XVII

WYJAZD Z TUCSON • BEDNARSTWO • WYMIANA

• KAKTUSOWE LASY • GLANTON PRZY OGNISKU

• ODDZIAŁ GARCII • PARASELENE • BOŻY OGIEŃ

• EKSKSIĄDZ O ASTRONOMII • SĘDZIA

O ŻYCIU POZAZIEMSKIM, PORZĄDKU I TELEOLOGII

WSZECHŚWIATA • SZTUCZKA Z MONETĄ

• PIES GLANTONA • MARTWE ZWIERZĘTA • PIASEK

• UKRZYŻOWANIE • SĘDZIA O WOJNIE • KSIĄDZ MILCZY

• TIERRAS QUEBRADAS, TIERRAS DESAMPARADAS

• TINAJAS ATLAS • UN HUESO DE PIEDRA

• RZEKA KOLORADO • WĘDROWCY • INDIANIE JUMA

• PRZEWOŹNICY • DO OBOZU JUMÓW

Wyruszyli o zmierzchu. Z wartowni nad bramą wyszedł kapral i zawołał, żeby się zatrzymali, ale nie posłuchali wezwania. Jechali w sile dwudziestu jeden mężczyzn, w asyście psa, ciągnąc niewielki wóz, na którym umocowano klatkę z półgłówkiem, jakby go czekał rejs po morzu. Za klatką przywiązano beczkę, którą opróżnili poprzedniego wieczora. Beczkę najpierw rozebrał, a potem złożył z powrotem człowiek, którego Glanton mianował bednarzem na czas wyprawy, a w środku znajdował się teraz bukłak z żołądka owcy, zawierający może ze trzy kwarty whiskey. Bukłak przymocowano do szpuntu, a resztę beczki napełniono wodą. Tak przygotowani, wyjechali za mury na prerię, której bezmiar pulsował w prążkowanym zmierzchu. Mały wóz kołysał się i skrzypiał, a idiota ściskał pręty klatki i skrzeczał chrapliwie do słońca.

Glanton jechał na czele kolumny, w nowym kawaleryjskim

siodle z metalowymi okuciami i nowym czarnym kapeluszu, który dodawał mu prezencji. Rekruci, a było ich pięciu, szczerzyli się do siebie nawzajem, zerkając przez ramię w kierunku wartowni. David Brown jechał na końcu, zostawiwszy w tym mieście brata – jak się okaże, na zawsze – był więc w tak podłym nastroju, że bez żadnego powodu strzelił do wartownika. Kiedy wartownik zawołał po raz drugi, Brown okręcił się w siodle, z karabinem w rękach, a tamten miał dość rozumu, żeby dać nura za osłonę, i więcej się nie odezwał. Dzicy wyjechali im na spotkanie w godzinie długiego zmierzchu i wymieniono whiskey na zawartość rozpostartego na ziemi koca z Saltillo. Glanton nie zwracał większej uwagi na negocjacje. Ale kiedy Indianie odliczyli odpowiednią w mniemaniu sędziego ilość złota i srebra, wszedł na koc, zsunął obcasem monety, cofnął się i kazał Brownowi zabrać wszystko. Mangas i jego zastępcy wymienili posępne spojrzenia, lecz Amerykanie dosiedli koni i odjechali, i nikt oprócz rekrutów nawet nie obejrzał się przez ramię. Wiedzieli o oszustwie, więc jeden przykłusował do Browna i spytał, czy Apacze nie zaczną ich ścigać.

Nie będą jechali po nocy, odpowiedział Brown.

Nowicjusz spojrzał do tyłu na sylwetki stłoczone wokół beczki pośrodku czerniejącego spalonego pustkowia.

Dlaczego nie?

Brown splunął.

Bo ciemno.

Ruszyli z miasta na zachód, u podnóża małej góry, przez obskurne miasteczko zasłane kawałkami ceramiki wytapianej w

piecu, który tam niegdyś stał. Opiekun idioty jechał obok przechylonej na kozłach klatki, a ten, uczepiony kurczowo prętów, w milczeniu patrzył na przemierzaną krainę.

Tej nocy przedarli się przez lasy karnegii i zagłębili między wzgórza na zachodzie. Niebo było zachmurzone, a mijane smukłe kolumny przypominały ruiny ogromnych świątyń, uszeregowane, poważne i ciche, z wyjątkiem nieśmiałego pohukiwania sówek. Porastająca gęsto ziemię opuncja przyczepiała się do końskich boków kolcami, które przebiłyby podeszwę buta aż po kość stopy, spomiędzy wzgórz zaś nadciągnął wiatr i przez całą noc syczał wściekle jak żmija w tym lesie nieprzeliczonych cierni. Jechali dalej, a kraina stawała się coraz bardziej niegościnna. Tam właśnie, na terenach bez wody, zakończyli pierwszą z wielu jornados, rozkładając się obozem. Tej nocy Glanton długo wpatrywał się w żar ogniska. Wszędzie dokoła spali jego ludzie, ale dużo się zmieniło. Wielu odeszło, padło, zginęło. Delawarowie wybici do ostatniego. Spoglądał w płomienie, lecz jeśli dostrzegł w nich przepowiednię, wcale się nie przejął. Miał dożyć chwili, gdy zobaczy morze na zachodzie, a cokolwiek wydarzyłoby się potem, sprostałby temu, bo o każdej porze dnia i nocy był w pełni sobą. Nieważne, czy jego dzieje potoczyłyby się dalej wśród ludzi i narodów, czy dobiegłyby kresu. Dawno już przestał rozważać następstwa swoich czynów i choć dopuszczał możliwość, że przeznaczenie jest człowiekowi narzucone, uznał śmiało, że on sam zawiera w sobie wszystko, czym mógłby się stać dla świata i czym świat mógłby go

obdarzyć, rościł więc sobie prawo do bycia siłą sprawczą, nawet gdyby jego los wykuty został w najpradawniejszym kamieniu, mówił o tym i gnał niemiłosierne słońce ku jego ostatecznemu zmrocznieniu, jakby sam nakazał taki finał przed wszystkimi wiekami, nim gdziekolwiek wytyczono ścieżki, nim nastali ludzie i słońca świecące nad ich głowami.

Naprzeciw niego siedziała ogromna ohydna postać sędziego. Półnagi, pisał w swojej księdze. W ciernistym lesie, który przebyli, ujadały małe pustynne wilki, odpowiadały im inne – z suchej równiny rozciągającej się z przodu, a wiatr owiewał węgle, w które wpatrywał się Glanton. Gnaty opuncji rozżarzone opalizującą mozaiką pulsowały jak rozpłomienione strzykwy w fosforyzującej ciemności morskich głębin. Klatkę przysunięto bliżej ognia, a idiota patrzył niezmordowany w płomienie. Kiedy Glanton podniósł głowę, po drugiej stronie zobaczył dzieciaka, który siedział na kocu, obserwując Holdena.

Dwa dni później natknęli się na legion łachmaniarzy pod komendą pułkownika Garcii. Był to oddział wysłany z Sonory za bandą Apaczów dowodzonych przez Pabla, liczący blisko stu jeźdźców. Niektórzy nie mieli kapeluszy, inni spodni, jeszcze inni pod kurtkami byli całkiem nadzy, wyposażeni w zdezelowaną broń, stare fuzje i skałkówki, łuki ze strzałami lub tylko w kawałek sznura służący do duszenia przeciwnika.

Glanton i jego ludzie zlustrowali ten oddział z kamiennym rozbawieniem. Meksykanie na wyścigi wyciągali ręce z prośbą

o tytoń, Glanton wymienił z pułkownikiem zdawkowe uprzejmości i przepchnął się przez bandę natrętów. Ci jeźdźcy należeli do innego narodu, a cała kraina na południu, z której pochodzili, i wszelka kraina na wschodzie, do której mogliby zmierzać, były dla niego martwe, odległe i odarte z materii, zarówno ziemia, jak i każdy jej bywalec. Uczucie to przeniknęło do całego oddziału, zanim jeszcze Glanton przecisnął się przez tłum – każdy z nich ponaglił więc konia, ruszając za dowódcą, i nawet sędzia nie odezwał się ani słowem, żeby się wymówić od rozmowy.

Ruszyli w mrok, na rozpościerające się przed nimi pobielone księżycową poświatą odludzie, zimne i blade, a księżyc wisiał w górze w oprawie pierścienia, w którym tkwił drugi, fałszywy księżyc, z własną zimną szarością i perłowymi morzami. Rozbili obóz na wąskiej ławie, gdzie ściany suchego osuwiska wyznaczały dawniej koryto rzeki, rozpalili ogień, usiedli w milczeniu dokoła, a oczy psa, idioty i paru innych jarzyły się na czerwono jak węgle. Płomienie tańczyły na wietrze, żar przygasał, buchał, przygasał, buchał, niczym krew brocząca z jakiegoś wybebeszonego stworzenia, i patrzyli w ogień, który zawiera w sobie coś człowieczego w tej mierze, w jakiej ludzie bez niego ubożeją, w jakiej są wygnańcami odciętymi od swych korzeni. Bo każdy ogień to cały ogień, pierwszy i ostatni, który zapłonie. Niedługo potem sędzia wstał i oddalił się z jakąś nieznaną misją, a po chwili ktoś spytał eksksiędza, czy to prawda, że dawniej

były dwa księżyce na niebie, a ten łypnął okiem na fałszywy księżyc nad głową i odparł, że być może tak było. Jednak mądry Bóg na wysokości, niezadowolony z pieniącego się na ziemi obłędu, niechybnie poślinił kciuk, wychylił się z otchłani i zgasił jeden, aż ten z sykiem przepadł w pomroce. A gdyby znalazł inny sposób, żeby ptaki mogły wytyczać w ciemności swe szlaki, być może tak samo postąpiłby z drugim.

Wówczas padło pytanie, czy na Marsie albo innych planetach w przestworzach żyją ludzie lub inne podobne stworzenia, a wtedy sędzia, który już wrócił do ogniska i stał obok, półnagi i spocony, powiedział, że nie ma żadnych innych istot i w całym wszechświecie ludzie żyją tylko na tej ziemi. Gdy to mówił, słuchali go wszyscy – i ci, którzy odwrócili głowy w jego stronę, i ci, którzy tego nie zrobili.

Prawda o świecie, rzekł, polega na tym, że wszystko jest możliwe. Gdybyście nie poznali świata od kołyski, wskutek czego zatraciła się w waszych oczach dziwna jego natura, jawiłby się wam taki, jaki jest, jako sztuczka z kapeluszem w lunaparku, majaki w malignie, trans zaludniony chimerami, co nie mają żadnego pierwowzoru ani podobieństwa, wędrowny karnawał, objazdowy cyrk, którego ostateczny cel po postojach na wielu błotnistych polach jest niewymownie tragiczny, tragiczny ponad wyobrażenie.

Wszechświat to nie ciasna kieszeń, a panujący w nim porządek nie jest spętany żadnym ograniczeniem u źródeł powstania, żeby w jednej części musiało się powtarzać to, co istnieje w

drugiej. Nawet na tym świecie więcej rzeczy istnieje poza naszą świadomością niźli w jej obrębie, a porządek, który widzimy w dziele stworzenia, to porządek, któryśmy sami mu nadali, jak sznurek rozpięty w labiryncie, by nie zgubić drogi. Istnienie ma własny porządek, którego nie ogarnie żaden ludzki umysł, bo sam umysł to tylko jedna z wielu okoliczności.

Brown splunął w ogień. Znowu te twoje wariactwa, powiedział.

Sędzia się uśmiechnął. Złożył dłonie na piersi, wciągnął nocne powietrze w płuca, podszedł, przysiadł i wyciągnął rękę. Odwrócił ją i wtedy między palcami zobaczyli złotą monetę.

Gdzie jest pieniądz, Davy?

Uważaj, bo zaraz usłyszysz, gdzie masz go sobie wsadzić.

Sędzia machnął ręką, a moneta zabłysła nad ich głowami w blasku płomieni. Niechybnie przyczepiona była do cienkiej nitki, może do końskiego włosia, bo zatoczyła krąg nad ogniskiem i wróciła do sędziego, a on chwycił ją w dłoń i znów się uśmiechnął.

Łuk, po którym przemieszcza się krążące ciało, określony jest przez długość uwięzi, powiedział sędzia. Księżyce, monety, ludzie. Poruszał dłonią, jakby wyciągał coś z kułaka serią rytmicznych szarpnięć. Patrz na monetę, Davy.

Rzucił, a moneta zakreśliła łuk w blasku ognia i zniknęła w ciemności. Obserwowali noc, w której przepadła, obserwowali sędziego, a w tym obserwowaniu jednego lub drugiego wszyscy byli wspólnym świadkiem.

Moneta, Davy, moneta, szepnął sędzia. Siedział wyprostowany. Dźwignął rękę i uśmiechnął do wszystkich wokół.

Wróciła z ciemności, z cichym wysokim sykiem przecinając płomienie. Uniesiona dłoń sędziego w jednej chwili była pusta, a w następnej trzymała monetę. Rozległo się pacnięcie i moneta się pojawiła. Mimo to niektórzy stwierdzili, że jedną wyrzucił, a drugą, podobną, miał w dłoni, dźwięk natomiast wykonał językiem, bo sprytny z niego stary malabarista, w dodatku kiedy chował monetę, sam powiedział to, o czym wszyscy wiedzieli, mianowicie że są monety prawdziwe i fałszywe. Rankiem kilku poszło tam, gdzie poleciała moneta, ale jeśli któryś ją znalazł, zachował to dla siebie, a o wschodzie słońca dosiedli koni i ruszyli w dalszą drogę.

Wóz z idiotą w klatce wlókł się na końcu kolumny, a pies Glantona zwolnił kroku, żeby dreptać obok, być może powodowany opiekuńczym instynktem, jaki w zwierzętach budzą dzieci. Glanton go zawołał, a gdy ten nie usłuchał, przyhamował konia, zrównał się z tyłem małej kolumny, pochylił i zaczął wściekle chłostać psa pętami, popędzając go przed sobą.

Natrafiali na coraz więcej łańcuchów i juków, wideł od dyszli i wozów. Siodła ogryzione z niewyprawionej skóry i zbielałe jak kości, na krawędziach ślady mysich zębów w postaci drobnych szlaczków. Jechali przez krainę, w której żelazo nie rdzewiało, a metal nie pokrywał się śniedzią. Żebrowane sylwetki martwego bydła pod płachtami zeschniętej skóry leżały jak

szczątki prymitywnych łodzi, wywróconych do góry dnem na bezbrzeżnej pustce; śmiertelnie bladzi i surowi minęli czarne sylwetki padłych z pragnienia koni i mułów, które porzucili wędrowcy. Wyschnięte na wiór zwierzęta skonały w piachu, wyciągając z bólu szyje, teraz wyprężone i ślepe, przechylone, ze strzępami czarnej uprzęży zwisającymi ze szkieletów, w ukłonie, z długimi pyskami wyjącymi do nieskończonego pochodu przetaczających się nad nimi słońc. Jeźdźcy ruszyli dalej. Przecięli rozległe wyschnięte jezioro z rzędem wygasłych wulkanów w oddali, uszeregowanych jak kopczyki będące dziełem ogromnych owadów. Na południu jak okiem sięgnąć ciągnęły się spękane formy scorii w rzece magmy. Pod końskimi kopytami alabastrowy piasek usypywał się w osobliwie symetryczne rozety, jak układ opiłków żelaza w polu magnetycznym, i kształty te rozkwitały i więdły, rezonując na tej harmonicznej ziemi i wirując, żeby w końcu zgasnąć na playa. Jakby nawet w najmniejszym odprysku rzeczy zawierał się osad czucia. Jakby w wędrówce tych jeźdźców kryło się coś tak fundamentalnie straszliwego, że odciskało się nawet w najbardziej miałkiej formie istnienia.

Na wzniesieniu przy zachodnim krańcu playa minęli prymitywny drewniany krzyż, na którym Indianie Marikopa ukrzyżowali Apacza. Pomarszczony trup wisiał na krzyżu, z rozdziawionymi ustami niczym wybita dziura, ot, rzecz zrobiona ze skóry i kości wyczyszczonych przez pumeksowe wiatry znad jeziora, spomiędzy gałęzi bladych żeber zwisały strzępy skóry.

Pojechali dalej. Konie posępnie deptały obcy świat, okrągła ziemia toczyła się pod nimi, młócąc w ciszy większą od siebie otchłań, która zawierała wszystko. W obojętnej surowości tej krainy wszelkie zjawiska nacechowane były osobliwą równością i nic, ani pająk, ani kamień, ani źdźbło trawy nie mogło rościć sobie prawa do pierwszeństwa. Sama wyrazistość rzeczy negowała ich przyswajalność, bo oko wnosi o całości na podstawie pojedynczej cechy lub części, tutaj zaś nic nie było bardziej świetliste czy ocienione niż reszta i w tej optycznej demokracji krajobrazów wszelkie preferencje stawały się kaprysem, a człowieka i skałę łączyło nieodgadnione pokrewieństwo.

W tych dniach wychudli i zmizernieli pod białym słońcem, a ich zapadnięte puste oczy przypominały oczy lunatyków zaskoczonych nadejściem dnia. Skuleni pod kapeluszami, podobni byli do zbiegów w jakiejś większej skali, do istot, których pragnie słońce. Nawet sędzia stał się cichy i zamyślony. Mówił o oczyszczeniu się ze wszystkiego, co rości sobie prawo do człowieka, ale ta grupa ludzi, która słuchała jego słów, uważała się za wolną od wszelkich roszczeń. Jechali dalej, a wiatr gnał przed nimi drobinki kurzu, sunęli jak armia szarych bród, szarych ludzi, szarych koni. Góry na północy ciągnące się ukosem ku słońcu miały kształt falistych fałd, dni były chłodne, noce zimne, i siadali przy ognisku, każdy okutany we własny zwój ciemności, wykrojony z większego wokół, idiota zaś spoglądał z klatki na skraju poświaty. Obuchem siekiery sędzia połamał golenie antylopy i na kamienie spadły krople dymiącego szpiku.

Patrzyli na niego. Tematem była wojna.

Wielka księga mówi, że ten, kto mieczem wojuje, od miecza ginie, powiedział Murzyn.

Sędzia się uśmiechnął, z twarzą połyskującą od tłuszczu. A który zacny człowiek chciałby inaczej?, spytał.

W wielkiej księdze wojna faktycznie jest zła, rzekł Irving. Ale mnóstwo w niej opowieści o krwawym wojowaniu.

Nie ma znaczenia, co ludzie myślą o wojnie, odparł sędzia. Wojna przetrwa. Równie dobrze możecie zapytać ludzi, co myślą o kamieniu. Wojna była zawsze. Zanim nastał człowiek, już czekała na niego. Wojna to rzemiosło najwyższej rangi, czekające na swojego najznamienitszego rzemieślnika. Tak było i tak będzie. Tak, nie inaczej.

Odwrócił się do Browna, z którego ust dobiegł bełkotliwy szept, a może sprzeciw. Och, Davy, rzekł, przecież to twój fach tutaj opiewamy. Powinieneś się raczej ukłonić. Okażmy sobie wzajemny szacunek.

Mój fach?

Z całą pewnością.

A jaki jest mój fach?

Wojna. Twój fach to wojna. Nie mam racji?

A twój niby nie?

Mój też. Jak najbardziej.

A te twoje księgi, kości i reszta?

W wojnie zawiera się każdy inny fach.

Dlatego wojna przetrwa?

Nie. Przetrwa dlatego, że młodzi ludzie ją kochają, a starzy dlatego kochają młodych. I ci, którzy walczyli, i ci, którzy nie walczyli.

To twoja opinia.

Sędzia się uśmiechnął. Ludzie rodzą się do gry. Do niczego innego. Każde dziecko wie, że zabawa to szlachetniejsze zajęcie niż praca. Wie też, że wartość lub sens gry nie zawiera się w niej samej, ale w stawce, o jaką się toczy. Żeby gra losowa miała sens, musi zostać zawarty zakład. Gra sportowa wymaga od przeciwników umiejętności i tężyzny, a upokorzenie z powodu porażki i duma ze zwycięstwa stanowią wystarczająco wysoką stawkę, ponieważ zakorzenione są w wartości samych zawodników i ich określają. Bez względu na to, czy będzie to próba losu czy charakteru, wszystkie gry odnoszą się do zasady wojny, bo to, co stawiamy w zakładzie, pochłania grę, gracza, wszystko.

Wyobraźmy sobie dwóch mężczyzn przy kartach, którzy do zaoferowania nie mają nic prócz swego życia. Kto nie słyszał takiej opowieści? Karta się odwraca. Dla takiego gracza cały wszechświat dążył z mozołem do tej właśnie chwili, bo w niej okaże się, czy zginie z ręki tamtego, czy tamten z jego ręki. Czy może być dobitniejsze uprawomocnienie wartości człowieka? Gra wyniesiona do tej najwyższej rangi wyklucza wszelkie argumenty co do natury przeznaczenia. Wskazanie jednego człowieka kosztem drugiego to wyrok absolutny i nieodwołalny, i zaiste tępakiem byłby ten, kto w tym głębokim rozstrzygnięciu nie dopatrzyłby się mocy sprawczej i ostatecznego sensu. W

grze, jej stawką jest śmierć przegranego, rozstrzygnięcia nie budzą wątpliwości. A więc tenże człowiek, trzymający w dłoni konkretny układ kart, tym samym zostaje usunięty ze sfery istnienia. Oto natura wojny, której stawką jest zarazem gra, władza i uprawomocnienie. W ten sposób postrzegana wojna stanowi najprawdziwszą formę przepowiedni. To sprawdzian naszej woli i woli drugiego człowieka w ramach woli większej, która zmuszona jest dokonać wyboru, bo wiąże nas obu. Wojna to gra najwyższej rangi, bo wojna wymusza jedność istnienia. Wojna to bóg.

Brown wpatrywał się w sędziego.

Jesteś obłąkany, Holden. Na całego.

Sędzia się uśmiechnął.

Siła nie rodzi prawości, odparł Irving. Ten, kto wygrywa w jakiejś okrutnej grze, wcale nie jest usprawiedliwiony moralnie.

Prawo moralne to wymysł ludzkości mający na celu ograbienie silnych z korzyścią dla słabych. Prawo historii obala je na każdym kroku. Nie ma żadnego rzetelnego sprawdzianu, który mógłby dowieść słuszności lub błędności poglądu moralnego. To, że jakiś człowiek padł w pojedynku, nie świadczy jeszcze, że błądził w swoich poglądach. Natomiast jego udział w tym sprawdzianie dowodzi przyjęcia nowego, szerszego poglądu. Gotowość przeciwników do zaprzestania sporu, uznanego za trywialny, bo taki jest w istocie, i poddania się wyrokowi historycznego absolutu wskazuje wyraźnie, jak mało ważne są ich odrębne stanowiska i jak ogromnie ważna jest różnica między nimi. Bo spór rzeczywiście jest trywialny, inaczej jednak

wygląda zamanifestowana w ten sposób kwestia odrębnej woli jednego i drugiego człowieka. Próżność ludzka swym ogromem faktycznie może się zbliżyć do nieskończoności, ale wiedza ludzka pozostaje niepełna i choćby nie wiem jak bardzo człowiek cenił swoje poglądy, w ostatecznym rozrachunku musi je poddać pod osąd trybunału wyższej instancji. Od tego nie ma odwołania. W tym trybunale względy równości, prawości i pryncypiów moralnych zostają pozbawione treści i uzasadnienia, a poglądy toczących spór budzą pogardę. Decyzja w sprawie życia i śmierci, w sprawie tego, co będzie i czego nie będzie, nie uwzględnia kwestii słuszności. Wyrokowi tej rangi muszą się podporządkować wszystkie mniejsze racje: moralne, duchowe, naturalne.

Sędzia potoczył wzrokiem dokoła w poszukiwaniu adwersarzy. A co na to ksiądz?, spytał.

Tobin podniósł głowę. Ksiądz milczy, odparł.

Ksiądz milczy, powtórzył sędzia. Nihil dicit. Ale tak naprawdę ksiądz przemówił. Bo ksiądz zrzucił szaty swej posługi i wziął do rąk narzędzia tego wyższego powołania, do którego wszyscy odnoszą się z szacunkiem. A zatem ksiądz także przestał być sługą bożym, a stał się samym bogiem.

Tobin pokręcił głową. Masz bluźnierczy jęzor, Holden. A tak po prawdzie nigdy nie byłem księdzem, tylko nowicjuszem w zakonie.

Wędrowny kapłan albo kapłan terminujący, odrzekł sędzia. Ludzi boga i ludzi wojny łączą dziwne powiązania.

Nie przyznam ci racji, odparł Tobin. Nie proś o to. Och, księże, westchnął sędzia. O co jeszcze mógłbym cię prosić, czego już mi nie dałeś?


* * *

Nazajutrz przekroczyli na piechotę malpais, prowadząc konie po jeziorze magmy, całym spękanym i czerwono-czarnym niczym niecka zakrzepłej krwi, przemierzając tę złą krainę ciemnobursztynowego szkliwa jak niedobitki jakiegoś szarego legionu gramolące się z ziemi przeklętej, przenosząc na ramionach mały wóz przez rozpadliny i krawędzie, z idiotą uczepionym prętów, wołającym ochryple za słońcem niczym jakiś osobliwy nieokiełznany bóg, uprowadzony z królestwa zwyrodnialców. Przebyli żużlową krainę spieczonego szlamu i popiołów wulkanicznych, niepojętą jak wypalone dno piekła, i wspięli się po niskim łańcuchu jałowych granitowych pagórków na nagi cypel, gdzie sędzia, orientując się wedle widocznych elementów krajobrazu, wytyczył nową marszrutę. Aż po widnokrąg rozpościerała się żużlowa równina. Hen na południu, za czarnymi wzgórzami wulkanicznymi, leżała samotna śnieżnobiała grań z piasku lub gipsu, przypominająca grzbiet jakiegoś bladego morskiego stwora, wynurzającego się z ciemnych archipelagów. Sunęli dalej. Po całym dniu jazdy dotarli do kamiennych zbiorników i wody, której poszukiwali, napili się więc i przelali czerpakami wodę dla koni z wyższych zbiorników do tych suchych poniżej. Dokoła wszystkich wodopojów na pustyni walają się kości, jednak tego wieczoru sędzia przyniósł do ogniska taką, jakiej nikt dotąd nie widział, wielką kość

udową dawno wymarłego stworzenia, którą znalazł w zwietrzałej skale, i teraz, siedząc przy ognisku, mierzył ją taśmą krawiecką i odrysowywał w swoim zeszycie. Wszyscy w oddziale słyszeli wcześniej, co mówił o paleontologii, ale nie rekruci, którzy patrzyli teraz i zadawali wszelkie pytania, jakie tylko się im nasunęły. Sędzia odpowiadał wyczerpująco, rozwijając ich pytania, jakby byli początkującymi uczonymi. Kiwając tępo głowami, wyciągali ręce i dotykali pocętkowanej i skamieniałej kolumny kości – być może po to, żeby poczuć w palcach ogrom wymiarów czasowych, o których opowiadał sędzia. Opiekun wyprowadził półgłówka z klatki i uwiązał go obok ogniska sznurem z końskiego włosia, którego nie dałoby się przegryźć, i ten stał teraz pochylony w obroży, z rękoma wyciągniętymi do przodu, jakby pragnął światła. Pies Glantona podniósł się z ziemi, przysiadł i patrzył na niego, a idiota kiwał się i ślinił, z matowymi oczami rozjaśnionymi fałszywym blaskiem płomieni. Sędzia trzymał kość udową pionowo, żeby wyraźniej ukazać podobieństwa do kości napotykanych dokoła, a potem rzucił ją na piasek i zamknął książkę.

Nie ma w tym żadnej tajemnicy, powiedział.

Rekruci zamrugali tępo oczami.

W głębi serca pragniecie poznać jakąś tajemnicę. Tajemnica polega na tym, że nie ma tajemnicy.

Wstał i zagłębił się w mrok poza poświatą z ogniska. Akurat, odezwał się eksksiądz, patrząc z wygasłą fajką w zębach. Nie

ma żadnej tajemnicy. Jakby on sam nią nie był, cholerny stary szarlatan.


* * *

Trzy dni później dotarli nad Kolorado. Stanęli na brzegu szerokiej rzeki i patrzyli na zawiesistą wodę koloru gliny, toczącą się z pustyni monotonnym nurtem. W pobliżu zerwały się do lotu dwa żurawie, trzepocząc skrzydłami, a sprowadzone na plażę konie i muły zapuściły się niepewnie w wiry na płyciznach i zaczęły pić, podnosząc mokre pyski i spoglądając na wodę i przeciwległy brzeg.

W górze rzeki natknęli się na obóz niedobitków taboru wytrzebionego przez cholerę. Ci, którzy przeżyli, kręcili się wśród rozpalonych za dnia ognisk albo patrzyli pustym wzrokiem na obszarpanych kawalerzystów, którzy wyłonili się spomiędzy wierzb. Manatki leżały rozrzucone na piasku, a liche mienie zmarłych ułożono obok do podziału. W obozie znajdowała się pewna liczba Indian Juma. Mężczyźni nosili włosy przycięte nożami na odpowiednią długość albo oblepione perukami z błota i włóczyli się ze zwieszonymi maczugami. Zarówno oni, jak i kobiety mieli tatuaże na twarzach, kobiety prawie nagie, ubrane tylko w spódniczki z kory brzozowej uplecionej w sznurki, wiele ładnych, jeszcze więcej ze śladami syfilisu.

Glanton przechadzał się po tym nędznym obozowisku z psem u nogi i karabinem w dłoni. Jumowie popłynęli z kilkoma wychudłymi mułami ocalałymi z taboru na drugi brzeg, a on stał i patrzył na nich. W dole rzeki utopili jedno zwierzę,

wyciągnęli je z wody i poćwiartowali. W rzece moczył nogi starzec z długą brodą, w kurtce podszytej futrem lisa, buty postawił obok.

Gdzie wasze konie?, spytał Glanton.

Zjedli my.

Wpatrywał się w rzekę.

Jak chcecie się dostać na drugą stronę?

Promem.

Spojrzał na przeciwległy brzeg, tam gdzie wskazał stary mężczyzna. Ile bierze za kurs?

Dolara od głowy.

Odwrócił się i popatrzył na pielgrzymów na plaży. Pies pił wodę z rzeki. Glanton powiedział coś do niego, a zwierzę podeszło i usiadło przy jego nodze.

Prom przepłynął rzekę i przybił u góry w miejscu, gdzie znajdował się knecht z dryfujących desek. Łódź zbito z dwóch dopasowanych starych wozów uszczelnionych pakułami. Grupka ludzi czekała z tobołkami na ramionach. Glanton odwrócił się i wszedł na skarpę, żeby wziąć swego konia.

Przewoźnikiem był lekarz ze stanu Nowy Jork o nazwisku Lincoln. Nadzorował załadunek, gdy podróżni wchodzili na pokład z bagażami i kucali przy burtach, patrząc niepewnie na szeroką rzekę. Obserwował to wszystko siedzący na brzegu półmastif. Kiedy Glanton podszedł, pies podniósł się i zjeżył. Doktor odwrócił się i osłonił oczy ręką. Glanton przedstawił się i uścisnęli sobie dłonie. Miło mi, kapitanie. Do usług.

Glanton skinął głową. Lekarz wydał polecenia dwóm swoim pracownikom, po czym obaj ruszyli ścieżką w dół rzeki,

Glanton prowadząc konia, doktor w asyście swojego psa, drepczącego dziesięć kroków za nim.

Oddział Glantona rozłożył się obozem na piaszczystej ławie, częściowo w cieniu nadrzecznych wierzb. Kiedy nadeszli we dwóch, idiota w klatce wstał, chwycił się prętów i zaczął pohukiwać, jakby chciał wystraszyć lekarza. Ten obszedł go szerokim łukiem, zerkając na swojego gospodarza, ale zaraz zbliżyli się porucznicy Glantona i chwilę później doktor i sędzia pogrążyli się w rozmowie z wyłączeniem pozostałych.

Wieczorem Glanton, sędzia i pięcioosobowy pododdział pojechali w dół rzeki do obozu Jumów. Przecięli las bladych wierzb i sykomor oblepionych gliną z wezbranej rzeki, minęli stare acequias i niewielkie zimowe poletka, gdzie suche łupiny po kukurydzy grzechotały cicho na wietrze, a później brodem Algodones przekroczyli rzekę. Gdy psy obwieściły ich przybycie, słońce już zaszło, ziemia na zachodzie poczerwieniała i kopciła, a oni nadjechali gęsiego, jak kamea na tle bordowego światła, ciemną stroną zwróceni ku rzece. Pośród drzew dymiły ogniska, od których wyruszyła im na spotkanie mała delegacja dzikich.

Osadzili konie i zastygli. Zbliżający się Indianie wystrojeni byli w tak błazeńskie kostiumy, a zarazem nosili je z tak wielką godnością, że bledsi jeźdźcy z najwyższym trudem zachowywali powagę. Przywódcą był niejaki Caballo en Pelo. Stary kacyk miał na sobie przepasane palto z wełny, które przydałoby się w znacznie zimniejszym klimacie, a pod nim damską bluzkę z haftowanego jedwabiu i portki z szarej żorżety. Był mały,

żylasty i stracił oko w potyczce z Marikopa, a Amerykanów zaszczycił dziwnym priapicznym grymasem, który dawniej mógł uchodzić za uśmiech. Po jego prawej stronie jechał mniejszej rangi wódz o imieniu Pascual, w kaftanie zapinanym na patki, z nosem przekłutym kością obwieszoną małymi wisiorkami. Trzecim mężczyzną był Pablo, ubrany w szkarłatny surdut ze zmatowiałym szamerunkiem i epoletami ze srebrnej nici. Był bosy, miał gołe nogi i nosił okrągłe zielone okulary. Tak wyelegantowani, stanęli szeregiem przed oddziałem Amerykanów i kiwnęli posępnie głowami.

Brown splunął na ziemię z odrazą, a Glanton pokręcił głową.

Ale z was cudacka banda czarnuchów, powiedział.

Tylko sędzia przyjrzał się Indianom uważnie, zachowując trzeźwość oceny, bo być może sądził, że rzeczy rzadko są tym, czym się wydają.

Buenas tardes, odezwał się.

Kacyk wystawił podbródek, a ten drobny gest zabarwiła dwuznaczność. Buenas tardes, odparł. De dónde viene?

Загрузка...