XX

UCIECZKA • NA PUSTYNIĘ • ŚCIGANI PRZEZ JUMÓW

• ODPÓR • ALAMO MUCHO • JESZCZE JEDEN UCIEKINIER

• OBLĘŻENI • GRA W KULKI • OGNIE NOCĄ

• SĘDZIA ŻYJE • TARGI NA PUSTYNI

• EKSKSIĄDZ NAWOŁUJE DO ZABÓJSTWA

• W DROGĘ • KOLEJNE SPOTKANIE

• POTOK CARRIZO • ATAK • POŚRÓD KOŚCI

• GRA O WSZYSTKO • EGZORCYZM

• RANNY TOBIN • NARADA • RZEŹ KONI

•SĘDZIA O DELIKTACH

• KOLEJNA UCIECZKA, KOLEJNA PUSTYNIA

Toadvine i dzieciak przedarli się w górę rzeki pod gradem strzał grzechoczących w nadbrzeżnych zaroślach. Wypadli z łoziny, wdrapali się na wydmy, zeszli po drugiej stronie i znów się wyłonili, dwie ciemne sylwetki sunące z mozołem po piachu, to biegnące truchtem, to się słaniające. Wystrzał z rewolweru zabrzmiał głucho i martwo w tej otwartej przestrzeni. Na grzbiecie wydmy ukazało się czterech Jumów, którzy wcale ich nie ścigali, tylko ustalili obrany przez nich kurs w terenie i zawrócili.

Dzieciak miał w nodze strzałę, utkwiła w kości. Zatrzymał się, usiadł, odłamał drzewce kilka cali od rany, wstał i ruszyli dalej. Zatrzymali się na szczycie wzniesienia i spojrzeli za siebie. Jumowie zniknęli z wydm i widać było tylko dym unoszący się ciemną smugą spomiędzy nadrzecznych skał. Na zachodzie rozpościerała się kraina pofałdowanych piaszczystych pagórków, wśród których człowiek mógł się zaczaić w ukryciu, ale

nie było tam żadnego miejsca osłoniętego przed słońcem i jedynie wiatr mógłby zatrzeć ślady.

Możesz iść?, spytał Toadvine.

A co innego pozostaje?

Dużo masz wody?

Mało.

Co chcesz robić?

Nie wiem.

Można by cofnąć się nad rzekę i przywarować, zaproponował Toadvine.

A co potem?

Znów spojrzał w kierunku fortu, a potem na ułamaną strzałę w nodze dzieciaka i płynącą krew. Chcesz to spróbować wyciągnąć?

Nie.

To co chcesz?

Iść.

Skorygowali kurs i ruszyli szlakiem taborów, wędrowali przez całe długie przedpołudnie, popołudnie i wieczór. O zmierzchu wypili resztkę wody i brnęli dalej pod obracającym się z wolna kołem gwiazd, potem zasnęli, dygocząc wśród wydm, o świcie podnieśli się i znowu ruszyli. Ranna noga zesztywniała i dzieciak utykał w tyle, podpierając się kawałkiem dyszla jak kosturem, i dwa razy powiedział Toadvine'owi, żeby go zostawił, ale on nie chciał.

Zobaczyli ich, jak się zbierają od wschodu na uskoku drżącego horyzontu niczym nędzne marionetki. Byli pieszo i wydawało się, że biegną truchtem. Nie upłynęła godzina, gdy zaczęli szyć z łuków.

Dwaj uciekinierzy szli dalej, dzieciak z wyjętym rewolwerem, obaj odskakiwali i uchylali się przed strzałami, które ze świstem sypały się ze słońca, błyszcząc na całej długości na tle jasnego nieba, potem malały w skróconej perspektywie i wreszcie zastygały w ziemi. Ułamywali w marszu drzewce, żeby nie mogły być ponownie użyte, i wlekli się na ukos przez wydmy jak kraby, aż wreszcie strzały zaczęły padać tak gęsto i blisko, że musieli się zatrzymać. Dzieciak wyciągnął się na ziemi, wsparty na łokciach, napiął kurek i wycelował z rewolweru. Jumowie znajdowali się w odległości stu jardów. Wznieśli okrzyk. Toadvine przyklęknął obok. Broń szarpnęła do tyłu, szary dym zawisł nieruchomo w powietrzu i jeden z dzikich zniknął z oczu jak aktor w scenicznej zapadni. Dzieciak znów odciągnął kurek, ale Toadvine położył dłoń na lufie, więc spojrzał na niego, zluzował mechanizm, usiadł i załadował pustą komorę, dźwignął się, wziął kostur i ruszyli dalej. Z tyłu na równinie słyszeli ciche nawoływania tubylców, którzy zbiegli się dokoła zastrzelonego pobratymca.

Pomalowana horda podążała ich śladem cały dzień. Nie pili wody od dwudziestu czterech godzin, jałowy fresk piachu i nieba zaczął drżeć i pływać i raz po raz nadlatywały ku nim ukośnie strzały, niczym kępy zmutowanych roślin pustynnych pieniących się gniewnie w powietrzu. Nie ustawali. Kiedy dotarli do studni w Alamo Mucho, słońce z przodu wisiało już nisko, a na krawędzi zbiornika siedziała jakaś postać. Wstała i zastygła w drżącej soczewce świata, potem wyciągnęła rękę, czy w geście powitania, czy przestrogi, tego nie wiedzieli. Kuśtykali dalej,

osłaniając oczy, a postać przy studni zawołała. Był to eksksiądz Tobin.

Sam, bez broni.

Ilu was?, spytał.

Ilu widać, odparł Toadvine.

Wszyscy padli? Glanton? Sędzia?

Nie odpowiedzieli. Zsunęli się na dno studni, gdzie było kilka cali wody, uklękli i zaczęli pić.

Dziura, w której zbudowano studnię, miała może kilkanaście stóp średnicy, więc zajęli pozycje wokół pochyłych ścian krateru i patrzyli, a Indianie rozbiegli się po równinie, sadząc w oddali powolne susy. Potem skupili się w kilku strategicznych miejscach i zaczęli strzelać do uciekinierów, a Amerykanie ostrzegali się krzykiem przed nadlatującymi strzałami jak oficerowie artylerii, leżąc na odsłoniętej skarpie i obserwując znad studni napastników, z dłońmi rozczapierzonymi po bokach, z nogami ugiętymi w kolanach, gotowi do skoku jak koty. Dzieciak całkowicie wstrzymał ogień i wkrótce od zachodniej strony, którą faworyzowało słońce, zaczęli się zbliżać dzicy.

Dokoła studni piętrzyły się kopce piasku ze starych drążeń i Jumowie najwyraźniej chcieli do nich dotrzeć. Dzieciak doczołgał się więc ze swojego stanowiska na zachodni kraniec wykopów i zaczął strzelać do Indian, stojących i siedzących w kucki jak wilki na drżącej równinie. Eksksiądz ukląkł obok niego i kapeluszem osłonił muszkę od słońca, a dzieciak pociągał za spust na skraju wykopów, trzymając broń oburącz. Po drugim strzale jeden z dzikich upadł i leżał nieruchomo na ziemi.

Następny, trafiony, zakręcił się wokół własnej osi, usiadł, wstał, zrobił kilka kroków i znów usiadł. Eksksiądz szeptał słowa zachęty przy łokciu dzieciaka, a gdy ten znów napiął kciukiem kurek, Tobin przesunął trochę kapelusz, żeby wspólnym cieniem objąć muszkę i oko strzelca, a wtedy znów padł strzał, który dobił siedzącego na ziemi rannego Indianina. Eksksiądz zagwizdał cicho.

Ejże, bystryś. Ale podstępnie sobie poczynają, aż odwagi brakuje.

Jumowie wydawali się sparaliżowani stratami. Dzieciak ponownie odciągnął kurek i zastrzelił kolejnego, więc w końcu się zbiegli i zaczęli wycofywać, niosąc poległych, wypuszczając grad strzał, wykrzykując krwawe klątwy w swej przedpotopowej mowie albo wzywając tych bogów wojny lub dobrej fortuny, u których mieli posłuch; uciekali po równinie, aż całkiem zmaleli.

Z prochownicą i ładownicą na ramieniu dzieciak zsunął się na dno studni i starą łopatą wykopał tam drugi mały dół, a potem w wodzie, która przesączyła się z ziemi, umył komory bębenka i lufę rewolweru, wpychając do środka na patyku kawałek swojej koszuli. Gdy wszystko wyczyścił, poskładał z powrotem broń, stukając w złącza, aż bębenek został zamocowany, po czym położył rewolwer na piasku, by wysechł.

Toadvine okrążył wykopy, podszedł do eksksiędza, położył się obok i w popołudniowym słońcu obserwowali wycofujących się Indian, których sylwetki drżały w powietrzu nagrzanym od ziemi.

Ma cela, nie?

Tobin skinął głową i zajrzał do studni. Dzieciak ładował rewolwer, obracając bębenek, żeby dosypać odmierzanego na oko prochu i osadzić w komorach kule ogonkami do dołu.

Jak stoicie z amunicją?

Kiepsko. Mamy trochę ołowiu, niedużo.

Eksksiądz skinął głową. Nadchodził wieczór, a na czerwonej ziemi od zachodu na tle słońca zbierali się Jumowie.

Przez całą noc na ciemnym obwodzie planety płonęły ognie, a dzieciak odpiął lufę od rewolweru i używając jej jako lunety, obszedł teren po ciepłym piachu i obserwował ognie, wypatrując ruchu. Trudno o bardziej jałowe pustkowie na świecie i choć niektóre stworzenia nie wołają po nocy, teraz jedno wołało i słuchali własnego oddechu w mroku i zimnie, słuchali skurczów krwistoczerwonego serca tłukącego się w piersi. Kiedy nastał dzień, ognie dogasły, z równiny wznosiły się w trzech różnych punktach kompasu wiotkie smugi dymu, a wróg zniknął. Od wschodu zbliżała się ku nim po suchej ziemi duża postać w towarzystwie mniejszej. Toadvine i eksksiądz patrzyli.

Dojrzysz, co to?

Tobin pokręcił głową.

Toadvine zwinął dłoń i gwizdnął przenikliwie na dzieciaka. Ten usiadł z rewolwerem w dłoni. Wgramolił się ze sztywną nogą na stok. Leżeli we trzech i patrzyli.

Był to sędzia z półgłówkiem. Nadzy, szli o świcie po pustyni jak istoty, których egzystencja ledwo styka się ze światem

wokół, ich sylwetki wyraziście żywe, to znów przygaszone w tym samym osobliwym świetle. Jak rzeczy, których sama zapowiedź naznacza zagadkowością. Jak rzeczy tak pełne znaczenia, że ich forma się zaciera. Trzej mężczyźni przy studni obserwowali w milczeniu tę wędrówkę z rodzącego się dnia i choć nie było już wątpliwości, kto się do nich zbliża, nie chcieli tego nazwać. Wlekli się dalej, sędzia bladoróżowy pod warstwą miałkiego kurzu jak noworodek, półgłówek znacznie ciemniejszy, przemierzali razem równinę niczym jakiś odarty z szat błazeński król i jego trefniś, wygnani na najdalsze kresy ziemi, by tam razem pomrzeć.

Podróżujący po pustyniach rzeczywiście napotykają stworzenia wymykające się wszelkiemu opisowi. Gapie przy studni wstali, aby lepiej widzieć nadejście tamtych dwóch. Półgłówek sadził susy, żeby dotrzymać kroku sędziemu. Sędzia miał perukę z wyschniętego rzecznego błota, z której sterczały kawałki słomy i trawy, a głowę idioty przykrywał kawał futra, z wierzchu poczerniały od krwi. Sędzia niósł w ręku mały płócienny tornister i obwieszony był mięsem, przypominając średniowiecznego pokutnika. Wdrapał się na wykop i skinął im głową na powitanie, po czym zsunął się z półgłówkiem do studni, żeby się napić.

Tenże idiota, którego trzeba było karmić ręką. Ukląkł obok sędziego i zacząć głośno chłeptać zimną wodę. Podniósł ciemne oczy larwy na trzech mężczyzn przycupniętych u góry na skraju dołu, a potem pochylił się i wypił więcej.

Sędzia zrzucił z siebie bandoliery sczerniałego mięsa, a jego białą skórę pokrywały różowe smugi w podobny do nich deseń. Sięgnął po małą glinianą czarkę i polał wodą spaloną, obłażącą z naskórka głowę i twarz, napił się znowu, wreszcie usiadł. Podniósł wzrok na towarzyszy. Miał spierzchnięte usta i spuchnięty język.

Ej, Louis, odezwał się. Co chcesz za ten kapelusz?

Toadvine splunął. Nie jest na sprzedaż.

Wszystko jest na sprzedaż. Co chcesz?

Spojrzał niepewnie na eksksiędza. A potem w głąb studni. Muszę mieć swój kapelusz, odpowiedział.

Co chcesz?

Toadvine wskazał podbródkiem pasy mięsa. Pewnikiem zamieniłbyś się na trochę tego ścierwa?

W żadnym razie, odrzekł sędzia. To jest dla wszystkich. No to ile za kapelusz?

A ile byś dał?, spytał Toadvine.

Sędzia wpatrywał się w niego. Dam ci sto dolarów, rzekł.

Nikt się nie odezwał. Wydawało się, że siedzący w kucki półgłówek także czeka na wynik tej rozmowy. Toadvine zdjął kapelusz i popatrzył na niego. Cienkie czarne włosy oblepiały mu głowę po bokach. Nie będzie ci pasował, powiedział.

Sędzia przytoczył jakiś łaciński cytat i się uśmiechnął. Nie troszcz się o to, odparł.

Toadvine włożył z powrotem kapelusz i go poprawił. Zgaduję, że dolary masz w tym tornistrze, powiedział.

Trafnie zgadujesz.

Toadvine spojrzał w stronę słońca.

Dam ci sto, dorzucę jeszcze ćwierć setki i nie będę pytał, skąd go masz, zachęcał sędzia.

Karty na stół, odrzekł Toadvine.

Sędzia rozpiął torbę, przechylił ją i wysypał zawartość na piasek. Był tam nóż i może z pół wiadra złotych monet wszelkiej wartości. Odłożył nóż, rozsunął pieniądze i podniósł wzrok.

Toadvine zdjął kapelusz. Zszedł na dół po pochyłości. Przysiadł naprzeciw sędziego po drugiej stronie jego skarbów, a ten pchnął ku niemu obiecane monety, przesuwając je wierzchem dłoni jak krupier. Toadvine oddał kapelusz i zebrał pieniądze, a sędzia wziął nóż, przeciął otok z tyłu, rozkroił rondo i główkę, po czym włożył kapelusz i spojrzał w górę na Tobina i dzieciaka.

Chodźcie, powiedział. Chodźcie, zjemy razem mięso.

Ani drgnęli. Toadvine już szarpał zębami trzymany oburącz kawałek. W studni było chłodno, poranne słońce oświetlało jedynie górną część cembrowiny. Sędzia zgarnął pozostałe monety z powrotem do torby, odstawił ją na bok i pochylił się, żeby się napić. Półgłówek wpatrywał się w swoje odbicie, potem patrzył na pijącego sędziego, potem na uspokajającą się wodę. Sędzia otarł twarz i spojrzał na sylwetki w górze.

Jak stoicie z bronią?, spytał.

Dzieciak przełożył już jedną nogę do środka, ale teraz ją cofnął. Tobin się nie poruszył. Patrzył na sędziego.

Mamy jeden rewolwer, Holden.

Mamy?

Ten chłopak tutaj.

Dzieciak się wyprostował. Tobin stanął obok niego.

Sędzia również podniósł się na dnie studni, poprawił kapelusz i chwycił tornister pod pachę jak ogromny nagi adwokat, którego ta kraina doprowadziła do obłędu.

Zważ, co mu radzisz, księże, powiedział. Jedziemy na tym samym wozie. Tamtejsze słońce jest jak źrenica Boga i wszyscy jednakowo się usmażymy na tej krzemiennej patelni, zapewniam cię.

Nie jestem księdzem i nie mam żadnej rady, odparł Tobin. Ten chłopak sam sobie rozkazuje.

Sędzia się uśmiechnął. W rzeczy samej, rzekł. Spojrzał na Toadvine'a, potem znów uśmiechnął się do eksksiędza. A zatem?, spytał. Czy mamy się wymieniać przy tej dziurze w ziemi jak wrogie stada małpoludów?

Tobin zerknął na dzieciaka. Stali twarzą w stronę słońca. Przykucnął, żeby sędzia w dole lepiej słyszał.

Myślisz, że jest gdzieś jakaś lista, na której spisuje się studnie na pustyni?

Och, księże, znasz ten urząd znacznie lepiej niż ja. W tej kwestii nie mam żadnych roszczeń. Mówiłem już, prosty ze mnie człowiek. Wiesz, że zapraszam was, byście tu zeszli, napili się i napełnili manierkę.

Tobin się nie poruszył.

Dawaj manierkę, powiedział dzieciak. Wyjął rewolwer zza pasa, podał go eksksiędzu, wziął skórzany bukłak i zsunął się po ścianie.

Sędzia śledził go wzrokiem. Dzieciak obszedł dno studni, w której nie było ani skrawka miejsca poza zasięgiem rąk Holdena. Ukląkł naprzeciwko półgłówka, odkorkował bukłak i zanurzył

go w wodzie. Patrzyli we dwóch, jak woda wlewa się do szyjki, patrzyli, jak pieni się i zastyga. Dzieciak zatkał bukłak, pochylił się i napił z kałuży, a potem wyprostował się i spojrzał na Toadvine'a.

Idziesz z nami?

Toadvine zerknął na sędziego. Nie wiem, odparł. Jest na mnie nakaz. Aresztują mnie w Kalifornii.

Aresztują?

Nie odpowiedział. Siedział na ziemi. Rozstawił trzy palce i wbił je przed sobą w piasek, potem podniósł dłoń, obrócił ją i znów wbił palce, aż powstało sześć otworów tworzących gwiazdę albo heksagon. Starł wzór i podniósł wzrok.

Chyba nie myślisz, że człowiek z własnej woli uciekłby z kraju aż tutaj?

Dzieciak wstał i zarzucił rzemień bukłaka na ramię. Nogawkę miał czarną od krwi, a z uda sterczał czerwony kawałek strzały jak kołek do wieszania przedmiotów. Splunął, otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał na Toadvine'a. Ty żeś nie uciekł z żadnego kraju, odparł. Przeszedł przez kałużę i zaczął się wspinać. Sędzia śledził go wzrokiem. Dzieciak wyszedł na słońce, odwrócił się i spojrzał. Zobaczył, że między nagimi udami sędzia trzyma otwarty tornister.

Pięćset dolarów, powiedział. Ale razem z prochem i ołowiem.

Eksksiądz stanął obok dzieciaka. Załatw go, syknął.

Dzieciak odebrał rewolwer, ale Tobin uczepił się jego ramienia i dalej szeptał, a gdy dzieciak się wyrwał, przemówił głośniej, tak wielki ogarnął go strach.

Drugiej szansy nie dostaniesz, chłopaku. Zrób to. Jest goły. Bezbronny. Na krew Chrystusa, myślisz, że dasz mu radę w inny sposób? Zrób to, chłopcze. Zrób to z miłości do Boga. Zrób to, bo inaczej stracisz życie, przysięgam ci.

Sędzia uśmiechnął się i popukał palcem w skroń. Ksiądz, rzekł. Ksiądz za długo przebywał na słońcu. Siedemset pięćdziesiąt, to moja ostatnia oferta. Za tyle sprzedasz, a ja za tyle kupię.

Dzieciak wetknął rewolwer za pas. A potem, z nachalnym eksksiędzem u boku, okrążył krater i ruszyli razem równiną na zachód. Toadvine wspiął się na górę i patrzył za nimi. Po chwili nie było ich już widać.

Tego dnia nogi zaniosły ich na rozległą mozaikową posadzkę z niewielkich bloków jaspisu, karnelianu i agatu, wielką na tysiąc akrów, gdzie w odstępach niewypełnionych fugą zawodził wiatr. Drogą przez ten teren nadjechał z zachodu na koniu David Brown, prowadząc drugie zwierzę. Luzak miał siodło i ogłowie. Dzieciak stanął z kciukami zahaczonymi o pas i patrzył, jak się zbliża, spoglądając na niedawnych towarzyszy.

Słyszeliśmy, żeś był w juzgado, odezwał się Tobin.

Byłem, odparł Brown. Ale już nie jestem. Zlustrował ich bacznie od stóp do głów. Zerknął na kawałek strzały sterczący z nogi dzieciaka i zajrzał eksksiędzu głęboko w oczy. Gdzie wasz ekwipunek?

Mamy to, co widzisz.

Skłóciliście się z Glantonem?

Glanton nie żyje.

Brown splunął gęstą białą śliną na środek ogromnej spękanej równi. W ustach trzymał mały kamyk, co pomagało powstrzymać pragnienie. Przesunął go w żuchwie i spojrzał na nich. Jurny, powiedział.

Tak, odparł eksksiądz.

Wszystkich wycięli?

Toadvine i sędzia siedzą w takiej jednej studni, o tam.

Sędzia, powtórzył Brown.

Konie patrzyły posępnie na oszalałą kamienną podłogę pod kopytami.

Reszta padła? Smith? Dorsey? Czarnuch?

Wszyscy, potwierdził Tobin.

Brown spojrzał przez pustynię na wschód. Jak daleko do studni?

Ruszyliśmy z godzinę po wschodzie słońca.

Ma broń?

Nie.

Brown wpatrywał się w ich twarze. Ksiądz nie kłamie, powiedział.

Milczeli. Siedział w siodle, dotykając palcem szkaplerza z wyschniętych uszu. Po chwili zawrócił konia i ruszył, prowadząc za sobą wierzchowca bez jeźdźca. Raz po raz oglądał się przez ramię. A potem przystanął.

Widzieliście trupa?, zawołał. Glantona.

Ja widziałem, odparł eksksiądz, bo tak właśnie było.

Pojechał, obrócony lekko w siodle, z karabinem na udzie. Obserwował dwóch wędrowców, a oni jego. Gdy sylwetka zmalała pośrodku równiny, odwrócili się i powlekli dalej.


* * *

Nazajutrz w południe natknęli się na porzucone przez karawany wyposażenie, zzute buty, kawałki uprzęży, kości i wyschnięte ścierwa mułów z wciąż zapiętymi alparejas. Sunęli bladym półkolistym brzegiem pradawnego jeziora, gdzie połamane muszle leżały jak odłamki ceramiki, kruche i pokarbowane wśród piasków, a wczesnym wieczorem zeszli z wydm i hałd nad potok Carrizo, nikłą strugę wody, która wyciekała spomiędzy kamieni i niknęła na pustyni. W tym miejscu skonało tysiące owiec, dwaj wędrowcy przeszli więc między pożółkłymi kośćmi i ścierwem, nadal porośniętym łatami skołtunionego runa, i uklękli, żeby się napić. Gdy dzieciak podniósł mokrą głowę znad strumyka, kula karabinowa przeszyła jego odbicie w wodzie, a echo wystrzału zatrzeszczało między stokami zasłanymi bezlikiem gnatów, zadudniło po pustyni i przebrzmiało.

Okręcił się, rozpłaszczony na brzuchu, i zaczął przesuwać w bok, lustrując widnokrąg. Najpierw dojrzał konie, stojące nos w nos w prześwicie między wydmami od południowej strony. Potem zobaczył sędziego, w stroju połatanym z ubrań niedawnych towarzyszy. Trzymał karabin na sztorc za lufę i wsypywał proch do otworu. Nagi półgłówek w kapeluszu przycupnął na piachu u jego stóp.

Dzieciak przemknął na obniżony teren i padł plackiem, z rewolwerem w garści. Obok jego łokcia sączył się strumyk. Odwrócił się w poszukiwaniu eksksiędza, ale nie mógł go znaleźć. Za krzyżakami z gnatów, na osłonecznionym pagórku,

dojrzał Holdena i jego podopiecznego, podniósł więc rewolwer, osadził dłoń w zagłębieniu cuchnącej kości miednicznej i wypalił. Na stoku, za plecami sędziego, zobaczył fontannę piasku. Wtedy sędzia opuścił karabin i strzelił. Kula zagrzechotała wśród kości, po wydmach przetoczył się huk.

Leżał na ziemi, z sercem bijącym jak młot. Napiął kurek i uniósł głowę. Imbecyl siedział jak przedtem, a sędzia maszerował spokojnie po grzbiecie wydmy, patrząc dokoła na sterty kości w poszukiwaniu stanowiska strzeleckiego. Dzieciak znowu ruszył. Poczołgał się nad strumyk i zaczął pić, z rewolwerem i prochownicą w górze, wciągał wodę w usta. A potem umknął na drugą stronę w głąb wąskiej niecki między wydmami, podeptanej przez wilki. Wydawało mu się, że z lewej strony dobiegł go ściszony głos eksksiędza i słyszał szmer wody. Leżał, nasłuchując. Ustawił kurek w pozycji półnapiętej, obrócił bębenek i załadował pustą komorę, nałożył kapiszon, podniósł głowę i się rozejrzał. Niskie wzniesienie, z którego zaatakował sędzia, było teraz gołe, a od południa po piasku zbliżały się dwa konie. Dzieciak napiął kurek i patrzył. Szły swobodnie po jałowej ziemi, bodąc łbami powietrze i machając ogonami. A potem zobaczył półgłówka gramolącego się za zwierzętami niczym przygłupi neolityczny pastuch. Po prawej stronie, spomiędzy wydm, wyrósł sędzia, zerknął i zniknął. Konie szły dalej, a z tyłu dobiegły szmery i gdy dzieciak się odwrócił, ujrzał eksksiędza szepczącego do niego z niecki.

Zastrzel go.

Obrócił się, wypatrując Holdena.

Głupca, zawołał Tobin chrapliwym półgłosem. Głupca zastrzel.

Uniósł broń. Konie przeszły jeden za drugim przez wyrwę w szpalerze pożółkłych kości, a imbecyl wdrapał się za nimi i przepadł. Dzieciak spojrzał przez ramię, ale Tobin też zniknął. Ruszył w głąb niecki, aż dotarł ponownie nad strumyk, trochę zmącony przez pijące konie. Noga znów zaczęła krwawić, położył się więc i moczył ją w zimnej wodzie, a potem napił się, nabrał wody w garść i polał sobie kark. Wąsy krwi wypływające z rany przypominały w nurcie pijawki. Zerknął na słońce.

Witam, zawołał sędzia. Jego głos dobiegł od zachodu. Jakby odezwał się do nowych wędrowców, którzy dotarli nad strumień.

Dzieciak nasłuchiwał. Nie było nikogo nowego. Po chwili sędzia ponownie zawołał. Wyjdźcie. Przecież wody starczy dla wszystkich.

Zarzucił sobie prochownicę na plecy, żeby się nie zamoczyła, i trzymając rewolwer w powietrzu, czekał. W górze potoku konie przestały pić. A potem znów zaczęły.

Gdy przeczołgał się na drugi brzeg, natknął się na ślady eksksiędza, odciski jego rąk i stóp wśród tropów dzikich kotów, lisów i małych pustynnych świń. Dotarł do polanki na tym bezsensownym cmentarzysku i usiadł, nasłuchując. Skórzane ubranie było ciężkie i sztywne od wody, w nodze czuł rwący ból. W odległości stu stóp ukazał się nad kośćmi koński pysk ociekający wodą, po czym zniknął. Sędzia znów zawołał, a jego

głos rozległ się w całkiem innym miejscu. Namawiał do przyjaźni. Dzieciak patrzył na małą karawanę mrówek sunącą między łukami owczych żeber. Patrząc, natknął się wzrokiem na ślepia małej żmii, zwiniętej pod strzępem skóry. Otarł usta i znów ruszył. W ślepym zaułku ślady eksksiędza kończyły się i zawracały. Położył się i nasłuchiwał. Do zmroku pozostały długie godziny. Po chwili dobiegł go spośród kości bełkot półgłówka.

Słyszał wiatr nadciągający z pustyni i własny oddech. Kiedy podniósł głowę i wyjrzał, zobaczył eksksiędza. Tobin szedł, potykając się o kości, a w rękach niósł krzyż sklecony z baranich goleni i związany kawałkami skóry. Trzymał go przed sobą na środku pustyni jak obłąkany różdżkarz i wołał w mowie obcej i zarazem wymarłej.

Dzieciak wstał, ściskając oburącz broń. Okręcił się gwałtownie. Zobaczył sędziego, znów w zupełnie innym miejscu, z karabinem przy ramieniu. Holden strzelił, a Tobin odwrócił się w stronę, z której przyszedł, i usiadł, wciąż trzymając krzyż. Holden odłożył karabin i chwycił drugi. Próbując uspokoić drżenie rąk, dzieciak wypalił i padł na piasek. Ciężka karabinowa kula przemknęła w górze jak asteroida, zagrzechotała i zastukała pośród kości rozsypanych na wzniesieniu. Uniósł się na kolana i wyjrzał, ale sędzia zniknął. Załadował pustą komorę i znów zaczął się czołgać na łokciach do miejsca, gdzie widział upadającego Tobina, orientując się wedle słońca i zatrzymując od czasu do czasu, żeby nasłuchiwać. Ziemię pokrywały ślady

drapieżników, które ściągały z okolicy w poszukiwaniu padliny, a wiatr wciskający się między wydmy niósł kwaśny odór podobny do smrodu brudnej ścierki do naczyń, i tylko ten wiatr mącił ciszę.

Dzieciak znalazł Tobina nad strumykiem, gdy obmywał ranę kawałkiem szmaty oderwanej z koszuli. Kula przeszyła mu szyję na wylot. O włos minęła tętnicę, ale i tak nie mógł zatamować krwi. Spojrzał na dzieciaka, przycupniętego pośród czaszek i żeber wskazujących niebo.

Musisz zabić konie, powiedział. Inaczej nie masz szans. Dopadnie cię.

Moglibyśmy je wziąć.

Nie bądź głupi, chłopaku. Czy ma na nas inną przynętę?

Możemy uciec, jak tylko się ściemni.

A co, nazajutrz dzień już nie wzejdzie?

Dzieciak patrzył na eksksiędza. Samo nie przestanie?, spytał.

Nie.

Co myślisz?

Muszę to zatrzymać.

Krew spływała Tobinowi między palcami.

Gdzie jest sędzia?, spytał dzieciak.

No właśnie, gdzie?

Jak go zabiję, będziemy mogli wziąć konie.

Nie zabijesz go. Nie bądź głupi. Zabij konie.

Dzieciak spojrzał na płytki strumyk pośrodku pustyni.

No dawaj, chłopaku.

Popatrzył na eksksiędza i kleksy krwi skapujące powoli do wody, rozkwitające jak pąki róż i blednące. Ruszył w górę strumienia.

Dotarł tam, gdzie konie piły wcześniej wodę, ale już ich nie było. W miejscu, gdzie przeszły strumyk, ujrzał mokry wciąż piasek. Trzymał rewolwer przed sobą, opierając się na nasadach dłoni. Mimo ostrożności dopiero po długiej chwili zobaczył wpatrzonego w niego półgłówka.

Imbecyl siedział nieruchomo w altance z kości, z poszatkowanym słońcem naklejonym na pustej twarzy. Patrzył jak dziki leśny zwierz. Dzieciak spojrzał na niego, a potem poczołgał się dalej śladem koni. Luźna szyja obracała się powoli, z bezwładnej żuchwy ściekała ślina. Kiedy dzieciak zerknął przez ramię, ten ciągle patrzył. Dłonie położył przed sobą na piachu i choć twarz miał pozbawioną wyrazu, wyglądał jak stworzenie pogrążone w wielkiej niedoli.

Konie stały na wzniesieniu nad potokiem i patrzyły na zachód. Leżał cicho, lustrując teren. A potem ruszył wzdłuż wody, usiadł zwrócony plecami do kościanych palików, napiął kurek i oparł łokcie na kolanach.

Dostrzegły, jak się zbliżał od strony strumyka, i teraz go obserwowały. Usłyszawszy szczęk odciąganego kurka, postawiły uszy i ruszyły w jego kierunku po piachu. Pierwszego trafił w pierś. Zwierzę runęło, oddychając ciężko i krwawiąc z nozdrzy. Drugi koń przystanął niepewnie, a gdy zaczął zawracać, dzieciak napiął kurek i strzelił. Ruszył truchtem pośród wydm, więc

dzieciak wypalił drugi raz, a wtedy pod koniem ugięły się przednie nogi, zwalił się do przodu i przewrócił na bok. Podniósł łeb, opuścił go i znieruchomiał.

Dzieciak nasłuchiwał. Pierwszy koń leżał tam, gdzie padł, a piasek dokoła jego łba ciemniał od krwi. Dym popłynął nad strumieniem i rozrzedzony zniknął. Dzieciak poczołgał się w dół potoku i przykucnął pod żebrami zdechłego muła, załadował rewolwer i znów ruszył w kierunku wody. Wybrał inną drogę niż przedtem, więc tym razem nie zobaczył półgłówka. Dotarłszy do strumienia, napił się, zmoczył nogę i znowu się położył, nasłuchując.

Rzuć ten rewolwer, powiedział sędzia.

Zmartwiał.

Głos dobiegł z odległości niespełna pięćdziesięciu stóp.

Wiem, co zrobiłeś. Ksiądz cię do tego nakłonił, więc potraktuję to jako okoliczność łagodzącą w ocenie twego czynu i intencji. Miałbym na to wzgląd w przypadku każdego człowieka i popełnionego przez niego przestępstwa. Ale jest jeszcze kwestia własności. Przynieś mi ten rewolwer.

Dzieciak leżał nieruchomo. Usłyszał, że sędzia brodzi w wodzie w górze strumienia. Leżał, licząc cicho pod nosem. Kiedy zmącona woda dopłynęła do miejsca, w którym się znajdował, przestał liczyć i wrzucił do niej wiązkę suchej trawy. Porwał ją nurt. Gdy odliczył tyle samo, prawie już znikła wśród kości. Wyczołgał się z potoku, spojrzał na słońce i ruszył w stronę miejsca, gdzie zostawił Tobina.

Tuż nad wodą znalazł wciąż mokre ślady eksksiędza i bryzgi krwi znaczące jego szlak. Szedł po piasku, aż dotarł tam, gdzie ksiądz się zadekował.

Załatwiłeś je, chłopaku?, zaczął szeptać.

Podniósł rękę.

A jakże, załatwiłeś, bo słyszałem strzały. Aż trzy. Głupca też?

Nie odpowiedział.

Dzielny chłopak z ciebie, ciągnął eksksiądz. Szyję obwiązał koszulą, więc był nagi do pasa i siedząc w kucki pomiędzy cuchnącymi palikami, zerkał na słońce. Na wydmach rozciągały się długie cienie, a w cieniach tych gnaty padłych tutaj zwierząt leżały w osobliwym niejasnym akcie spółkowania szkieletów na piasku. Zostały dwie godziny do zmroku i eksksiądz to powiedział. Leżeli pod sztywną jak deska skórą zdechłego wołu i słuchali nawoływań sędziego. Przedstawiał zagadnienia z zakresu prawoznawstwa, podając konkretne przykłady. Omawiał zasady regulujące prawo własności do oswojonych zwierząt, wskazywał przyczyny utraty tego prawa mające w jego opinii zastosowanie do sprawy skażonej krwi pierwszych, występnych właścicieli koni, które leżały teraz martwe wśród kości. A potem mówił o innych kwestiach. Eksksiądz nachylił się do dzieciaka.

Nie słuchaj go, powiedział.

Nie słucham.

Zatkaj uszy.

Sam sobie zatkaj.

Tobin zakrył uszy dłońmi i spojrzał na dzieciaka. Oczy mu błyszczały od utraty krwi i ogarnęło go wielkie poruszenie.

Zrób to, szepnął. Myślisz, że on mówi do mnie?

Dzieciak odwrócił się w drugą stronę. Wypatrzył słońce przycupnięte na zachodniej krawędzi pustkowia i już się nie odezwali aż do zmierzchu, a potem wstali i ruszyli w drogę.

Wyszli ukradkiem z dolinki, obrawszy kurs przez niskie wydmy, i po raz ostatni spojrzeli na nieckę, gdzie na wietrze na skraju wału migotał rozpalony przez sędziego ogień, widoczny ze wszystkich stron. Nie zamierzali się zastanawiać, czego użył jako opału, a gdy wzeszedł księżyc, zapuścili się już daleko na pustynię.

W krainie tej żyły wilki i szakale, które wyły przez pierwszą część nocy, póki nie ukazał się księżyc, kiedy to zamilkły, jakby zaskoczone jego widokiem. Ale potem znowu zawyły. Wędrowcy byli osłabieni wskutek ran. Kładli się, żeby odpocząć, lecz za każdym razem najpierw krótko lustrowali widnokrąg od wschodu na wypadek, gdyby zdążała tamtędy jakaś postać. Dygotali od wiatru, który wiał po nagiej pustyni z jakiegoś bezbożnego, zimnego, jałowego zakątka, niosąc wieści o niczym. Z nastaniem dnia weszli na niewielkie wzniesienie pośrodku bezkresnej krainy i przykucnęli na sypkim łupku. Było zimno i eksksiądz, w łachmanach i kołnierzu zakrzepłej krwi, obejmował się rękami. Zasnęli na tym małym pagórku, a kiedy się obudzili, był późny ranek i słońce już stało na niebie. Usiedli i się rozejrzeli. W połowie drogi zobaczyli zbliżające się sylwetki sędziego i głupca.

Загрузка...