął.

Pomożesz, Holden?

Nie, Davy, nie pomogę. Ale powiem ci, co zrobię.

Niby co?

Wypiszę ci polisę na życie na wypadek wszelkich nieszczęść prócz stryczka.

Niech cię piekło pochłonie.

Sędzia zachichotał. Brown potoczył wzrokiem. Ludzie, nikt mi nie ulży?

Milczeli.

Niech was wszyscy diabli.

Usiadł, wyciągnął nogę przed siebie i spojrzał na nią, umazany krwią bardziej niż pozostali. Chwycił drzewce i naparł. Pot wystąpił mu na czoło. Drugą ręką trzymał nogę i klął cicho. Niektórzy na niego patrzyli, inni nie. Dzieciak wstał. Daj, ja spróbuję.

Dobry chłopak, powiedział Brown.

Przyciągnął sobie siodło, żeby się oprzeć. Przesunął nogę w stronę poświaty z ogniska, złożył pas na dwoje i trzymając go w rękach, syknął do klęczącego przed nim dzieciaka. Chwyć mocno, chłopaku. I pchaj prosto. Potem włożył sobie pas w zęby i się położył.

Dzieciak ujął drzewce strzały przy samej nodze i naparł całym ciężarem ciała. Brown uczepił się rękoma ziemi, odrzucając

głowę na bok, a w blasku płomieni zabłysły jego mokre zęby. Dzieciak chwycił drugi raz i znów zaczął pchać. Brown, któremu na szyi wystąpiły żyły grubości sznura, wysyłał jego duszę do piekła. Przy czwartej próbie grot strzały przebił skórę na udzie i krew splamiła ziemię. Dzieciak usiadł w kucki i otarł czoło rękawem koszuli.

Brown wypuścił pas z ust. Przeszła?, spytał.

Przeszła.

A ostrze? Gdzie ostrze? No mówże, człowieku.

Dzieciak wyjął nóż, umiejętnie odciął grot i podał go Brownowi. Ten przysunął go do ognia i się uśmiechnął. Zakrwawiony grot, zrobiony z wyklepanego kawałka miedzi, był pogięty w miejscach mocowania na drzewcu, ale pozostał cały.

Dzielny chłopak, będzie jeszcze z ciebie niezgorszy łapiduch. Teraz wyciągaj.

Dzieciak wyjął zręcznie drzewce strzały z nogi, a Brown osunął się na ziemię upiornie kobiecym ruchem, świszcząc chrapliwie przez zęby. Leżał przez chwilę, a potem usiadł, wziął strzałę od dzieciaka, wrzucił ją do ogniska, wstał i poszedł przygotować sobie posłanie.

Gdy dzieciak wrócił na swój koc, eksksiądz nachylił się do niego i szepnął mu do ucha:

Głupcze. Bóg nie będzie cię kochał w nieskończoność.

Dzieciak odwrócił się i spojrzał na niego.

Nie wiesz, że wziąłby cię ze sobą? Wziąłby cię, chłopcze. Jak oblubienicę do ołtarza.


* * *

Niedługo po północy podnieśli się i ruszyli dalej. Glanton kazał rozpalić duże ogniska, po czym odjechali, a płomienie oświetlały ziemię dokoła, ciemne sylwetki pustynnych roślin pląsały po piaskach, jeźdźcy tratowali własne wiotkie, migotliwe cienie, aż wreszcie wchłonął ich mrok, którym się stali.

Konie i muły rozbiegły się po stepie całe mile na południe, więc zapędzili je z powrotem do stada. Sieroce błyskawice wyłuskiwały z nocy ciemne łańcuchy gór na krańcu świata, a z przodu kłusowały po równinie na wpół dzikie konie w błękitnym stroboskopowym świetle, jak drżące rumaki wywołane z otchłani.

W szarudze świtu oddział we krwi i łachmanach, wiozący skórki z makabrycznych łowów, nie przypominał zwycięzców, ale udręczoną ariergardę jakiejś wyniszczonej armii wycofującej się przez południki chaosu i zatwardziałej nocy – konie się potykały, zmorzeni snem ludzie kiwali się w siodłach. Wykluty dzień odsłonił dokoła tę samą jałową ziemię co przedtem, a na północy wznosił się cienkimi nieruchomymi smugami dym z nocnych ognisk. Równie odległy wydawał się blady kurz wzbijany przez nieprzyjaciół, którzy zamierzali tropić ich aż do bram miasta, wlekli się więc w narastającym upale, popędzając przed sobą oszalałe konie.

Późnym rankiem ugasili pragnienie mętną wodą z dołu, nad którym przeszło trzysta zwierząt. Odpędzali je od wody, zsiadali z wierzchowców, żeby napić się z kapeluszy, a potem

pojechali dalej korytem wyschniętego strumienia, kopyta stukające po kamienistym gruncie, suchych skałach i głazach, ziemia znów czerwona i piaszczysta, wszechobecne góry pokryte rzadką trawą, porośnięte ocotillo i dasylirionem, wiekowe agawy kwitnące jak fantasmagorie w krainie maligny. Nocą wysłali paru jeźdźców na zachód, żeby rozpalili ogniska na prerii, a reszta oddziału ułożyła się w mroku do snu, podczas gdy nad głowami pośród gwiazd bezgłośnie kursowały nietoperze. Kiedy wyruszali rankiem, było wciąż ciemno, a konie ledwo trzymały się na nogach. Dzień przyniósł groźbę szybko nadciągającej pogoni. Nazajutrz o świcie stoczyli z Indianami pierwszą potyczkę i walczyli z nimi przez kolejne osiem dni i nocy – na równinie i pośród skał w górach, zza murów i z dachów opuszczonych hacjend – i nie stracili ani jednego człowieka.

Trzeciej nocy przycupnęli za osłoną starych murów z osuwającego się błota, a ognie nieprzyjaciół zapłonęły na pustyni prawie milę dalej. Sędzia siedział z indiańskim chłopcem, który obserwował wszystko czarnymi, jagodowymi oczami, a kilku z nich zaczęło się z nim bawić przy ognisku i go rozśmieszać, dali mu mięso, więc żuł, patrząc posępnie na rosłe postacie kręcące się dokoła. Okryli go kocem, a rankiem, gdy mężczyźni siodłali konie, sędzia bujał go na kolanie. Toadvine widział ich razem, kiedy przechodził obok, a gdy wrócił dziesięć minut później z osiodłanym koniem, dziecko już nie żyło, sędzia zaś zdjął mu skalp. Toadvine przystawił lufę rewolweru do wielkiej kopuły jego głowy.

Niech cię szlag, Holden.

Albo strzelaj, albo to zabieraj. Decyduj się szybko.

Toadvine zatknął rewolwer za pas. Sędzia uśmiechnął się i wytarł skalp o nogawkę spodni, potem wstał i się odwrócił. Po kolejnych dziesięciu minutach znów gnali po prerii, umykając przed Apaczami.

Piątego dnia po południu przekroczyli stępem suchą nieckę, pędząc przed sobą konie, Indianie z tyłu w zasięgu strzału, wołający do nich po hiszpańsku. Od czasu do czasu ktoś z oddziału zsiadał z karabinem i wyciorem, a wtedy Indianie pierzchali jak przepiórki, miotając się na koniach i kryjąc za nimi. Na wschodzie widać było drżące w upale cienkie białe mury hacjendy i cienkie, zielone sztywne drzewa, wznoszące się zza nich jak scena w dioramie. Godzinę później popędzili konie – teraz około stu – wzdłuż murów i dalej wydeptanym szlakiem w kierunku źródła wody. Wyjechał im na spotkanie młody mężczyzna i powitał ich oficjalnie po hiszpańsku. Nikt mu nie odpowiedział. Młody jeździec spojrzał za nieckę, na pola pobrużdżone rowami melioracyjnymi, gdzie robotnicy w zakurzonych białych ubraniach zastygli z motykami w dłoniach pośród nowej bawełny i kukurydzy, wysokiej do pasa. Popatrzył znów na północny zachód. Apacze, siedemdziesięciu, osiemdziesięciu, właśnie wyłonili się zza pierwszego rzędu chat, podążając gęsiego szlakiem w cieniu drzew.

Peoni na polu zobaczyli ich niemal w tej samej chwili. Rzucili narzędzia i puścili się biegiem, niektórzy wrzeszczeli, inni chwytali się za głowę. Młody don spojrzał na Amerykanów,

a potem popatrzył jeszcze raz na zbliżających się dzikusów. Krzyknął coś po hiszpańsku. Amerykanie minęli źródło, zagłębiając się w zagajnik topól. Gdy widzieli go po raz ostatni, wyciągnął mały pistolet z cholewy buta i odwrócił się w stronę Indian.

Wieczorem pociągnęli za sobą Apaczów przez Gallego, gdzie ulice przemieniły się w rynsztoki z błota, patrolowane przez świnie i parszywe wyłysiałe psy. Miasto wydawało się opuszczone. Młoda kukurydza na polach przy drodze, obmyta przez niedawne deszcze, prężyła się, biała i świetlista, odbarwiona przez słońce niemal do przezroczystości. Jechali prawie całą noc, a nazajutrz Indianie wciąż podążali ich śladem.

Walczyli z nimi znowu w Encinillas, walczyli z nimi na suchych przełęczach prowadzących do El Sauz i na niskich wzgórzach, z których widać już było iglice kościelne w mieście na południu. Dwudziestego pierwszego lipca 1849 roku wjechali do Chihuahua, witani jak bohaterowie, pędząc przed sobą ulicami w kurzu pstrokate konie w pandemonicznych błyskach kłów i zbielałych ślepi. Między kopytami biegali mali chłopcy, a zwycięzcy w odrażających łachmanach uśmiechali się spod warstw brudu, kurzu i zakrzepłej krwi, wioząc na kijach wysuszone głowy nieprzyjaciół w ułudzie kwiatów i muzyki.

Загрузка...