NA RÓWNINACH PÓŁNOCNEGO TEKSASU
• STARY ŁOWCA BIZONÓW • TYSIĘCZNE STADA
• ZBIERACZE KOŚCI • NOC NA PRERII • ODWIEDZINY
• USZY APACZÓW • ELROD SZUKA ZWADY
• ZABÓJSTWO • NIESIENIE ZMARŁEGO • FORT GRIFFIN
• UL • WYSTĘP • SĘDZIA • ZABICIE NIEDŹWIEDZIA
• SĘDZIA O DAWNYCH CZASACH
• PRZYGOTOWANIA DO TAŃCA
• SĘDZIA O WOJNIE, PRZEZNACZENIU, WYŻSZOŚCI
CZŁOWIEKA • TANCBUDA • KURWA
• WYCHODEK I TO, CO W NIM ZOBACZONO
• SIE MÜSSEN SCHLAFEN ABER ICH MUSS TANZEN
Późną zimą roku 1878 znalazł się na równinach północnego Teksasu. Rankiem, kiedy warstwa lodu skuwała piaszczysty brzeg, przekroczył potok Double Mountain Fork Brazos i wjechał w ciemny karłowaty las czarnych sękatych jadłoszynów. Tej nocy rozłożył się biwakiem na wzniesieniu, gdzie od wiatru osłaniało go drzewo obalone przez piorun. Gdy tylko buchnął płomień, na spowitej ciemnością prerii zobaczył drugie ognisko. Podobnie jak jego migotało na wietrze, podobnie jak jego ogrzewało samotnego człowieka.
Obozował tam stary łowca, który podzielił się z nim tytoniem i opowiedział mu o bizonach i stoczonych z nimi walkach, jak zadekował się w dołku na pagórku, niżej wszędzie dokoła ubite zwierzęta, stado coraz bardziej niespokojne, lufa karabinu tak rozgrzana, że ścierka do czyszczenia aż się piekła w środku, tysiące, dziesiątki tysięcy sztuk, skóry rozpięte potem dosłownie na powierzchni całych mil kwadratowych i oddziały oprawiaczy wymieniające się jeden po drugim, i strzelanie, strzelanie, całymi tygodniami i miesiącami strzelanie, aż lufa ci się wyślizgała, a łoże rozklekotało i ramiona mielimy posiniaczone po łokcie, pary wozów skrzypiące po prerii, zaprzęgnięte w dwadzieścia, dwadzieścia dwa woły, surowe skóry sprzedawane na tony, setki ton, mięso gnijące na trawie, powietrze aż brzęczało od rojów much, myszołowy i kruki, potworne noce, gdy schodziły się powarkujące oszalałe wilki, żeby żreć i tarzać się w ścierwie.
Widziałem wozy Studebakera zaprzęgnięte w sześć, osiem wołów, co tam jechały, wioząc same ładunki ołowiu. Czyściutką galenę. Tony tego. Tylko na ziemi między rzeką Arkansas a Concho leżało osiem milionów ścierwa, bo tyle skór zwieźli na kolej. Dwa roki temu wyjechalimy z Griffin na ostatnie polowanie. Przeczesali całą krainę. W półtora miesiąca. Wreszcie znaleźli stado, osiem sztuk. Zabilimy i wrócili. Nie ma ich. Wszystkie, co Bóg kiedykolwiek stworzył, przepadły, jakby nigdy po tej ziemi nie chodziły.
Wiatr porywał w dal strzępiaste iskry. Dokoła rozpościerała się cicha preria. Poza zasięgiem ognia było zimno, nastała czysta noc i spadały gwiazdy. Stary łowca naciągnął na siebie koc. Ciekawym, czy są inne takie światy jak nasz, powiedział. Czy może taki jest tylko jeden.
Trzy dni już przemierzał krainę, której nigdy dotąd nie widział, gdy natknął się na zbieraczy kości. Równina wydawała się zwiędła i spalona, małe drzewa nawiedzane przez kruki były czarne i zdeformowane, a wszędzie dokoła widział watahy wyleniałych szakali i rozpadające się, wybielone słońcem kości ubitych stad. Zsiadł i poprowadził konia. Tu i ówdzie pośród szablastych żeber leżały spłaszczone krople pociemniałego ołowiu, niczym stare medaliony jakiegoś zakonu łowców. W oddali sunęły ociężale zaprzęgi wołów, a obładowane wozy skrzypiały głucho. Zbieracze rzucali kości na sterty, kopiąc nogami zwapniałe struktury, rozcinając siekierami wielkie kompozycje. Kości grzechotały na wozach kołyszących się w bladym kurzu. Patrzył, jak jadą, ludzie obdarci i brudni, woły z poobcieraną skórą i jakby obłąkane. Nikt się do niego nie odezwał. W oddali zobaczył sznur wozów kierujący się na północny wschód, z wielkimi chyboczącymi się ładunkami kości, a dalej na północy ujrzał inne gromady pracujących zbieraczy.
Wsiadł na konia i pojechał. Kości usypano w stosy, wysokie na dziesięć stóp i długie na setki, oraz w ogromne stożkowate kopce, opatrzone na wierzchołkach znakami lub symbolami ich właścicieli. Wyprzedził toczący się wóz, z chłopcem, który dosiadał pierwszego wołu w zaprzęgu, powożąc za pomocą naszelnika i witki. Ze szczytu góry z czaszek i kości miednicznych spoglądało dwóch wyrostków.
Nocą ich ogniska pocętkowały równinę, a on usiadł plecami do wiatru, napił się z wojskowej manierki i zjadł garść suchej kukurydzy na kolację. W nocy na całej równinie niosło się ujadanie i wycie wygłodniałych wilków, a na północy niema błyskawica wyrysowała złamaną lutnię na czarnym krańcu świata. Powietrze pachniało deszczem, ale deszcz nie spadł, w mroku nieopodal sunęły skrzypiące wozy, jak zaciemnione statki, i czuć było zapach wołów, i słychać było ich oddechy. Wszędzie roztaczał się kwaśny odór kości. Tuż przed północą, gdy siedział przycupnięty przed żarem ogniska, pozdrowił go mały oddział.
Podejdźcie, powiedział.
Wyłonili się z mroku, posępne wyrzutki odziane w skóry. Nosili stare wojskowe strzelby, wszyscy z wyjątkiem jednego, który trzymał karabin na bizony. Byli bez kurtek, a jeden miał buty z zielonej skóry, zdarte w całości z pęcin jakiegoś zwierzęcia, z czubkami ciasno obwiązanymi szpagatem.
Witaj, nieznajomy, krzyknął najstarszy chłopiec.
Mężczyzna spojrzał na nich. Było ich czterech plus podrostek. Zatrzymali się na skraju poświaty i ustawili w szyku.
Podejdźcie, powtórzył.
Zaszurali nogami. Trzej przykucnęli, pozostali dwaj stali.
Gdzie pana rzeczy?, spytał jeden.
On widać nie przyjechał na kości.
Ma pan trochu tytuniu?
Pokręcił głową.
Pewnikiem kropli whiskey tyż nie.
Nie ma.
Gdzie pan jedzie?
Pan do Griffin?
Przyjrzał im się.
Owszem, odparł.
Pewnikiem na kurwy.
Nie jedzie na kurwy.
Tam w Griffin pełno kurew.
Przestań, cholera, pewnikiem był tam więcej razy niż ty.
Był pan w Griffin?
Jeszcze nie.
Pełno tam kurew. Zatrzęsienie.
Mawiają, że tyle tam kurew, co jak wiater dobrze zawieje, to się kiłę złapie nawet parę mil od miasta.
Siedzom se na drzewie, można im zajrzeć w gacie spode spodu. Naliczył ja ich osiem na tym drzewie z wieczora. Siedzom jak skunksy, palą te ich tam cygaretki i zaczepiajom człowieka.
Ludziska mówią, że to najbardziej grzeszne miasto w całym Teksasie.
I tyle tam się dzieje zabijania, że warto zobaczyć.
Awantury na noże. Cała niegodziwość, jaką daję se radę wyobrazić.
Mężczyzna przyjrzał się wszystkim po kolei. Wyciągnął rękę, wziął patyk, poruszał nim węgle i wepchnął go w płomienie. Lubicie niegodziwość?, spytał.
My się tam do tego nie mieszamy.
Macie ochotę sobie golnąć?
Gada na próżno. Nie pija whiskey.
Cholera, przecież jeszcze nie ma godziny, jak widziałeś, że pił.
Widziałem też, że rzygał. A co to pan nosi na szyi?
Mężczyzna odsunął stary szkaplerz od piersi i spojrzał na niego. To uszy, odparł.
Że co?
Uszy.
Jakie uszy?
Pociągnął za rzemień i spojrzał na szkaplerz. Były całkiem czarne, twarde, suche i zniekształcone.
Ludzi, odparł. Uszy ludzi.
Ale mi brednie, rzekł chłopak z karabinem.
Nie zarzucaj mu kłamstwa, Elrod, bo cię jeszcze zastrzeli. Pan pokaże, co?
Zdjął szkaplerz przez głowę i podał go chłopakowi, który się odezwał. Obmacywali palcami dziwne suche wisiorki.
Czarnuchów, co nie?
Wziął je uciachał czarnuchom, żeby było poznać, jak będą uciekać.
Ile ich tutaj, proszę pana?
Nie wiem. Było ze sto.
Obracali szkaplerz w dłoniach w świetle ogniska.
Boże, uszy czarnuchowe jak żywe.
Nie są od czarnuchów.
Nie od czarnuchów?
Nie.
A czyje?
Indiańców.
Akurat tam, cholera.
Elrod, coś ci mówiłem, nie?
Jak to jest, że takie czarne, skoro nie od czarnuchów?
Takie się zrobiły. Czarne, że już bardziej nie można.
Skąd pan je wziął?
Pozabijał skurwysynów. Prawda, proszę pana?
Był pan zwiadowcą na prerii?
Kupiłem te uszy w Kalifornii od jednego wojaka w saloonie i nie miałem potem za co pić.
Wyciągnął rękę i zabrał szkaplerz.
A niech mnie. Mówię wam, że był zwiadowcą na prerii i pozabijał wszystkich skurwysynów do ostatniego.
Chłopak zwany Elrod wskazał trofeum podbródkiem i pociągnął nosem. Po co to panu?, spytał. Ja bym tego nie chciał nosić.
Pozostali spojrzeli na niego niepewnie.
Nie wie pan, skąd te uszy się wzięły? Ten stary, co je panu sprzedał, może mówił, że indiańskie, ale co z tego?
Mężczyzna milczał.
Mogą być to uszy kanibalów albo innych czarnuchów z dalekich krajów. Chodzą słuchy, że całe głowy może człowiek kupić w Nowym Orleanie. Marynarze przywożą, a ludzie biorą je po pięć dolarów sztuka.
Ucisz się, Elrod.
Mężczyzna trzymał naszyjnik w rękach. To nie kanibalów, odparł. To Apaczów. Znałem tego, który je poucinał. Znałem go i z nim jeździłem, i widziałem, jak zawisł na szubienicy.
Elrod spojrzał na pozostałych i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Apaczów, powtórzył. Jak by to były Apaczów, czerwone by były jak środek arbuza, co myślicie, chłopaki?
Mężczyzna podniósł ciężko wzrok. Twierdzisz, że łżę, synu?
Żaden ja pana syn.
Ile masz lat?
Żadna pana sprawa.
Ile masz lat?
Ma piętnaście.
Przymknij tę swoją cholerną jadaczkę.
Elrod odwrócił się do mężczyzny. On za mnie nie będzie gadał, stwierdził.
Właśnie gada. Miałem piętnaście lat, gdy pierwszy raz mnie postrzelili.
Ja nigdy nie dałem się postrzelić.
Ale szesnastu jeszcze nie masz, więc lepiej uważaj.
Chce pan do mnie strzelić?
Chcę się od tego powstrzymać.
Elrod, daj spokój.
Pan nikogo by nie zastrzelił. Chyba że w plecy albo śpiącego.
Elrod, idziemy.
Od razu wiedziałem, co z pana za jeden.
Lepiej ruszaj dalej.
Siedzi i gada o strzelaniu do ludzi. Jeszcze się taki nie narodził.
Pozostali czterej stali na skraju poświaty. Najmłodszy zerkał raz po raz na ciemne sanktuarium nocy.
Ruszaj, ponaglił mężczyzna. Czekają na ciebie.
Elrod splunął w ognisko i otarł usta. Na północy przez prerię ciągnęły wozy, woły w jarzmach nieme i blade w blasku gwiazd, wozy skrzypiące cicho w oddali, a za nimi sunęła latarnia z czerwonym szkłem, niczym źrenica jakiejś obcej istoty. Kraj zapełniły porywcze dzieci osierocone przez wojnę. Towarzysze wrócili, żeby zabrać ze sobą chłopaka, i może to go ośmieliło, a może powiedział coś jeszcze do mężczyzny, bo kiedy podeszli do ogniska, ten już stał. Trzymajcie go z dala ode mnie, powiedział. Jak go tu jeszcze zobaczę, zabiję.
Gdy zniknęli, dorzucił drew do ognia, złapał konia, zdjął mu pęta, przywiązał go, osiodłał, a potem oddalił się nieco, rozpostarł koc na ziemi i położył się w mroku.
Kiedy się obudził, na wschodzie wciąż było ciemno. Nad popiołami ogniska stał chłopak z karabinem w ręku. Koń pociągnął nosem raz i drugi.
Wiedziałem, że się pan schowa, zawołał Elrod.
Mężczyzna zrzucił koc i przekręcił się na brzuch. Napiął kurek i wycelował rewolwer w niebo, gdzie przez całą wieczność płonęły roje gwiazd. Zgrał muszkę ze szczerbinką i trzymając broń oburącz, przesunął lufę wzdłuż ciemnych drzew ku ciemniejszej jeszcze sylwetce nieproszonego gościa.
Jestem tutaj, powiedział.
Chłopak obrócił się z karabinem i strzelił.
I tak byś długo nie pożył, rzekł mężczyzna.
Był już szary świt, kiedy przyszli pozostali. Nie mieli koni. Podprowadzili podrostka do miejsca, w którym Elrod leżał na wznak, z rękoma ułożonymi na piersi.
Nie chcemy kłopotów, proszę pana. Chcemy go tylko zabrać.
Zabierajcie.
Wiedziałem, że skończy w ziemi na tej prerii.
Oni są z Kentucky, proszę pana. Ten nygus tutaj i jego brat. Ich mama i tato nie żyją. Dziadka zabił jeden wariat, co zakopał go w lesie jak psa. Nigdy nie zaznał szczęścia w życiu, a teraz nie został mu już nikt bliski na całym świecie.
Randall, ty się dobrze przyjrzyj człowiekowi, przez którego jesteś sierota.
Sierota w za dużym ubraniu, trzymający stary muszkiet z połatanym łożem, patrzył drętwo na mężczyznę. Miał może dwanaście lat i wyglądał raczej na obłąkanego niż przygłupa. Dwaj inni przeszukiwali kieszenie zabitego.
Gdzie jego karabin, proszę pana?
Mężczyzna stał z dłońmi przy pasie. Wskazał głową drzewo, o które oparł broń.
Przynieśli go i wręczyli młodszemu bratu. Stał i patrzył rozbieganym wzrokiem, niedorzecznie uzbrojony w muszkiet i karabin marki Sharp kalibru pięćdziesiąt.
Jeden ze starszych chłopców podał mu kapelusz zabitego, a potem odwrócił się do mężczyzny. Ten karabin kosztował czterdzieści dolarów w Little Rock. W Griffin można kupić taki za dziesięć. Nic niewarte. Gotowy, Randall?
Podrostek nie pomagał przy niesieniu zwłok, bo był za mały. Gdy poszli przez prerię, dźwigając na ramionach ciało zastrzelonego brata, ruszył za nimi, taszcząc swój muszkiet, jego kapelusz i karabin. Mężczyzna patrzył na nich. Dalej nie było nic.
Nieśli po prostu zwłoki przez usłane kośćmi odludzie w stronę nagiego widnokręgu. Sierota obejrzał się przez ramię, a potem przyśpieszył, żeby dogonić pozostałych.
Po południu przeprawą McKenziego przekroczył Clear Fork nad Brazos i o szarudze ruszył na piechotę ramię w ramię z koniem do miasteczka zagnieżdżonego poniżej, na równinie, gdzie w długim czerwonym zmierzchu, a potem zmroku bezładne skupisko świateł mamiło fałszywą obietnicą przystani. Minęli ogromne sterty kości, kolosalne wały z rogatych czaszek i zagiętych żeber przypominających stare łuki z kłów słoni, usypane w pokłosiu jakiejś legendarnej bitwy, a ich wielkie hałdy ciągnęły się wśród nocy zakolami po prerii.
Gdy weszli do miasteczka, padał lekki deszcz. Koń rżał i wąchał nieśmiało pęciny innych wierzchowców przywiązanych do palików przed rozświetlonymi bagnios, które mijali po drodze. Po smętnej ulicy z błota rozchodziło się rzępolenie skrzypiec, a z przodu między cieniami przemykały wychudłe psy. Na końcu miasteczka podprowadził konia do żerdzi, przywiązał wśród innych i po drewnianych schodkach wkroczył w bladą poświatę, która padała na dwór przez drzwi. Po raz ostatni spojrzał przez ramię na ulicę, na blask świateł w oknach wcinający się w mrok, na resztki dnia na zachodzie i niskie ciemne wzgórza dokoła. Potem pchnął drzwi na oścież i wszedł.
W środku roiła się hołota. Jak gdyby budynek wzniesiony z surowych desek, by ją pomieścić, był ostatecznym ściekiem, do którego spłynęły szumowiny z okolicznych równin. Między stolikami snuł się stary mężczyzna w tyrolskim stroju, nadstawiając rękę z kapeluszem, mała dziewczynka w fartuchu kręciła korbą katarynki, a na drewnianej scenie obramowanej rzędami świec, które pryskały i roztapiały się w kałuże łoju, obracał się dziwacznie niedźwiedź w krynolinie.
Przecisnął się przez tłum do baru, gdzie kilku mężczyzn w koszulach ze stójką toczyło piwo z beczek i nalewało whiskey. Za nimi uwijali się młodzi chłopcy taszczący skrzynie butelek i nosidła z parującymi szklankami z pomywalni w głębi. Kontuar był ocynkowany. Oparł się na nim łokciami, zakręcił srebrną monetą i klepnął ją płasko dłonią.
Kto pije, ten żyje, odezwał się barman.
Whiskey.
Już się robi. Postawił szklaneczkę, odkorkował butelkę i nalał może ósmą część kwarty, po czym zabrał monetę.
Stał i patrzył na whiskey. Potem zdjął kapelusz, położył go na kontuarze, podniósł szklaneczkę do ust, wypił niespiesznie i odstawił puste naczynie. Otarł usta, odwrócił się i oparł łokciami o bar.
Zza zasłon dymu w żółtym świetle wpatrywał się w niego sędzia.
Siedział przy jednym ze stolików. Miał okrągły kapelusz z wąskim rondem i przebywał wśród ludzi wszelkiego autoramentu, pastuchów, poganiaczy, spedytorów, górników, myśliwych, żołnierzy, handlarzy, szulerów, włóczęgów, pijaków, złodziei, od tysiąca lat za pan brat z ostatnimi mętami tego świata i łotrowską latoroślą rodów ze wschodu, będąc częścią pstrokatej hałastry, a zarazem trzymając się z boku, jakby był całkiem inną istotą ludzką, i wydawało się, że niewiele się zmienił przez te wszystkie lata, jeśli w ogóle.
Mężczyzna odwrócił się od tych oczu i spojrzał w pustą szklankę między pięściami. Kiedy podniósł głowę, napotkał wzrok barmana. Wyprostował palec wskazujący, a barman przyniósł whiskey.
Zapłacił, chwycił szklankę i wypił. Na ścianie za kontuarem wisiało lustro, ale ukazywało tylko dym i zjawy. Katarynka jęczała, rzęziła, a niedźwiedź z wywieszonym jęzorem obracał się ciężko na deskach.
Gdy się odwrócił, zobaczył, że sędzia wstał i rozmawia z pozostałymi. Impresario przedarł się przez tłum, potrząsając monetami w kapeluszu. W drzwiach na zapleczu znikały krzykliwie ubrane kurwy, a on patrzył na nie, patrzył na niedźwiedzia, a gdy spojrzał na drugą stronę sali, sędziego już nie było. Impresario wdał się w awanturę z kilkoma mężczyznami, którzy stali przy stole. Podniósł się kolejny. Tamten nadstawił kapelusz. Jeden z nich wskazał w stronę baru. Pokręcił głową. W ogólnym zgiełku ich głosy były urywane. Niedźwiedź tańczył na deskach, wkładając w to całe serce, dziewczynka kręciła korbką katarynki, a cienie tego spektaklu rzucane na ścianę w blasku świec w każdym dziennym świecie domagałyby się desygnatów. Gdy znów spojrzał, impresario włożył już kapelusz i stał z dłońmi na biodrach. Jeden z mężczyzn wyciągnął zza pasa kawaleryjski rewolwer o długiej lufie. Odwrócił się i wycelował w scenę.
Niektórzy padli na podłogę, inni sięgnęli po broń. Właściciel niedźwiedzia stał jak straganiarz na jarmarcznej strzelnicy. Zagrzmiał wystrzał i w przetaczającym się huku ucichły wszystkie dźwięki. Niedźwiedź został trafiony w środek ciała. Jęknął basem i zaczął tańczyć jeszcze szybciej, w ciszy, którą mąciło tylko człapanie jego wielkich łap na deskach. Z pachwiny popłynęła krew. Mała dziewczynka z przypiętą katarynką zamarła, z korbą unieruchomioną w górze w połowie obrotu. Mężczyzna z rewolwerem znów wystrzelił, broń zaryczała i szarpnęła do tyłu, buchnął czarny dym, niedźwiedź stęknął i zatoczył się jak pijany. Trzymał się za pierś, a z pyska popłynęła mu rozrzedzona czerwona piana. Zachwiał się, zapłakał jak dziecko, zrobił kilka kroków w tańcu i runął na deski.
Ktoś chwycił strzelca za uzbrojoną rękę i broń podrygiwała teraz w powietrzu. Właściciel niedźwiedzia stał oszołomiony, ściskając rondo swego zamorskiego kapelusza.
Ukatrupili cholernego misia, stwierdził barman.
Dziewczynka rozpięła pasek i katarynka spadła z łoskotem na podłogę. Podbiegła, uklękła i ujęła w dłonie wielki kudłaty łeb. Zaczęła szlochać, kołysząc się w przód i w tył. Większość mężczyzn podniosła się od stołów i stali teraz w zadymionej żółtej przestrzeni, z rękoma na kolbach broni. Stada kurew pobiegły spłoszone na tył budynku, a na scenę weszła kobieta, ominęła niedźwiedzia i wyciągnęła ręce.
To koniec, oznajmiła. Koniec.
Wierzysz, że to koniec, synu?
Odwrócił się. Przy kontuarze stał sędzia, patrząc na niego. Uśmiechnął się i zdjął kapelusz. W blasku lamp wielka blada kopuła jego czaszki świeciła jak ogromne fosforyzujące jajo.
Ostatni z prawdziwych. Ostatni z prawdziwych. Powiedziałbym, że wszyscy już padli prócz mnie i ciebie. Zgodziłbyś się ze mną?
Próbował dojrzeć cokolwiek za plecami sędziego. Jego wielka postać odgradzała go od wszystkiego wokół. Usłyszał, że kobieta zapowiada rozpoczęcie potańcówki w sali na zapleczu.
Nie narodziła się jeszcze część z tych, którzy będą mieli powód, by przekląć duszę Delfina, rzekł sędzia. Odwrócił się odrobinę. Mnóstwo czasu na taniec.
Ja tam się nie uczę tańczyć.
Sędzia się uśmiechnął.
Tyrolczyk i jeszcze jeden mężczyzna pochylili się nad niedźwiedziem. Dziewczynka szlochała, a przód jej sukienki był ciemny od krwi. Sędzia sięgnął przez kontuar, chwycił butelkę i odkorkował ją kciukiem. Korek wystrzelił w mrok nad lampami jak kula z pistoletu. Sędzia wlał sobie sporo wódki do ust i oparł się plecami o bar. Przyszedłeś tu tańczyć, oznajmił.
Muszę iść.
Zrobił smutną minę. Iść?, spytał.
Skinął głową. Wyciągnął rękę po kapelusz leżący na kontuarze, ale go nie zabrał. Zastygł.
Jaki człowiek nie chciałby zostać tancerzem, gdyby nadarzyła się sposobność?, rzekł sędzia. To wspaniała rzecz, taniec.
Kobieta uklękła i objęła dziewczynkę ramieniem. Świece pryskały, a wielka włochata postać martwego niedźwiedzia w krynolinie leżała niczym jakiś potwór ubity w trakcie cudacznych igrzysk. Sędzia napełnił szklaneczkę stojącą obok kapelusza i pchnął ją do przodu.
Wypij, powiedział. Wypij. Być może dzisiejsza noc upomni się o twoją duszę.
Spojrzał na whiskey. Sędzia uśmiechnął się i poruszył butelką.
Wziął szklankę i wypił.
Sędzia patrzył na niego. Zawsze kierowałeś się przeświadczeniem, że jak nie będziesz się odzywał, nie zostaniesz rozpoznany?
Ty mnie jakoś dziś poznałeś.
Sędzia puścił te słowa mimo uszu. Rozpoznałem cię, gdy pierwszy raz cię zobaczyłem, mimo to sprawiłeś mi zawód. I wtedy, i teraz. A jednak koniec końców stoisz tutaj razem ze mną.
Nie jestem z tobą.
Sędzia zmarszczył bezwłosy łuk brwiowy. Nie?, spytał. Rozejrzał się dokoła ostentacyjnie i z zaintrygowaniem, a tespijczykiem był nie najgorszym.
Wcale cię nie szukałem.
Co więc robiłeś?
Czego mógłbym od ciebie chcieć? Przyjechałem tu z tych samych powodów co pozostali.
Czyli z jakich?
Jestem tutaj tak samo jak inni.
Oni tu są, żeby się zabawić.
Sędzia wpatrywał się w niego. Zaczął wskazywać różnych ludzi na sali, pytając, czy zjawili się tutaj, bo chcą się bawić, albo czy w ogóle wiedzą, po co przybyli.
Nie każdy musi mieć powód, żeby gdzieś być.
Otóż to, przytaknął sędzia. Nie muszą mieć powodów. Ale wskutek ich obojętności porządek nie jest bynajmniej unieważniony.
Spojrzał bacznie na sędziego.
Ujmę to w ten sposób. Jeśli rzeczywiście nie mają powodów, a jednak się tu znaleźli, czy nie znaczy to, że są tutaj z nakazu innej instancji? A jeśli tak, czy potrafisz odgadnąć, co to za instancja?
Nie. A ty potrafisz?
Znam ją dobrze.
Znów napełnił szklankę, a sam napił się z butelki, otarł usta i odwrócił się, żeby się rozejrzeć po sali. To jest orkiestracja w przygotowaniu do wydarzenia, oznajmił. W rzeczywistości do tańca. Uczestnicy w odpowiedniej chwili zostaną powiadomieni o swoich rolach. Na razie wystarczy, że przybyli. Jako że to taniec nas zajmuje, a mieści on w sobie cały własny układ kroków, dzieje i finał, nie zachodzi konieczność, by tancerze również to zawierali. W żadnym wydarzeniu dzieje wszystkich nie są dziejami każdego z osobna, ani nawet sumą tych dziejów, i nikt z tutejszych nie potrafi pojąć powodów swej obecności, bo nie może nawet wiedzieć, na czym polega wydarzenie. Mało tego, gdyby wiedział, być może zabrakłoby go dzisiaj, a przecież widzisz, że plan tego nie przewiduje, jeśli w ogóle jest jakikolwiek plan.
Uśmiechnął się, błysnął wielkimi zębami i wypił.
Wydarzenie, ceremonia. Jej orkiestracja. Dzieło nosi pewne oznaki stanowczości. Zawiera się w nim zgładzenie niedźwiedzia. Wypadki dzisiejszego wieczoru nie wydadzą się dziwne ani niecodzienne nawet tym, którzy kwestionują słuszność tak uszeregowanych wydarzeń.
A zatem ceremonia. Można by dowodzić, że nie ma kategorii, która nie zawierałaby ceremonii, że są wyłącznie ceremonie większego i mniejszego formatu, ale odłóżmy na razie ten spór i powiedzmy, że jest to ceremonia o pewnej doniosłości, być może pospolicie zwana rytuałem. Rytuał pociąga za sobą rozlew krwi. Rytuały, które nie spełniają tego warunku, są tylko zwyczajnym udawaniem. Tutaj każdy od razu pozna się na fałszerstwie. Bądź tego pewien. To uczucie w piersi, przywołujące doświadczenie samotności z dzieciństwa jak wtedy, gdy inni odeszli i w grze pozostał tylko jeden uczestnik. Gra w pojedynkę, bez przeciwnika. W której tylko zasady są zagrożone. Nie patrz w bok. Nie mówimy tutaj zagadkami. Ze wszystkich ludzi ty najlepiej znasz to uczucie, tę pustkę i rozpacz. To właśnie przeciw temu chwytamy za broń, czyż nie? Czy krew nie jest składnikiem hartującym spoiwo, które nas łączy? Sędzia nachylił się bliżej. Jak myślisz, czym jest śmierć? O kim mówimy, gdy mówimy o człowieku, który był, a którego już nie ma?
Czy to ślepe zagadki, czy może część prawodawstwa każdego człowieka? Czymże jest śmierć, jeśli nie siłą sprawczą? I ku komu zmierza? Popatrz na mnie.
Nie po drodze mi z wariactwami.
Ani mnie. Ani mnie. Wytrzymaj jeszcze chwilę. Spójrz teraz na nich. Wybierz sobie któregoś, byle kogo. O, tamtego. Widzisz? Tego bez kapelusza. Wiesz, jak się zapatruje na świat. Widać to w jego twarzy, w jego pozie. Ale jego narzekania, że życie źle go traktuje, kryją prawdę o nim. Bo chodzi mu o to, że ludzie nie postępują wedle jego życzenia. Nigdy nie postępowali i nigdy nie będą postępować. Tak to z nim jest, wciąż potyka się o trudności i tak zboczył z wytyczonego kursu, że właściwie jest chodzącym wrakiem, ledwie godnym, by mieścić w sobie ludzkiego ducha. Czy taki człowiek potrafi powiedzieć, że żadne zło na niego nie czyha? Że nie ma żadnej wszechwładzy, siły, żadnej przyczyny? Jakiegoż to heretyka by trzeba, żeby zadać kłam istnieniu mocy sprawczej i zarazem własnym roszczeniom? Czy potrafi uwierzyć, że jego nędzne życie nie zostało ukartowane? Że nie ma zastawu, nie ma wierzyciela? Że bogowie zarówno pomsty, jak i współczucia jednako śpią w swoich kryptach i bez względu na to, czy wołamy o zapełnienie, czy zniszczenie rejestrów księgowych, odpowiada nam ta sama cisza i tylko ona się ostanie? Z kim on rozmawia, człowieku? Widzisz go?
Tamten mężczyzna rzeczywiście mruczał coś pod nosem i rozglądał się smętnie po sali, jakby nie mógł znaleźć ani jednej bratniej duszy.
Człowiek wykuwa własne przeznaczenie, własne i żadne inne, rzekł sędzia. Silna wola lub niewola. Każdy człowiek, który odkryje swoje przeznaczenie i obierze przeciwny kurs, koniec końców dotrze do tego samego miejsca w tym samym czasie, bo przeznaczenie każdego jest wielkie jak świat, który zamieszkuje, i zawiera własne przeciwieństwa. Ta pustynia, na której tak wielu zostało pognębionych, jest bezmierna i woła o wielkość serca, ale w ostatecznym rozrachunku jest pusta. Twarda i jałowa. Jej tworzywem – kamień.
Napełnił szklankę. Wypij, powiedział. Świat toczy się dalej. Nocami urządzamy tańce, a ta noc nie stanowi wyjątku. Drogi prosta i kręta są jedną i tą samą drogą, a skoro się tu znalazłeś, to czy liczą się lata, które upłynęły, odkąd spotkaliśmy się po raz ostatni? Ludzka pamięć jest zawodna, a przeszłość, która była, niewiele się różni od tej, której nie było.
Wziął napełnioną przez sędziego szklaneczkę, wypił i znów ją odstawił. Spojrzał na niego. Byłem wszędzie, rzekł. To tylko jedno z wielu miejsc.
Sędzia uniósł brew. Czy zostawiłeś tam świadków?, spytał. Aby po twoim wyjeździe donosili ci o dalszym istnieniu tych miejsc?
Wariactwo.
Czyżby? Gdzie się podział wczorajszy dzień? Gdzie są Glanton i Brown, gdzie jest ksiądz? Nachylił się jeszcze bliżej. Gdzie jest Shelby, którego zostawiłeś na pustyni na łasce Eliasa? Gdzie Tate, którego porzuciłeś w górach? Gdzie są te damy, ach, te piękne i delikatne damy, z którymi tańczyłeś na balu u gubernatora? Kiedy byłeś bohaterem pomazanym krwią wrogów republiki, której postanowiłeś bronić. A gdzie skrzypek i gdzie taniec?
Ty mi to powiedz.
Powiem. W miarę jak wojna jest oczerniana, a jej szlachetność podawana w wątpliwość, ludzie honoru, którzy rozpoznają świętą naturę krwi, oddzielą się od tańca, bo takie prawo wojownika, a taniec stanie się wtedy tańcem fałszywym, a tancerze fałszywymi tancerzami. Ale zawsze pozostanie jeden, który będzie tancerzem prawdziwym. Zgadujesz, o kim mowa?
Ty jesteś nikim.
W twoich słowach więcej racji, niżbyś sądził. Powiem ci. Tylko ten, kto złożył siebie całego w ofierze na skrwawionym ołtarzu wojny, który zszedł na samo dno piekła i widział potworności w najdrobniejszym szczególe, i poznał wreszcie, że przemawiają do najgłębszych pokładów jego serca, jedynie ten umie tańczyć.
Każde głupie bydlę umie tańczyć.
Sędzia odstawił butelkę na kontuar. Posłuchaj mnie, człowieku, rzekł. Na scenie starczy miejsca tylko dla jednej bestii i żadnej innej. Przeznaczeniem pozostałych jest noc wieczna i nienazwana. Wejdą kolejno w mrok przed światłami rampy. Niedźwiedzie, które tańczą, i te, które nie tańczą.
Przesunął się razem z tłumem do drzwi w głębi pomieszczenia. Na zapleczu siedzieli mężczyźni przy kartach, niewyraźni w kłębach dymu. Ruszył dalej. Kobieta odbierała sztony od ludzi, którzy szli do szopy na tyłach. Spojrzała na niego. Nie miał sztonu. Skierowała go do stolika, przy którym inna kobieta sprzedawała żetony, wciskając pieniądze kamykiem przez wąski otwór do żelaznej kasetki. Zapłacił dolara, wziął ostemplowany mosiężny szton, oddał go przy drzwiach i poszedł dalej.
Znalazł się w dużej sali z podestem dla muzyków na jednym końcu i wielkim piecem zbitym z arkuszy stali na drugim. Po parkiecie sunęły szwadrony kurew. W poplamionych peniuarach, zielonych pończochach i kremowych reformach majaczyły w zadymionym mętnym świetle jak nierzeczywiste lafiryndy, dziecinne i sprośne zarazem. Ciemna karlica wzięła go za rękę i uśmiechnęła się.
Od razu cię wypatrzyłam, powiedziała. Zawsze biorę tego, którego chcę.
Poprowadziła go przez drzwi, przy których stara Meksykanka rozdawała ręczniki i świeczki, a potem po zaciemnionych schodach z desek weszli na piętro niczym uciekinierzy uratowani z jakiejś straszliwej katastrofy.
Patrzył na nią, leżąc w małej klitce, ze spodniami spuszczonymi do kolan. Patrzył, jak zbiera swój strój, jak go wkłada, patrzył, jak przysuwa świecę do lustra i przygląda się swojej twarzy. Odwróciła się i spojrzała na niego.
Chodźmy, rzekła. Muszę iść.
Idź.
Nie możesz tu leżeć. Chodź. Muszę iść.
Usiadł, zsunął nogi z małej żelaznej pryczy, wstał, wciągnął spodnie, zapiął guziki i pas. Podniósł leżący na podłodze kapelusz, otrzepał go o udo i włożył.
Musisz tam zejść i się napić, powiedziała. Zrobi ci się dobrze.
Już teraz mi dobrze.
Wyszedł. Na końcu korytarza odwrócił się i spojrzał. A potem ruszył schodami na dół. Podeszła do drzwi. Stała w korytarzu, trzymając w ręku świecę. Patrzyła, jak niknie w mroku na schodach, po czym zamknęła za sobą drzwi.
Stanął pod ścianą. Na parkiecie ustawili się w kręgu ludzie, którzy trzymali się za ręce, uśmiechali i krzyczeli do siebie. Na scenie przysiadł skrzypek na stołku, a dokoła przechadzał się wodzirej, który wołał, gestykulował i pląsał, pokazując pozostałym układ kroków. Na zewnątrz, na ciemnym podwórku, stały w błocie grupki wynędzniałych Tonkawów, z twarzami zastygłymi w osobliwe zadumane portrety w nitkach okiennych świateł. Skrzypek wstał i wpasował instrument pod brodę. Krzyknięto, rozbrzmiała muzyka i krąg tańczących ruszył ostrożnie przy akompaniamencie donośnego szurania.
Wyszedł tylnymi drzwiami.
Deszcz ustał i było chłodno. Stanął na podwórku. Z nieba spadały gwiazdy, miriadami i w bezładzie, gnając wzdłuż krótkich wektorów ze swych początków w nocy ku kresowi przeznaczenia w pyle i nicości. W sali rzępoliły skrzypki, tancerze szurali i tupali nogami. Na ulicy mężczyźni szukali małej dziewczynki, której niedźwiedzia zastrzelono, bo zaginęła. Chodzili z latarniami i pochodniami po ciemnych podwórkach, nawołując ją po imieniu.
Ruszył po kładce do wychodka. Stanął przed wejściem, słuchając niknących głosów, i znów spojrzał na ciche tory gwiazd, które zgasły nad ciemnymi wzgórzami. A potem otworzył drzwi z nieheblowanych desek i wszedł do środka.
Na sedesie siedział sędzia. Był nagi. Podniósł się z uśmiechem i zamknął go w uścisku ramion, tuląc do ogromnego strasznego cielska i opuszczając drewnianą zapadkę w drzwiach za jego plecami.
W saloonie dwaj mężczyźni szukali właściciela niedźwiedzia, bo chcieli kupić jego futro. Zwierzę leżało na scenie w ogromnej kałuży krwi. Pogasły wszystkie świece oprócz jednej, która skwierczała nieśmiało łojem jak lampka wotywna. W tancbudzie młody mężczyzna dołączył do skrzypka, wystukując metrum parą łyżek między kolanami. Kurwy pląsały półnagie, niektóre z obnażonymi piersiami. Na błotnistym podwórku za domem dwaj mężczyźni szli po deskach do wychodka. Trzeci stał obok, sikając w błoto.
Jest tam kto?, spytał pierwszy.
Mężczyzna załatwiający potrzebę nie podniósł wzroku. Na waszym miejscu bym tam nie właził, powiedział.
Jest tam kto?
Ja bym nie właził.
Wyprostował się, zapiął spodnie, wyminął ich i ruszył w stronę świateł. Pierwszy mężczyzna popatrzył za nim, a potem otworzył drzwi do wychodka.
O Boże przenajświętszy, powiedział.
Co? Co jest?
Milczał. Wyminął drugiego i poszedł z powrotem do budynku. Tamten popatrzył za nim. A potem otworzył drzwi i zajrzał do środka.
W saloonie ułożono niedźwiedzia na płachcie zdjętej z wozu i skrzykiwano chętnych do pomocy przy wynoszeniu. Na zapleczu dym z cygar krążył wokół lamp jak złowroga mgła, a mężczyźni licytowali i rozdawali karty wśród niskich pomruków.
W tańcach nastąpiła przerwa i do skrzypka na scenie dołączył drugi. Zaczęli obaj szarpać palcami struny, obracając małe drewniane kołeczki, aż w końcu byli usatysfakcjonowani. Wielu tancerzy zataczało się pijanych po sali, niektórzy zrzucili koszule i kurtki i stali teraz z nagimi torsami, spoceni, choć w środku było na tyle zimno, że parowały oddechy. Na podest weszła olbrzymia kurwa i zaczęła klaskać, dopominając się pijackim głosem o muzykę. Miała na sobie tylko męskie kalesony, kilka jej sióstr także ubranych było w rzeczy, które wyglądały jak zdobyczne trofea – kapelusze, portki i niebieskie kawaleryjskie kurtki z sukna o ukośnym splocie. Gdy muzykanci zarzępolili, ze wszystkich gardeł dobył się radosny okrzyk, do przodu wysunął się wodzirej i zapowiedział taniec, a tancerze zaczęli tupać, pohukiwać i słaniać się jeden na drugiego.
I tańczą, podłoga z desek dudni pod obcasami, skrzypkowie szczerzą się odrażająco znad pochylonych instrumentów. Nad nimi wszystkimi góruje tańczący nago sędzia, szybko i żwawo poruszając małymi stopami, teraz przyspieszając kroku, kłaniając się damom, ogromny i bezwłosy niczym olbrzymi noworodek. Mówi, że nigdy nie śpi. Że nigdy nie umrze. Dyga przed skrzypkami, pląsa do tyłu, odrzuca głowę, parska głębokim gardłowym śmiechem i jest wielkim ulubieńcem, ten sędzia. Wachluje się kapeluszem, a księżycowa kopuła jego czaszki sunie blada pod światłami, on zaś obraca się, przejmuje skrzypki, wiruje w piruecie, wykonuje jedno pas, dwa pas, tańcząc i grając jednocześnie. Ma lekkie, zwinne stopy. Nigdy nie śpi. Mówi, że nigdy nie umrze. Tańczy w świetle i cieniu i jest wielkim ulubieńcem. Nigdy nie śpi, ten sędzia. Tańczy i tańczy. Mówi, że nigdy nie umrze.