XVI

DOLINA SANTA CRUZ • SAN BERNARDINO

• ZDZICZAŁE BYKI • TUMACÁCORI • MISJA

• PUSTELNIK • TUBAC • ODNALEZIENI ZWIADOWCY

• SAN XAVIER DEL BAC • PRESIDIO W TUCSON

• PADLINOŻERCY • CHIRICAHUA • KLINCZ

• MANGAS COLORADO • CUDAK

• ZABÓJSTWO OWENSA • W KANTYNIE

• OGLĘDZINY GŁOWY PANA BELLA

• SĘDZIA O PRAWIE • PSY Z PIEKŁA RODEM

• FANDANGO • SĘDZIA I METEORYT

Rankiem, gdy wyruszali, było jeszcze zimniej. Na ulicach ani żywego ducha, na świeżym śniegu żadnych śladów. Na skraju miasta zobaczyli miejsce, w którym drogę przecięły wilki.

Jechali wzdłuż małej rzeki, znajdującej się pod cienką warstwą lodu, obok zamarzniętego mokradła, po którym przechadzały się niezadowolone kaczki. Po południu przebyli bujną dolinę, z suchą trawą sięgającą końskich brzuchów. Dokoła puste pola ze zgniłymi plonami i sady jabłoni, pigw i granatów, pełne leżących na ziemi zmarniałych owoców. Wypatrzyli stadko saren stłoczonych na łące i ślady bydła, a w nocy, kiedy usiedli przy ognisku, żeby upiec żeberka i udziec młodej łani, słyszeli porykiwanie byków w ciemności.

Nazajutrz minęli ruiny dawnej hacjendy w San Bernardino. Na jej terenie zobaczyli zdziczałe byki, tak stare, że na biodrach miały hiszpańskie piętna; kilka zwierząt zaszarżowało na oddział, zostały więc zastrzelone na miejscu, ale z zagajnika akacji

wyłonił się kolejny i aż po możdżeń zatopił rogi w boku konia, na którym jechał James Miller. Miller dostrzegł atakujące zwierzę i wyszarpnął stopę ze strzemienia, a siła uderzenia o mało nie zrzuciła go z siodła. Wierzchowiec zakwiczał i wierzgnął, byk stał jednak mocno na nogach i uniósł konia, jeźdźca i wszystko z ziemi, zanim Miller zdążył dobyć broni, a gdy przyłożył rewolwer bykowi do czoła i wypalił, cała ta groteskowa piramida runęła. Wygramolił się z kłębowiska i odmaszerował, zniesmaczony, z dymiącym rewolwerem w dłoni. Wierzchowiec próbował wstać, więc Miller wrócił, zastrzelił go, wepchnął broń za pasek i zaczął szarpać za sprzączkę popręgu. Dopiero po dłuższej chwili zdołał wyciągnąć siodło, bo koń przygniatał byka całym ciężarem. Pozostali jeźdźcy stanęli i patrzyli, ktoś przygnał ostatniego luzaka z remudy, ale poza tym nikt nie zaofiarował pomocy.

Ruszyli dalej, wzdłuż biegu Santa Cruz, przez zagajniki ogromnych topól wyrastających z dna rzeki. Nie widzieli żadnych oznak bytności Apaczów, nie znaleźli śladów zaginionych zwiadowców. Nazajutrz dotarli do starej misji San José de Tumacácori i sędzia oddalił się, żeby obejrzeć kościół, stojący o jakąś milę od szlaku. Wygłosił krótką rozprawę na temat dziejów i architektury tego przybytku, a ci, którzy go słyszeli, nie mogli uwierzyć, że nigdy wcześniej tutaj nie był. Towarzyszyło mu trzech z oddziału, Glanton zaś patrzył za nimi, ogarnięty mrocznym przeczuciem. Ruszył z pozostałymi dalej, ale po pokonaniu krótkiego odcinka drogi zatrzymał oddział i zawrócili.

Stary kościół był w ruinie. Gdy przez otwartą zdezelowaną bramę w wysokim murze Glanton i jego ludzie wjechali na pusty dziedziniec, między suchymi drzewami owocowymi i winoroślą zobaczyli cztery konie bez jeźdźców. Glanton trzymał karabin w gotowości, opierając stopkę kolby na udzie. Przy nodze jego konia dreptał pies. Najemnicy ostrożnie zbliżyli się do popękanych murów kościoła. Wjechaliby przez wrota do środka, ale w tej samej chwili z wewnątrz dobiegł strzał, gołębie się spłoszyły, a oni zsunęli się z wierzchowców i przykucnęli za nimi z karabinami w rękach. Glanton zerknął przez ramię na pozostałych i pchnął swojego wierzchowca przez próg, żeby zajrzeć do kościoła. Górna część murów była zwalona, podobnie jak prawie cały dach, a na posadzce leżał człowiek. Glanton zaprowadził konia do zakrystii, stanął wraz z innymi i patrzył.

Mężczyzna leżący na popękanych glinianych kafelkach konał, cały ubrany we własnoręcznie uszyty przyodziewek z owczej skóry, włącznie z butami i dziwaczną czapką. Przewrócili go na plecy i wtedy poruszył szczęką, a na dolnej wardze zalśniła krwawa ślina. Miał zmatowiałe oczy, a jednak wyzierał z nich strach i coś jeszcze. John Prewett oparł karabin kolbą o podłogę i sięgnął po róg, żeby odmierzyć porcję prochu.

Widziałem drugiego, jak uciekał, powiedział. Dwóch ich było.

Mężczyzna się poruszył. Uniósł rękę znad pachwiny i wskazał palcem. Czy ich samych, czy wysokość, z której spadł, czy swoją drogę do wieczności, tego nie wiedzieli. Potem umarł.

Glanton popatrzył na ruiny.

Skąd się tu wziął ten skurwysyn?

Prewett kiwnął głową w kierunku kruszącego się glinianego gzymsu. A tam siedział. Nie wiem, co robił. Siedział, to strzeliłem do skurwysyna.

Glanton spojrzał na sędziego.

Wydaje mi się, że to był imbecyl, odparł Holden.

Glanton zabrał swojego konia i wyszedł na dziedziniec przez nieduże drzwi przy bocznej nawie. Siedział na ziemi, gdy przyprowadzili drugiego pustelnika. Jackson szturchał go w plecy lufą karabinu, małego chudzielca, niemłodego już. Okazało się, że zabity to jego brat. Dawno temu wskoczyli na statek u wybrzeży i dotarli do tego miejsca. Był przerażony, nie mówił po angielsku i znał ledwie parę hiszpańskich słów. Sędzia zagadnął go po niemiecku. Mieszkali tutaj od lat. Zmarły brat dostał tu obłędu, a stojący przed nimi, w dziwacznych skórach i botkach, też nie był całkiem zdrowy na umyśle. Zostawili go. Gdy odjeżdżali, człapał po dziedzińcu, nawołując. Najwyraźniej nie docierało do niego, że jego brat został zabity w kościele.

Sędzia dopędził Glantona i dalej jechali obok siebie.

Dowódca splunął. Tamtego też trzeba było zastrzelić, powiedział.

Sędzia się uśmiechnął.

Nie lubię widzieć białych w takim stanie, dodał Glanton. Szwab, nie Szwab. Nie lubię.

Ruszyli na północ śladem rzeki. Drzewa były ogołocone, liście na ziemi oblepione łuskami lodu, cętkowane kościste gałęzie topól wyraźne i grube na tle wywatowanego nieba nad

pustynią. Wieczorem przebyli Tubac, wokół nikogo, tylko zwiędła pszenica na zimowych polach, ulice zarośnięte trawą. Na schodkach siedział ślepiec, zwrócony w stronę placu, a gdy go mijali, pochylił głowę, nasłuchując.

Pojechali dalej, żeby rozłożyć się obozem na pustyni. Nie było wiatru, a z okolicznej ciszy, podobnie jak z całej otwartej krainy, chętnie korzystali wszelkiego typu zbiegowie, bo w zasięgu wzroku nie było żadnych gór, na których czarnym tle mógłby się ukryć wróg. Wstali przed świtem i osiodłali konie, potem jechali w grupie, z bronią gotową do strzału. Lustrowali pospołu teren, a każdy ruch najmniejszego nawet stworzenia tej krainy rejestrowany był w ich zbiorowej świadomości, aż wszystkich razem spętała niewidzialnymi drutami czujność i przemierzali ten krajobraz jako pojedynczy tętent. Mijali opuszczone hacjendy i przydrożne mogiły, a przed południem natknęli się na ślady Apaczów, ciągnące z zachodu, sunące ku nim po sypkim piasku wyschniętego koryta rzecznego. Zsiedli, każdy wziął ze skraju szlaku szczyptę udeptanego piasku i starł ją w palcach, oceniając wilgotność ziarenek według pozycji słońca, a potem otrzepał dłonie i spojrzał w górę rzeki między nagie drzewa. Dosiedli znów koni i ruszyli dalej.

Zaginieni zwiadowcy wisieli głowami w dół na konarach okopconego paloverde. Nadzy i szarzy, z piętami przebitymi ostrymi szpikulcami z zielonego drewna, dyndali nad wygasłymi popiołami ogniska, na którym ich usmażono, aż zwęgliły się głowy, mózgi zabulgotały w czaszkach, a z nosów buchnęła

para. Wyciągnięte z ust języki mieli przybite do ciała zastruganymi patykami, uszy oberżnięte, a z rozkrojonych tępymi krzemieniami tułowi zwisały wnętrzności. Kilku z oddziału przepchnęło się do przodu z nożami, odcięli ich i zostawili leżących w popiele. Dwiema ciemniejszymi postaciami byli ostatni Delawarowie, a oprócz nich Vandiemenlander i mężczyzna ze wschodu o nazwisku Gilchrist. W rękach barbarzyńców żaden nie zaznał lepszego ani gorszego traktowania niż reszta, wszyscy czterej cierpieli więc po równo i jednakowo skonali.

Nocą oddział przejechał przez misję San Xavier del Bac, kościół ciemny i niewzruszony w poświacie gwiazd. Nie szczeknął żaden pies. Wydawało się, że w skupiskach chat Papago nikt nie mieszka. Powietrze było czyste i chłodne, a ziemię tu i w oddali okrywał mrok, do którego nie rościła sobie prawa nawet sowa. Zza doliny za plecami wyłonił się bladozielony meteor, przeleciał wysoko i zniknął w pustce.

O świcie na granicy presidia Tucson minęli ruiny kilku hacjend, później nowe oznaczenia przy drodze, gdzie zabito ludzi. Dalej na równinie stała mała estancia. Budynki wciąż się dopalały, a na odcinkach ogrodzenia zbitego z pędów kaktusa siedziały bok przy boku sępy, zwrócone na wschód, ku obietnicy słońca, podnosząc to jedną, to drugą nogę, rozpościerając skrzydła jak poły płaszczy. Zobaczyli kości świń, które pozdychały w chlewie z gliny, widzieli też wilka przyczajonego na chudych łokciach pośrodku poletka melonów, który obserwował

ich przejazd. Na równinie od północy leżało miasto rysujące się cienką linią bladych murów, stłoczyli więc konie przy niskim eskerze ze żwiru, a potem lustrowali miasto, okolicę i łańcuchy nagich gór w oddali. Pustynne kamienie leżały w pętach mrocznego cienia i wiatr dął od słońca, które osiadło ociężałe i pulsujące na wschodnich krańcach ziemi. Wsiedli, popędzili konie i wytoczyli się na równinę, podobnie jak szlak Apaczów przed nimi, dwudniowy i stukonny.

Jechali z karabinami opartymi na udach, w równym szyku. Z przodu jarzyło się wschodzące nad pustynią słońce, a z chaparralu wzlatywały pojedynczo i parami synogarlice, cienko pokrzykując. Po pokonaniu tysiąca jardów zobaczyli Apaczów, obozujących pod murami od południa. Ich konie pasły się pośród wierzb w korycie wyschniętej rzeki po zachodniej stronie miasta, a to, co wyglądało na kamienie i gruz, okazało się skupiskiem nędznych przyścianków i szałasów zrobionych z kijów, skór i brezentów zdartych z wozów.

Kłusowali dalej. Zaszczekało kilka psów. Pies Glantona kluczył niespokojnie, a z obozu wyjechała delegacja jeźdźców.

Byli to Apacze Chiricahua, w liczbie dwudziestu, dwudziestu pięciu. Choć słońce już wzeszło, panował chłód, mimo to byli półnadzy, ubrani tylko w przepaski biodrowe, buty i skórzane czapki z piórami, dzicy z epoki kamiennej, z wymalowanymi tajemniczymi symbolami, wysmarowani sadłem i cuchnący, farba na koniach wyblakła pod warstwą kurzu, dumne konie,

buchały kłębami pary na zimnie. Uzbrojeni we włócznie i łuki, paru w muszkiety, wszyscy mieli długie czarne włosy i czarne beznamiętne oczy, które wlepiali w najemników, oceniając ich wyposażenie, białka zaczerwienione i matowe. W całkowitym milczeniu wjechali w oddział w sekwencji rytualnych ruchów, jakby niektóre skrawki ziemi musiały być podeptane we właściwej kolejności, niczym w dziecięcej zabawie, tyle że stawka gry była straszliwsza.

Szakalim wojownikom przewodził niski mężczyzna w znalezionym meksykańskim stroju. Miał szpadę, a za rozdartą kolorową szarfą nosił kolta jednego ze zwiadowców. Osadził konia przed Glantonem i zerknąwszy na swoich ludzi, odezwał się dobrą hiszpańszczyzną, pytając najemników, dokąd zmierzają. Gdy tylko się odezwał, wierzchowiec Glantona wyciągnął szyję i ugryzł jego konia w ucho. Trysnęła krew. Koń zarżał i stanął dęba, Apacz przywarł do jego grzbietu, żeby nie spaść, wydobył szpadę i wtedy zobaczył wpatrzoną w siebie czarną lemniskatę – otwory luf dwururki Glantona. Glanton zdzielił dwa razy swego konia w pysk i zwierzę zarzuciło łbem, łypiąc dziko i plując krwią. Apacz szarpnął do tyłu swojego wierzchowca, a gdy Glanton obrócił konia, żeby sprawdzić pozycję swoich ludzi, zobaczył, że zastygli z dzikusami w klinczu, spleceni razem z bronią w napiętej, kruchej konstrukcji niczym układanka, w której miejsce każdego elementu określone jest z góry przez usytuowanie wszystkich pozostałych i żaden nie może nawet drgnąć, bo cała struktura rozsypie się w drobny mak.

Pierwszy odezwał się przywódca. Wskazując ręką zakrwawione ucho swego konia, przemówił gniewnie w narzeczu apaczańskim, a jego czarne oczy unikały wzroku Glantona. Sędzia wysunął się do przodu.

Vaya tranquilo, powiedział. Un accidente, nada más.

Mire, odparł Indianin. Mire la oreja de mi caballo.

Przytrzymał wierzchowca za szyję, żeby pokazać ranę, ale zwierzę wyrwało łeb i potrząsnęło nim, a krew z nadgryzionego ucha obryzgała jeźdźców. Krew końska czy nie końska, dreszcz przeszył ten chwiejny układ, wierzchowce zesztywniały, dygocząc w czerwonym świetle wschodzącego słońca, a pustynia pod ich kopytami warczała jak werbel. Cienkie postronki prowizorycznego rozejmu naprężone były do granic wytrzymałości, gdy nagle sędzia uniósł się lekko w strzemionach, podniósł rękę i wykrzyknął słowa powitania.

Od strony miasteczka nadjechało kolejnych ośmiu lub dziesięciu wojowników. Dowodził nimi ogromny mężczyzna o wielkiej głowie, ubrany w kombinezon z nogawkami uciętymi na wysokości kolan, żeby nie przeszkadzały cholewom mokasynów, kraciastą koszulę i czerwoną chustkę. Był nieuzbrojony, ale wojownicy jadący po obu jego stronach mieli krótkolufowe karabiny, oprócz tego rewolwery przy siodłach i inny ekwipunek zamordowanych zwiadowców. Gdy nadjechali, pozostali dzicy odsunęli się, robiąc im miejsce. Indianin na ugryzionym koniu wskazał zranione ucho, ale wódz tylko skinął przyjaźnie głową. Ustawił wierzchowca bokiem do sędziego, zwierzę wygięło szyję, jeździec osadził konia. Buenos días, odezwał się. De dónde viene?

Sędzia uśmiechnął się, dotykając ręką uschniętego wieńca na głowie, bo prawdopodobnie zapomniał, że nie ma kapelusza. W sposób bardzo oficjalny przedstawił swojego wodza Glantona. Dokonano wzajemnej prezentacji. Mężczyzna miał na imię Mangas, zachowywał się przyjaźnie i mówił biegle po hiszpańsku. Kiedy Indianin na pogryzionym koniu ponownie zgłosił swoją skargę, Mangas zsiadł, wziął łeb zwierzęcia w dłonie i obejrzał ranę. Mimo dużego wzrostu miał pałąkowate nogi i dziwnie nieproporcjonalne ciało. Spojrzał z ziemi na Amerykanów, spojrzał na pozostałych jeźdźców i machnął do nich ręką.

Andale, powiedział. Odwrócił się do Glantona. Ellos son amigables. Un poco borracho, nada más.

Apacze zaczęli wyjeżdżać spomiędzy Amerykanów jak ludzie wyłażący z ciernistych krzaków. Najemnicy postawili karabiny na sztorc, a Mangas podprowadził do przodu ugryzionego konia i zadarł mu do góry łeb, dłońmi całkowicie panując nad zwierzęciem, które dziko łypało białymi ślepiami. Po krótkiej rozmowie stało się jasne, że bez względu na wysokość oszacowanej szkody zadośćuczynieniem nie może być żaden inny towar niż whiskey.

Glanton splunął i zerknął na Indianina. No hay whiskey, stwierdził.

Zapadła cisza. Apacze popatrzyli jeden na drugiego. A potem popatrzyli na juki, manierki i tykwy. Cómo, spytał Mangas.

No hay whiskey, powtórzył Glanton.

Indianin puścił ogłowie z niewyprawionej skóry. Jego ludzie patrzyli na niego. Spojrzał w kierunku obwarowanego miasta i na sędziego. No whiskey?

No whiskey.

Wśród spochmurniałych twarzy jego jako jedyna wydawała się niewzruszona. Przyjrzał się Amerykanom i ich ekwipunkowi. Nie wyglądali na takich, którzy mogą mieć niewypitą wódkę. Sędzia i Glanton siedzieli na koniach, nie proponując innej rekompensaty.

Hay whiskey en Tucson, powiedział Mangas.

Sin duda, przytaknął sędzia. Y soldados también. Pchnął konia do przodu, z karabinem w jednym ręku, z wodzami w drugim. Glanton też ruszył. Jeździec stojący z tyłu dźgnął wierzchowca ostrogą. A potem Glanton się zatrzymał.

Tiene oro?, spytał.

Sí.

Cuánte?

Bastante.

Spojrzał na sędziego i znowu na Mangasa. Bueno, rzekł. Tres días. Aquí. Un barril de whiskey.

Un barril?

Un barril. Glanton szturchnął piętami konia, Apacze się rozstąpili, a wtedy on, sędzia i pozostali pojechali gęsiego ku bramom wstrętnego miasta, rozświetlonego o wschodzie słońca na zimowej równinie.


***

Porucznik, który dowodził małym garnizonem, nazywał się Couts. Ruszył na wybrzeże pod komendą majora Grahama, a

gdy wrócił zaledwie przed czterema dniami, okazało się, że miasteczko jest nieoficjalnie oblegane przez Apaczów. Pili tiswin własnego wyrobu, przez dwie noce z rzędu wybuchały strzelaniny i nieustannie wszczynano awantury o whiskey. Garnizon miał dwunastofuntową półkolubrynę naładowaną kulami muszkietowymi i ustawioną na umocnionym wale, a Couts liczył, że dzicy się wycofają, jeśli nie dostaną nic więcej do picia. Zachowywał się bardzo oficjalnie i tytułował Glantona kapitanem. Żaden z obdartych najemników nie zsiadł z konia. Patrzyli dokoła na ponure miasteczko w ruinie. Przypięty do belki osioł z zawiązanymi oczami poruszał kieratem młocarni, zataczając koła w nieskończoność, skrzypiąc drewnianym sztyftem na umocowaniach. Kury i mniejsze ptaki grzebały w ziemi pod młocarnią. Belka znajdowała się dobre cztery stopy nad ziemią, a jednak ilekroć przesuwała się nad ich głowami, ptaki za każdym razem kuliły się i przysiadały. W kurzu na placu leżało paru mężczyzn, którzy chyba spali. Indianie, Meksykanie, biali. Niektórzy okryci kocami, inni nie. Po przeciwległej stronie znajdował się publiczny pręgierz, ciemny u podstawy, bo obszczały go psy. Porucznik podążył wzrokiem za spojrzeniami najemników. Glanton zsunął kapelusz na tył głowy i popatrzył z grzbietu konia.

Gdzie można się napić w tym szambie?, spytał.

Były to pierwsze słowa, które wypowiedzieli. Couts przyjrzał im się uważnie. Obdarci, nawiedzeni, spaleni słońcem. W zmarszczki i pory wżarła się sadza z czyszczonych luf. Nawet konie wyglądały inaczej niż te, które porucznik dotąd widywał,

bo były ozdobione ludzkimi włosami, zębami i skórą. Gdyby nie broń, klamry i metalowe części uprzęży, przybysze przywodziliby na myśl cywilizację nieznającą koła.

Jest kilka miejsc, odparł Couts. Ale obawiam się, że o tej porze są jeszcze zamknięte.

No to się zaraz otworzą, odpowiedział Glanton i ponaglił konia. Na tym skończył rozmowę, pozostali też milczeli. Gdy przejeżdżali przez plac, kilku włóczęgów wystawiło głowy spod koców, żeby popatrzeć za nimi.

Bar, do którego weszli, okazał się kwadratowym pomieszczeniem o ścianach z błota, a właściciel zabrał się do usługiwania w samej bieliźnie. Usiedli w półmroku na ławie przy drewnianym stole i pili w ponurej atmosferze.

Skąd jesteście?, spytał gospodarz.

Glanton i sędzia wyszli, żeby zwerbować nowych najemników z hołoty wylegującej się na placu. W kurzu siedziało paru mężczyzn, mrużąc powieki od słońca. Jeden z nich, z nożem traperskim, szukał chętnych do walki na pieniądze, żeby dowieść, czyja stal jest lepsza. Uśmiechnięty sędzia wszedł między nich.

Kapitanie, a co wieziecie w tych jukach?

Glanton się odwrócił. On i sędzia nieśli torby przerzucone przez ramię. Mężczyzna, który zadał pytanie, siedział pod słupem, opierając łokieć na podciągniętym do góry kolanie.

W tych tutaj?, odparł Glanton.

Ano w tych.

Pełno w nich złota i srebra.

Próżniak wyszczerzył zęby w uśmiechu i splunął.

Dlatego chce mu się jechać do Kalifurnii, rzucił inny. Bo już ma worki pełne złota.

Sędzia uśmiechnął się życzliwie do obiboków. Wilka złapiecie, jak tu będziecie tak sterczeć, powiedział. No, to który chce jechać z nami na złote pola?

Jeden z mężczyzn podniósł się, odszedł na parę kroków i zaczął sikać na ulicy.

Może cudak z wami pojedzie, krzyknął ktoś. On i ten Cloyce ani chybi by się dla was nadali.

Od dawna kulasami przebiera, żeby się stąd wyrwać.

Glanton i sędzia ruszyli we wskazaną stronę. Prymitywny namiot ze starego brezentu. I wywieszka głosząca: Zobacz Cudaka Za Ćwierć Dolara. Za zasłoną z płótna od wozu stała prymitywna klatka z palików, a w niej siedział w kucki nagi półgłówek. Podłogę klatki pokrywały odchody i rozdeptane jedzenie, wszędzie roiło się od much. Imbecyl był małym człowiekiem o zdeformowanym ciele, a twarz miał umazaną kałem. Siedział i patrzył na nich z wyrazem tępej wrogości, żując w milczeniu własnego balasa.

Z tyłu nadszedł właściciel, potrząsając głową. Tu nikomu nie wolno. Zamknięte.

Glanton rozejrzał się po nędznej zagródce. W namiocie cuchnęło naftą, dymem i odchodami. Sędzia przykucnął, żeby przyjrzeć się półgłówkowi.

To coś jest twoje?, spytał Glanton.

Tak. Tak, moje.

Splunął. Jeden nam gadał, że chcesz jechać do Kalifurnii.

No niby tak. No tak. Chcę.

Co zamiarujesz z nim zrobić?

Zabrać.

Jak?

Mam konia i wóz. Na wozie.

Pieniądze jakieś masz?

Sędzia się wyprostował. To kapitan Glanton, oznajmił. Prowadzi ekspedycję do Kalifornii. Jest gotów wziąć pod swoją eskortę kilku pasażerów pod warunkiem, że odpowiednio mu to wynagrodzą.

No tak. Mam trochę pieniędzy. A ile by się należało?

Ile masz?, spytał Glanton.

Hm, tyle, ile trzeba, jak mi się wydaje. Ile trzeba.

Glanton przyglądał się mężczyźnie. Powiem ci, co zrobię. Chcesz jechać do Kalifurnii czy strzępisz jęzor na darmo?

Z całą pewnością chcę jechać.

Zabiorę cię za sto dolarów. Płatne z góry.

Mężczyzna przeniósł spojrzenie z Glantona na sędziego i z powrotem. Chciałbym mieć tyle pieniędzy, odparł.

Zostajemy tu parę dni, rzekł Glanton. Znajdziesz więcej chętnych, to będziecie mogli podzielić opłatę równo między siebie.

Kapitan będzie was dobrze traktował, dodał sędzia. Może pan być o to zupełnie spokojny.

Rozumiem, proszę pana.

Kiedy mijali klatkę, Glanton obrócił głowę, żeby znów spojrzeć na imbecyla. Pozwalasz kobietom na niego patrzeć?, spytał.

Nie wiem, odparł właściciel. Na razie żadna nie prosiła.

W południe oddział przeniósł się do jadłodajni. Kiedy się zjawili, w środku siedziało trzech lub czterech mężczyzn, którzy natychmiast wstali i wyszli. Na podwórku za budynkiem był piec z gliny i kadłub zniszczonego wozu z kilkoma garnkami i imbrykiem. Stara kobieta w szarej chuście rąbała tasakiem żeberka wołowe, obserwowana przez dwa siedzące psy. Tylnymi drzwiami do sali wszedł chudy mężczyzna w zakrwawionym fartuchu i przyjrzał się najemnikom. Zbliżył się, pochylił i oparł obie ręce na stole.

Panowie, rzekł, nie odmawiamy obsługiwania kolorowych. Służę wszystkim z miłą chęcią. Proszę jednak, żeby usiąść tam, przy tym drugim stole. O tam.

Cofnął się o krok i wyciągnął rękę w osobliwym geście gościnności. Jego klienci popatrzyli po sobie.

O czym on gada, do ciężkiej cholery?

O tam, przy tamtym stole, powtórzył mężczyzna.

Toadvine spojrzał naprzeciwko, gdzie siedział Jackson. Kilka głów odwróciło się w stronę Glantona. Położył dłonie przed sobą na blacie i pochylił lekko czoło jak do modlitwy przed posiłkiem. Sędzia się uśmiechał, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Wszyscy byli podpici.

On myśli, że my czarnuchy.

Siedzieli w ciszy. Kobieta na dziedzińcu zaczęła śpiewać jakąś rzewną piosenkę, a właściciel stał z wyciągniętymi rękami. Tuż obok drzwi piętrzył się stos juków, toreb, olstrów i broni.

Glanton podniósł głowę i spojrzał na mężczyznę.

Jak się nazywasz?, spytał.

Moje nazwisko Owens. Jestem właścicielem.

Panie Owens, gdybyś pan był kimś więcej niż skończonym głupcem, wystarczyłoby ci jedno spojrzenie na nas, by wiedzieć na sto procent, że zjemy tu, gdzieśmy usiedli, i nigdzie indziej się nie przeniesiemy.

W takim razie was nie obsłużę.

Jak sobie chcesz. Tommy, spytaj babę, co dają do żarcia.

Harlan siedział na końcu stołu. Pochylił się i zawołał do starej kobiety przy garnkach, pytając po hiszpańsku, co ma do jedzenia.

Spojrzała w stronę domu. Huesos, odparła.

Huesos, powtórzył Harlan.

Każ jej przynieść.

Ona nic wam nie przyniesie bez mojego pozwolenia, powiedział mężczyzna. Jestem tutaj właścicielem.

Harlan wołał przez otwarte drzwi.

Wiem na pewno, że ten, co tam siedzi, to czarnuch.

Jackson spojrzał na Owensa.

Do Owensa odwrócił się Brown.

Masz broń?, spytał.

Broń?

No broń. Masz broń?

Przy sobie nie mam.

Brown wyciągnął zza paska małego pięciostrzałowego kolta i mu go rzucił. Owens złapał rewolwer i trzymał go niepewnie.

No to już masz. A teraz zastrzel czarnucha.

Zaraz, chwileczkę, cholera jasna.

Zastrzel czarnucha, powtórzył Brown.

Jackson podniósł się i wyjął zza pasa wielkiego sześciostrzałowca. Owens wycelował w niego. Odłóż to, powiedział.

Przestań mu rozkazywać, tylko weź go zastrzel.

Odłóż to, do cholery, odłóż. Człowieku, powiedz mu, żeby to odłożył.

Zastrzel go.

Owens napiął kurek.

Jackson strzelił. Ruchem szybkim jak błysk iskry przesunął lewą dłoń nad rewolwerem, uruchamiając iglicę. Wielki kolt podskoczył w palcach, podwójna garść mózgu Owensa wytrysnęła z potylicy i pacnęła na podłogę. Mężczyzna osunął się bezgłośnie na ziemię i leżał w niedbałej pozie, z otwartym okiem, a z wyrwy w głowie buchała krew. Jackson usiadł, Brown zaś wstał i wziął swój rewolwer, zluzował kurek i wsadził broń za pasek. Najstraszniejszy czarnuch, jakiego widziałem, powiedział. Rozejrzyj się za jakimiś talerzami, Charlie. Wątpię, by stara pani jeszcze tu była.

Pili w kantynie położonej pięćdziesiąt kroków od jadłodajni, gdy w drzwiach pojawił się porucznik z sześcioma uzbrojonymi żołnierzami. Kantyna, pojedyncze pomieszczenie, miała w suficie wybitą dziurę, przez którą na klepisko padał snop słonecznego światła. Postacie poruszające się dokoła uważnie obchodziły tę świetlistą kolumnę, jakby zetknięcie z nią groziło poparzeniem. Byli to starzy bywalcy kantyny, kursowali do baru i z powrotem w łachmanach i skórach, jak jaskiniowcy dokonujący

wymiany nienazwanych towarów. Porucznik okrążył to obskurne solarium i stanął przed Glantonem.

Kapitanie, przyszedłem aresztować człowieka odpowiedzialnego za śmierć pana Owensa.

Glanton podniósł wzrok. A pan Owens to kto?, spytał.

Pan Owens prowadził jadłodajnię tuż obok. Został zastrzelony.

Przykro mi to słyszeć. Siadaj pan.

Porucznik zignorował zaproszenie. Kapitanie, chyba nie zamierza pan zaprzeczać, że jeden z pańskich ludzi go zastrzelił?

Właśnie tak zamierzam zrobić.

Kapitanie, to się kupy nie trzyma.

Z mroku wyłonił się sędzia…bry wieczór, poruczniku, powiedział. Czy ci panowie są świadkami tego zdarzenia?

Couts spojrzał na swojego kaprala. Nie, odparł. Nie są świadkami. Do licha, kapitanie. Wszyscy widzieli, jak wchodzicie do jadłodajni, a potem, gdy padł strzał, jak z niej wyszliście. Czy zamierza pan zaprzeczać, że jadł pan tam posiłek ze swoimi ludźmi?

Zaprzeczam każdemu cholernemu słowu, które do tej pory usłyszałem, odparł Glanton.

Na Boga, udowodnię, że tam jedliście.

Niech pan będzie łaskaw kierować swoje uwagi do mnie, poruczniku, rzekł sędzia. Reprezentuję kapitana Glantona we wszystkich kwestiach prawnych. Po pierwsze, powinien pan zdawać sobie sprawę, że kapitan bardzo nie lubi być nazywany

kłamcą, a ja dwa razy bym się zastanowił, zanim wdałbym się z nim w spór natury honorowej. Po drugie, przebywałem z nim cały dzień i zapewniam pana, że ani on, ani żaden z jego ludzi nie postawił stopy w lokalu, o którym pan wspomniał.

Porucznik wydawał się oszołomiony bezczelnością tych zaprzeczeń. Przeniósł wzrok z sędziego na Glantona i z powrotem. Niech to szlag, mruknął, przecisnął się między swoimi ludźmi i wyszedł z kantyny.

Glanton odchylił się na krześle i oparł plecami o ścianę. Spośród miasteczkowej hołoty zwerbowali mało obiecujący duet, dwóch rekrutów, którzy gapili się teraz z końca ławy, z kapeluszami w dłoniach. Glanton zlustrował ich, a potem wbił spojrzenie ciemnych oczu we właściciela imbecyla, który siedział po drugiej stronie sali, patrząc na niego.

Pijasz?, spytał.

Że co?

Powoli wypuścił powietrze przez nos.

Tak, tak, pijam.

Na stole przed Glantonem stał ceber z blaszaną chochlą, wypełniony w jednej trzeciej samogonową whiskey, wytoczoną z baryłki przy kontuarze. Glanton wskazał go ruchem głowy.

Ja ci nie przyniosę.

Właściciel wstał, wziął swój kubek i podszedł do stołu. Chwycił chochlę, nalał sobie i odłożył ją do cebra. Wzniósł kubek niepewnie jak do toastu, przystawił do ust i wypił.

Jestem wielce zobowiązany.

Gdzie twój małpolud?

Mężczyzna spojrzał na sędziego. A potem znowu na Glantona.

Nie prowadzę go ze sobą.

Skądżeś go wytrzasnął?

Dostał mi się. Matka umarła. Nie miał kto się nim opiekować. Przysłali mi go. Z Joplin w Missouri. Wsadzili do skrzyni i wysłali. Jechał pięć tygodni. Wcale mu nie przeszkadzało. Otworzyłem skrzynię, a on siedział w środku.

Nalej sobie jeszcze.

Mężczyzna wziął chochlę i napełnił kubek.

Klnę się na Boga, nigdy go nie skrzywdziłem. Kazałem zrobić dla niego włosiennicę, ale ją zeżarł.

I nikt w mieście nie oglądał tego skurwysyna?

Nie, nie, oglądali. Ale muszę się dostać do Kalifornii. Tam będę mógł liczyć za wstęp pół dolara.

Albo cię wytarzają w smole i pierzu.

To już było. W Arkansas. Twierdzili, że coś mu dałem. Że go podtrułem. Zabrali go i czekali, żeby wydobrzał, ale nic z tego. No to wezwali kaznodzieję, coby się nad nim modlił. W końcu mi go oddali. Gdyby nie on, dawno bym już do czegoś doszedł w życiu.

Czy dobrze rozumiem?, spytał sędzia. Ten półgłówek to twój brat?

Owszem, proszę pana. Tak właśnie się sprawy mają.

Sędzia wyciągnął ręce, wziął głowę mężczyzny w dłonie i zacząć badać jej kształt. Mężczyzna wybałuszył oczy i chwycił go za nadgarstki. Sędzia trzymał jego głowę w uścisku niczym jakiś

ogromny uzdrowiciel. Tamten się wyprężył, jakby chciał ułatwić oględziny, a gdy sędzia go puścił, cofnął się o krok i spojrzał na Glantona białymi w półmroku oczyma. Rekruci siedzący na końcu ławy patrzyli z rozdziawionymi ustami. Sędzia przyjrzał się mężczyźnie spod zmrużonych powiek, a potem znów wyciągnął ręce, chwycił go i trzymając jedną dłonią za czoło, zaczął opuszkiem kciuka obmacywać potylicę. Gdy wreszcie uwolnił mężczyznę, ten cofnął się i runął przez ławkę, a rekruci zarechotali z uciechy, podrygując. Właściciel imbecyla rozejrzał się po nędznej knajpie, patrząc po kolei na twarze, jakby żadna mu nie wystarczała. Podniósł się z podłogi i wyminął ławkę. Kiedy był w połowie sali, zawołał go sędzia.

Zawsze taki był?

Tak. Od samego urodzenia.

Odwrócił się, żeby odejść. Glanton wypił, odstawił kubek i podniósł wzrok. A ty?, spytał. Ale mężczyzna pchnął już drzwi na oścież i zniknął w oślepiającym świetle na dworze.

Wieczorem znów zjawił się porucznik. Przysiadł się do sędziego, a ten po kolei wyjaśniał mu kwestie prawne. Porucznik kiwał głową, zaciskając usta. Sędzia przetłumaczył mu łacińskie terminy sądowe. Przytoczył sprawy z trybunałów cywilnych i wojskowych. Zacytował Coke'a i Blackstone'a, Anaksymandra, Talesa.

Rankiem wyniknął nowy kłopot. Porwano meksykańską dziewczynę. Zakrwawione strzępy jej ubrania znaleziono pod północnym murem, przez który najprawdopodobniej ją przerzucono. Na pustyni widać było ślady wleczenia. I but. Ojciec

dziewczynki klęczał, przyciskając do piersi poplamiony krwią łachman, głuchy na namowy, by wstał i odszedł. Wieczorem na ulicach rozpalono ogniska i zarżnięto wołu, a Glanton i jego ludzie ugościli pstre towarzystwo, złożone z mieszkańców, żołnierzy, zmalałych Indian, czyli tontos, jak nazywali ich pobratymcy obozujący za murami. Odszpuntowano baryłkę whiskey i wkrótce pijani mężczyźni zataczali się w kłębach dymu. Kupiec z miasta przyniósł psi miot, a wśród szczeniąt jedno miało sześć łap, drugie dwie, a trzecie czworo oczu w głowie. Zaproponował ich kupno Glantonowi, lecz ten go przepędził precz, grożąc, że zastrzeli zwierzęta.

Wołowina obgryziona została do kości, kości wyniesiono, ze zniszczonych domów przyciągnięto belki i rzucono w płomienie. Ludzie Glantona byli już w większości nadzy, łazili dokoła chwiejnym krokiem, a sędzia skrzyknął ich do tańca, sam rzępoląc na zarekwirowanych prymitywnych skrzypkach; wstrętne skóry, które z siebie zrzucili, czerniły się w ogniu, kopcąc i cuchnąc, a czerwone iskry ulatywały w niebo jak dusze zamieszkujących w nich małych żyjątek.

O północy mieszkańcy się ulotnili, a po mieście wałęsali się uzbrojeni nadzy mężczyźni, grzmocąc pięściami w drzwi, dopominając się wódki i kobiet. We wczesnych godzinach poranka, kiedy dogasające ogniska przemieniły się w kupki popiołów, a ostatnie skry pofrunęły z wiatrem wiejącym po gliniastych ulicach, do palenisk przytruchtały piekielne psy, żeby porwać sczerniałe ochłapy mięsa, przed drzwiami domów leżeli

zaś skuleni goli mężczyźni, obejmując się za ramiona i chrapiąc na zimnie.

W południe znów byli na nogach, z zaczerwienionymi oczami włóczyli się po uliczkach, w większości wystrojeni w nowe koszule i spodnie. Odebrali konie od kowala, on zaś postawił im wódkę. Był małym krzepkim mężczyzną o imieniu Pacheco. Za kowadło służył mu ogromny żelazny meteoryt w kształcie wielkiego trzonowca i po zawarciu zakładu sędzia podniósł go z ziemi, a po kolejnej rundzie zakładów dźwignął nad głowę. Kilku mężczyzn przepchnęło się do przodu, żeby dotknąć meteorytu, gdy znalazł się z powrotem na ziemi, sędzia zaś wykorzystał tę sposobność, żeby wypowiedzieć się na temat żelaznej budowy ciał niebieskich oraz ich mocy i roszczeń. Na ziemi narysowano dwie linie w odległości dziesięciu stóp jedna od drugiej i po raz trzeci obstawiono zakłady, wyjmując monety z pół tuzina krajów, bite w złocie i srebrze, a nawet kilka boletas – banknotów i skryptów dyskontowych z kopalń w pobliżu Tubac. Sędzia chwycił wielki głaz – od nie wiadomo ilu tysiącleci w drodze z nie wiadomo jakiego niepojętego zakątka wszechświata – uniósł go nad głowę, zaparł się na drżących nogach i rzucił. Meteoryt upadł dobrą stopę poza linię, a sędzia zgarnął bilon usypany na derce u stóp kowala, wszystko dla siebie, bo nawet Glanton nie okazał chęci poręczenia w trakcie trzeciej próby.

Загрузка...