XIX

HAUBICA • ATAK JUMÓW • POTYCZKA

• GLANTON PRZEJMUJE PROM • POWIESZONY JUDASZ

• KUFER • WYSŁANI NA WYBRZEŻE • SAN DIEGO

• ZAPROWIANTOWANIE • BROWN U KOWALA • SPÓR

• UWOLNIENIE WEBSTERA I TOADVINE'A • OCEAN

• ZWADA • CZŁOWIEK SPALONY ŻYWCEM

• BROWN W KAJDANACH • OPOWIEŚĆ O SKARBIE

• UCIECZKA • MORD W GÓRACH

• GLANTON W SAN DIEGO • WIESZANIE ALCALDE

• ZAKŁADNICY • POWRÓT NAD KOLORADO

• DOKTOR I SĘDZIA, CZARNUCH I GŁUPIEC

• ŚWIT NAD RZEKĄ • WOZY BEZ KÓŁ

• ŚMIERĆ JACKSONA • MASAKRA

Doktor zmierzał do Kalifornii, kiedy trafił mu się prom, co w dużej mierze było dziełem przypadku. W następnych miesiącach zgromadził pokaźny majątek w złocie, srebrze i kosztownościach. Wraz z dwoma mężczyznami, którzy dla niego pracowali, zamieszkał na wzgórzu na zachodnim brzegu rzeki, z widokiem na przeprawę, pośród szańców niedokończonych fortyfikacji z kamienia i gliny. Oprócz dwóch wozów, które odziedziczył po oddziale majora Grahama, miał również górską haubicę – dwunastofuntówkę z brązu, o lufie średnicy spodka. Działo to stało bezczynnie, niezaładowane, na drewnianej lawecie. Doktor zasiadł w swej prymitywnej kwaterze do herbaty z Glantonem i sędzią oraz Brownem i Irvingiem, a Glanton opisał mu kilka swych przygód z Indianami i stanowczo radził, by wzmocnił swoją pozycję. Doktor zaoponował. Stwierdził, że

dobrze ułożył sobie stosunki z Jumami. Glanton odparł mu prosto w twarz, że każdy człowiek, który ufa Indianinowi, jest głupcem. Doktor spąsowiał, ale ugryzł się w język. Wtrącił się sędzia. Spytał doktora, czy uważa, że pielgrzymi stłoczeni po drugiej stronie pozostają pod jego ochroną. Doktor odparł, że w istocie tak uważa. Sędzia zaczął więc mówić rzeczowo i z troską, a kiedy Glanton zjechał ze swym pododdziałem na brzeg, żeby przekroczyć rzekę, miał już pozwolenie od doktora na umocnienie wzgórza i załadowanie haubicy i właśnie w tym celu ulali resztkę ołowiu, aż zebrali prawie cały kapelusz kul karabinowych.

Tego wieczoru załadowali haubicę mniej więcej funtem prochu i całą odlaną amunicją, po czym zaciągnęli działo na stanowisko ogniowe, skąd widać było rzekę i przeprawę.

Dwa dni później Jumowie zaatakowali. Prom znajdował się akurat na zachodnim brzegu i trwał wyładunek, jak było umówione, wędrowcy zaś stali obok w oczekiwaniu na odbiór bagaży. Dzicy bez uprzedzenia wypadli spomiędzy wierzb, konno i na piechotę, i rzucili się chmarą przez otwarty teren w kierunku promu. Na wzgórzu Brown i Długi Webster przesunęli haubicę, unieruchomili ją, a Brown wcisnął dymiące cygaro w zapłon.

Nawet na otwartej przestrzeni wstrząs był ogromny. Haubica skoczyła do góry na lawecie i kopcąc, szarpnęła się do tyłu po klepisku. Przez odsłonięty teren poniżej przetoczyła się straszliwa niszczycielska siła – kilkunastu Jumów leżało martwych lub wiło się z bólu na piasku. Wyli donośnie. Spośród

nadrzecznych drzew w górze rzeki wypadł Glanton ze swymi jeźdźcami. Natarli na dzikich, którzy wrzasnęli z wściekłości na widok zdrady, próbując okiełznać spłoszone konie. Strzelali z łuków do szarżujących kawalerzystów, lecz padali już od ognia z rewolwerów, a wysadzeni na brzeg podróżni wygrzebali pospiesznie broń z bagaży, uklękli i rozpoczęli ostrzał od strony rzeki, kobiety i dzieci leżały zaś plackiem pośród kufrów i skrzyń. Konie Jumów stawały dęba, miotały się i rzęziły, napinając chrapy, łypiąc zbielałymi ślepiami. Ocalali zbiegli między wierzby, skąd wcześniej zaatakowali, zostawiając na polu bitwy rannych, konających i poległych. Glanton i jego ludzie zrezygnowali z pogoni. Zsiedli i zaczęli krążyć między padłymi, strzałem w głowę dobijając jednakowo ludzi i zwierzęta, obserwowani przez podróżnych z promu. Potem wzięli skalpy.

Stojący na niskim szańcu doktor patrzył w milczeniu, jak najemnicy zaciągają trupy nad rzekę i wpychają je lub strącają kopniakiem do wody. Odwrócił się i spojrzał na Browna i Webstera. Przyciągnęli haubicę z powrotem na stanowisko, a Brown usiadł swobodnie na ciepłej jeszcze lufie i paląc cygaro, przyglądał się pracy w dole. Doktor obrócił się na pięcie i poszedł do swojej kwatery.

Nie pojawił się nazajutrz. Glanton przejął kierowanie promem. Ludzie, którzy od trzech dni czekali na przeprawę w cenie dolara od osoby, usłyszeli teraz, że opłata wynosi cztery dolary. Ale nawet ta taryfa obowiązywała zaledwie przez kilka dni. Niedługo potem na promie zapanowały bezlitosne warunki,

bo opłaty dostosowano do zasobności podróżnych. Wreszcie całkowicie porzucono pozory i jawnie obrabowywano imigrantów. Bito ich, odbierano im broń i mienie, po czym wypędzano ogołoconych, bez grosza przy duszy, na pustynię. Doktor zszedł nad rzekę, żeby zaprotestować, ale dali mu jego część łupów i odesłali go z powrotem. Zabierali konie, gwałcili kobiety, obok obozowiska Jumów w dole rzeki przepływały trupy. Gdy dalej mnożyły się potworności, doktor zabarykadował się w swojej kwaterze i więcej go nie widziano.

W następnym miesiącu nadciągnęła kompania z Kentucky pod dowództwem generała Pattersona i ze wstrętem odnosząc się do negocjacji z Glantonem, zbudowała własny prom w dole Kolorado, przepłynęła na drugi brzeg i ruszyła dalej. Prom ten przejęli Jumowie, a obsługiwał go dla nich niejaki Callaghan. Jednak w ciągu paru dni prom spłonął, a pozbawione głowy anonimowe ciało Callaghana spłynęło rzeką. Między łopatkami przykrytymi klerykalną czernią stał sęp, milczący wędrowiec w drodze do morza.

Wielkanoc tego roku wypadła w ostatni dzień marca. O świcie dzieciak, Toadvine i chłopak o nazwisku Billy Carr przepłynęli na drugą stronę, żeby naciąć gałęzi wierzbowych, które rosły w górze rzeki za obozem imigrantów. Mijając obóz, przed świtem, napotkali grupę sonoran i zobaczyli wiszącego na szubienicy nędznego Judasza ze słomy i szmat, z namalowanym grymasem na płóciennej twarzy, dowodzącym, że dłoń, która go wykonała, miała zaledwie dziecięce wyobrażenie o tym człowieku i popełnionej przez niego zbrodni. Sonoranie pili już

od północy, rozpaliwszy ognisko na ilastej ławie, gdzie stała szubienica, i krzyknęli do Amerykanów po hiszpańsku, gdy ci przejeżdżali skrajem obozu. Ktoś przyniósł z ogniska witkę z tlącymi się pakułami i podpalił Judasza. W łachmany kukły powtykano petardy i fajerwerki, gdy więc zajęła się ogniem, kolejne jej części zaczęły wybuchać deszczem płonących szmat i słomy. Wreszcie eksplodowała bomba w portkach i wszystko rozprysło się na drobne kawałki w sadzy i odorze siarki. Mężczyźni zaczęli wiwatować, mali chłopcy zaś na koniec obrzucili kamykami wiszące na stryczku poczerniałe szczątki. Jako ostatni przez polanę przejechał dzieciak, sonoranie zawołali go więc, proponując wino z bukłaka, ale wzruszył ramionami pod złachmanionym płaszczem i pognał dalej.

Z niektórych sonoran Glanton zrobił niewolników i podzielonych na ekipy zapędził do robót przy fortyfikacjach na wzgórzu. W obozie trzymano także siłą grupkę kilkunastu indiańskich i meksykańskich dziewcząt, niektóre były jeszcze niemal dziećmi. Z pewnym zainteresowaniem nadzorował wznoszenie murów, lecz poza tym dał swoim ludziom całkowitą swobodę w obsługiwaniu przeprawy. Wydawało się, że nie zwraca większej uwagi na gromadzone bogactwa, choć każdego dnia otwierał w swojej kwaterze mosiężny zamek zabezpieczający wielki kufer z drewna i skóry, podnosił wieko i wsypywał całe worki kosztowności, w środku zaś były już tysiące dolarów w złotych i srebrnych monetach, jak również biżuteria, zegarki, pistolety, złoty kruszec w małych skórzanych sakiewkach, srebro w sztabach,

noże, zastawy i srebra stołowe oraz zęby.

Drugiego kwietnia David Brown z Długim Websterem i Toadvine'em wyprawili się do miasteczka San Diego na starym wybrzeżu meksykańskim w celu uzupełnienia zapasów. Wyruszyli o zachodzie słońca z karawaną zwierząt jucznych, wyjeżdżając spomiędzy drzew, zerkając na rzekę, a potem sprowadzając konie w poprzek wydm w objęcia chłodnego niebieskiego zmierzchu.

W ciągu pięciu dni przebyli bez przygód pustynię, wdrapali się na nadmorskie wzgórza, przeprowadzili muły przez zaśnieżoną przełęcz, zeszli stokiem od zachodu i wjechali do miasta w leniwej mżawce. Ich skórzane ubrania były nasiąknięte deszczówką, a z uwalanych zwierząt i uprzęży skapywał muł. Na błotnistej ulicy minęli oddział amerykańskiej kawalerii i usłyszeli w oddali huk morza tłukącego się o szary kamienny brzeg.

Brown zdjął z łęku siodła płócienną sakwę pełną monet, po czym cała trójka zsiadła z koni, weszła do składu towarów i bez słowa wysypała zawartość na kontuar.

W sakwie były dublony z Hiszpanii i Guadalajary, półdublony, złote dolary, małe złote półdolarówki, francuskie monety dziesięciofrankowe, złote orły i półorły, „dziurawe” dolary i te bite w Karolinie Północnej i Georgii – dwudziestodwukaratowe. Sklepikarz obliczył wartość zapłaty na wadze, usypując na szalkach kopczyki monet wedle ich pochodzenia, potem odkorkował butelkę i nalał porcje do małych blaszanych kubków

z zaznaczoną pojemnością ćwierci kwarty. Wypili, odstawili kubki, a on pchnął ku nim butelkę po surowych tartacznych deskach.

Mieli listę zapasów, które należało poczynić, a gdy już dogadali się co do ceny mąki, kawy i innych artykułów, wyszli na ulicę, każdy z butelką w garści. Ruszyli po kładce z desek, przeszli przez błoto, minęli rzędy ruder i placyk, za którym zobaczyli przetaczające się niskie morze, małe skupisko namiotów i ulicę, gdzie przysadziste chatki ze skór ciągnęły się nad plażą skrajem obiedki jak dziwne łodzie rybackie, całkiem czarne i błyszczące w deszczu.

To właśnie w jednej z nich obudził się nazajutrz Brown. Niewiele pamiętał z poprzedniego wieczoru, a w środku prócz niego nie było nikogo. Resztka pieniędzy znajdowała się w torbie, którą miał zawieszoną na szyi. Pchnął na oścież drzwi ze skóry i wyszedł wprost w mrok i mgłę. Nie rozkulbaczyli ani nawet nie nakarmili swoich zwierząt, więc wrócił do składu, przed którym wciąż stały przywiązane, usiadł na dechach i patrzył, jak zza wzgórz za miastem wyłania się świt.

W południe, kaprawooki i śmierdzący, stanął przed drzwiami alcalde, żądając uwolnienia swoich towarzyszy. Alcalde ulotnił się tylnym wejściem i wkrótce zjawił się amerykański kapral z dwoma żołnierzami i przepędził Browna. Godzinę później Brown zaszedł do kuźni. Stanął ostrożnie w progu i patrzył w półmrok, póki nie dostrzegł zarysów rzeczy w środku.

Kowal pracował przy stole. Brown wszedł i położył przed nim wypolerowany mahoniowy futerał z przytwierdzoną

tabliczką z nazwiskiem. Poluzował zatrzaski, otworzył wieko i wyjął z zagłębienia dwie lufy i osadę strzelby. Przypiął lufy do baskili, postawił dubeltówkę na ławie i zamocował czółenko. Napiął kciukami kurki i opuścił je z powrotem. Wykonana była w Anglii, miała lufy ze stali damasceńskiej i grawerowane zamki, a osadę zrobiono z guzowatego mahoniu. Podniósł głowę. Kowal patrzył na niego.

Naprawiasz broń?

Trochę.

Trzeba skrócić lufy.

Mężczyzna wziął strzelbę. Między lufami znajdowała się listwa łącząca oraz inkrustowane złotem nazwisko rusznikarza z Londynu. Baskilę ozdobiono dwoma platynowymi paskami, w stalowych ryglach i kurkach wyżłobiono głębokie ślimacznice, a po obu stronach nazwiska widniał wizerunek kuropatwy. Lufy, o fioletowym odcieniu, wykonane były z potrójnych arkuszy blachy, a kute żelazo i stal miały płynne kształty podobne do śladów dziwnego starożytnego węża, rzadkiego, pięknego i śmiertelnie niebezpiecznego, kolba zaś, wyfasonowana z ciemnoczerwonej czeczotki, kryła w stopce otwierany sprężyną srebrny schowek na kapiszony.

Kowal obrócił broń w dłoniach i spojrzał na Browna. A potem na futerał. Wyściełany zielonym rypsem z wyciętymi starannie przegródkami, zawierał kulę ćwiczebną, prochownicę z cyny, wyciory i firmowy cynowy kapiszonownik.

Że co trzeba?, spytał.

Uciąć lufy. Tak o tyle. Brown przyłożył palec do strzelby.

Nie mogę.

Spojrzał na kowala.

Nie możesz?

Nie, proszę pana.

Rozejrzał się po kuźni. Cholera jasna, a myślałem, że pierwszy lepszy dureń potrafi urżnąć lufę.

Coś z panem nie bardzo. Po co urzynać lufę w takiej broni?

Coś powiedział?, spytał Brown.

Mężczyzna nerwowo obracał dubeltówkę w dłoniach. Chodzi mi tylko o to, że nie rozumiem, po co psuć taką dobrą broń. Ile pan za nią chce?

Nie jest na sprzedaż. Twoim zdaniem coś ze mną nie bardzo, tak?

Nie. Nie o to mi chodziło.

Urżniesz te lufy czy nie?

Nie mogę.

Nie możesz czy nie chcesz?

Na jedno wychodzi.

Brown odebrał dubeltówkę i położył ją na stole.

Ile byś chciał za upiłowanie luf?, spytał.

Nie upiłuję.

A gdyby ktoś zgodził się to zrobić, jaka byłaby uczciwa cena?

Nie wiem. Dolar.

Brown sięgnął do kieszeni i wyjął garść monet. Położył pieniądze na stole. Masz, powiedział. Płacę dwa i pół dolara.

Kowal spojrzał niepewnie na monety. Nie trzeba mi pańskiej zapłaty, odrzekł. Nie wezmę pieniędzy za niszczenie takiej broni.

Już wziąłeś, bo ci zapłaciłem.

Nie.

Tu leży forsa. Albo zabierasz się do piłowania, albo odmawiasz, a w tym drugim wypadku upiłuję lufy twoim dupskiem.

Kowal wpatrywał się w Browna. Cofnął się o kilka kroków, a potem odwrócił się i uciekł.

Kiedy zjawił się sierżant straży, Brown rżnął lufy dubeltówki unieruchomionej w poprzek stołu. Żołnierz podszedł, żeby widzieć jego twarz.

Czego?, spytał Brown.

Ten człowiek twierdzi, że groził mu pan śmiercią.

Jaki człowiek?

Ten. Sierżant wskazał ruchem głowy wejście do szopy.

Brown piłował dalej. Coś takiego nazywasz człowiekiem?, odparł.

I jeszcze na dodatek bez pozwolenia włazi tu i używa moich narzędzi, odezwał się kowal.

I co pan na to?, spytał sierżant.

Na co?

Jak pan odpowie na zarzuty tego człowieka?

Łgarz z niego i tyle.

Nie groził mu pan?

Gdzie tam.

Akurat, cholera jasna, rzucił kowal.

Ja nie grożę ludziom. Powiedziałem, że dostanie po dupie, a to u mnie się liczy jak zapisane u notariusza.

I to niby nie jest groźba?

Brown podniósł wzrok. Nie. To nie groźba, tylko obietnica.

Znowu się pochylił i po kilku kolejnych ruchach piłą lufy spadły na klepisko. Odłożył narzędzie, rozwarł szczęki imadła, wyjął dubeltówkę, odpiął lufy od łoża, spakował części do futerału, zamknął wieko i zapiął zatrzaski.

Czego dotyczył spór?, spytał sierżant.

Nic mi nie wiadomo o żadnym sporze.

Lepiej niech pan go spyta, skąd wziął tę broń, co ją tak zrujnował. Idę o zakład, że komuś ukradł.

Skąd pan ma tę broń?, spytał sierżant.

Brown pochylił się i podniósł odcięte lufy. Miały około osiemnastu cali długości. Trzymał je za końce. Wyszedł zza stołu i wyminął sierżanta. Włożył sobie futerał pod pachę i obrócił się w progu. Kowal zniknął bez śladu. Brown spojrzał na sierżanta.

Coś mi się widzi, że ten człowiek wycofał swoje zarzuty, powiedział. Pewnikiem sobie popił.


* * *

Kiedy Brown szedł przez plac w stronę małego cabildo z błota, napotkał Toadvine'a i Webstera, dopiero co zwolnionych z aresztu. Wyglądali dziko i cuchnęli. Poszli we trzech na plażę, usiedli i patrzyli na podłużne szare bałwany, podając sobie z

rąk do rąk butelkę Browna. Żaden z nich nie widział dotąd oceanu. Brown podszedł i dotknął warstwy piany, która oblewała ciemny piasek. Podniósł dłoń i posmakował soli na palcach, potem spojrzał to w jedną, to w drugą stronę i ruszyli plażą w kierunku miasteczka.

Przez całe popołudnie pili w łazarzowej bodedze prowadzonej przez Meksykanina. Weszli żołnierze. Wywiązała się sprzeczka. Toadvine wstał od stołu, zataczając się. Wśród żołnierzy znalazł się jednak rozjemca i przeciwnicy znów usiedli. Ale parę minut później w drodze powrotnej od kontuaru Brown wylał dzban aguardiente na młodego żołnierza i podpalił go cygarem. Mężczyzna pognał na dwór w ciszy, którą zakłócał tylko syk płomieni, najpierw jasnoniebieskich, a potem niewidocznych w słońcu. Miotał się jak człowiek napadnięty przez rój pszczół albo obłęd, wreszcie upadł i spłonął. Gdy dobiegli do niego z wiadrem wody, leżał już w błocie, pomarszczony i sczerniały jak ogromny pająk.

Brown obudził się w małej ciemnej celi, spętany łańcuchami i oszalały z pragnienia. Najpierw sprawdził worek z pieniędzmi. Wciąż wisiał pod koszulą. Wstał ze słomy i przyłożył oko do judasza. Był dzień. Zawołał, żeby ktoś przyszedł. Usiadł, skutymi dłońmi policzył monety i schował je do worka.

Wieczorem żołnierz przyniósł mu kolację. Nazywał się Petit i Brown pokazał mu swój naszyjnik z uszu i pieniądze. Petit odparł, że nie zamierza mu pomagać w żadnych knowaniach. Brown rzekł, że na pustyni zakopał trzydzieści tysięcy dolarów.

Opowiedział o promie, stawiając się w roli Glantona. Znowu pokazał monety i mówił ze znawstwem o miejscach ich pochodzenia, uzupełniając relacje sędziego zmyślonymi na poczekaniu szczegółami. Dzielimy się po równo, szepnął. Tylko ty i ja.

Wpatrywał się zza krat w rekruta. Petit otarł czoło rękawem. Brown zgarnął pieniądze do sakwy i podał mu ją.

Chłopak stał, trzymając niepewnie worek z pieniędzmi. Chciał wepchnąć go z powrotem przez pręty, ale Brown cofnął się i podniósł ręce.

Nie bądź głupi, syknął. Zabiłbym własną matkę, żeby w twoich latach dostać taką szansę od życia.

Gdy Petit wyszedł, usiadł na słomie i spojrzał na cienki blaszany talerz z fasolą i tortillami. Po chwili zaczął jeść. Na dworze znowu padało i słyszał konnych przejeżdżających ulicą, a zaraz potem zapadł zmrok.

Uciekli razem wieczorem dwa dni później. Jeden i drugi mieli znośnego wierzchowca, karabin i koc, prowadzili też muła objuczonego zapasami suszonej kukurydzy, wołowiny i daktyli. Wjechali na zadeszczone wzgórza, a o brzasku Brown podniósł karabin i strzelił chłopakowi w tył głowy. Koń bryknął do przodu, Petit runął przez plecy, a spod oderwanej kości czołowej wyjrzał mózg. Brown zatrzymał swojego konia, zeskoczył na ziemię, zabrał worek z pieniędzmi, wziął nóż chłopaka, jego karabin, prochownicę i kurtkę, odciął mu uszy, nawlókł je na swój szkaplerz, a potem dosiadł konia i odjechał. Muł ruszył za nim, a po chwili jego śladem podążył koń żołnierza.


* * *

Webster i Toadvine wrócili do obozu nad Kolorado bez prowiantu i mułów. Glanton wziął pięciu ludzi i wyruszył o zmierzchu, zostawiając sędziego do pilnowania promu. Do San Diego dotarli w środku nocy i spytali o drogę do domu alcalde. Mężczyzna, którego szukali, podszedł do drzwi ubrany w koszulę nocną i szlafmycę, ze świeczką w ręku. Glanton wepchnął go do salonu i posłał ludzi na tył domu, skąd dobiegły zaraz krzyki kobiety, potem kilka stłumionych uderzeń i zapadła cisza.

Alcalde był mężczyzną po sześćdziesiątce. Odwrócił się, chcąc pobiec żonie na pomoc, ale padł uderzony lufą rewolweru. Wstał, trzymając się za głowę. Glanton wepchnął go do pokoju w głębi domu. Ściskał w garści sznur zawiązany w pętlę, obrócił alcalde, zarzucił mu stryczek na szyję i mocno pociągnął. Na ten widok siedząca na łóżku kobieta znów zaczęła krzyczeć. Miała podbite oko, które szybko puchło, a jeden z rekrutów uderzył ją na odlew w usta, od czego przewróciła się na skotłowaną pościel i zakryła głowę rękami. Trzymając świeczkę w górze, Glanton kazał jednemu ze swych ludzi wskoczyć na ramiona drugiego. Chłopak sięgnął do vigas, znalazł wolną przestrzeń, przewlókł koniec sznura i spuścił go po przeciwnej stronie. Zaczęli ciągnąć, unosząc w górę milczącego i miotającego się alcalde. Ręce miał wolne, więc chwycił sznur nad głową i próbował się podciągnąć, żeby się nie udusić. Wierzgał nogami, obracając się powoli w półmroku.

Válgame Dios, wystękał. Qué quiere?

Chcę dostać z powrotem moje pieniądze, powiedział Glanton. Chcę moje pieniądze, chcę moje muły i Davida Browna.

Cómo?, zacharczał starszy mężczyzna.

Ktoś zapalił lampę. Kobieta podniosła się i najpierw zobaczyła cień, a potem sylwetkę męża dyndającego na sznurze, więc zaczęła pełznąć po łóżku w jego stronę.

Dígame, stęknął alcalde.

Jeden z rekrutów złapał kobietę, ale Glanton ruchem ręki kazał mu się cofnąć. Ruszyła chwiejnym krokiem i chwyciła męża za kolana, żeby go unieść. Łkała i modliła się o litość po równo do Glantona i do Boga.

Stanął z boku, żeby widzieć twarz alcalde.

Chcę moje pieniądze, powtórzył. Moje pieniądze, muły i człowieka, którego tu przysłałem. El hombre qué tiene usted. Mi compañero.

Nie, nie, wystękał mężczyzna. Búscale. Nie ma żadnego człowieka.

A gdzie jest?

Nie tutaj.

Jest tutaj. W juzgado.

Nie, nie. Madre de Jesús. Nie tutaj. Odszedł. Siete, ocho días.

Gdzie jest juzgado?

Cómo?

El juzgado. Dónde ésta?

Starsza kobieta puściła na moment męża jedną ręką, żeby wskazać kierunek, przyciskając twarz do jego nóg. Allá, powiedziała. Allá.

Dwaj ludzie wyszli, jeden trzymał ogarek świecy i osłaniał płomyk stuloną dłonią. Wrócili z wiadomością, że mały loch w budynku na tyłach jest pusty.

Glanton wpatrywał się w alcalde. Kobieta wyraźnie się chwiała. Zawiązali półsztyk na słupku łóżka, Glanton poluźnił sznur i alcalde runął z żoną na podłogę.

Spętali ich i zakneblowali, a potem pojechali do sklepikarza. Trzy dni później skrępowanego alcalde, jego żonę i sklepikarza znaleziono leżących we własnych odchodach w porzuconej chacie nad oceanem, osiem mil na południe od miasteczka. Zostawiono im ceber z wodą, z którego chłeptali jak psy i wyli do huczących fal na odludziu, aż stali się niemi jak kamienie.

Przez dwa dni i dwie noce Glanton i jego ludzie pili na umór. Wieczorem drugiego dnia sierżant dowodzący małym garnizonem amerykańskiego wojska zmierzył się z nimi w pijackich zawodach, ale on i jego trzej podwładni zostali pobici do nieprzytomności i rozbrojeni. O świcie oddział żołnierzy kopniakami wyważył drzwi zajazdu, ale w pokoju nikogo już nie było.

Glanton wrócił sam nad Kolorado, bo jego najemnicy pojechali na złotonośne pola. Na zasłanym kośćmi odludziu napotykał nędzne grupki idących pieszo wędrowców, którzy wołali do niego, i tych nieżywych, którzy pomarli tam, gdzie upadli, i tych, którzy dopiero mieli umrzeć, oraz gromadki ludzi stłoczonych wokół ostatniego wozu albo furmanki, pokrzykujących chrapliwie na muły lub woły, popędzających je do dalszej drogi, jakby w tych kruchych drewnianych skrzyniach wieźli nic innego jak samo przymierze. Zwierzęta te czekała śmierć, a wraz

z nimi mieli skonać ludzie i wołali do tego samotnego jeźdźca, żeby go przestrzec przed niebezpieczeństwami czyhającymi u przeprawy, lecz on sunął niezłomnie pod prąd strumienia uchodźców jak bohater z legend ku temu, co bestia wojny, zarazy lub głodu odcisnąć miała na jego nieprzejednanych ustach.

Nad Kolorado dotarł pijany. Ciągnął za sobą na sznurku dwa małe osły, obładowane whiskey i sucharami. Osadził konia i spojrzał na rzekę, strażniczkę rozstajów całego tego świata. Podszedł jego pies i trącił go nosem w strzemię.

W cieniu muru przykucnęła naga meksykańska dziewczyna. Zakrywając piersi rękoma, patrzyła, jak Glanton nadjeżdża. Na szyi miała obrożę z niewyprawionej skóry i była przykuta łańcuchem do palika, a obok stała gliniana miska z poczerniałymi ochłapami mięsa. Glanton przywiązał osły do tego słupka i wjechał konno do kwatery.

Wewnątrz nie było nikogo. Ruszył na brzeg. Gdy patrzył na rzekę, po skarpie zsunął się doktor, chwycił go za stopę i zaczął coś niezrozumiale bełkotać błagalnym tonem. Od tygodni nie dbał o siebie, był brudny i rozczochrany. Ciągnął Glantona za nogawkę, wskazując fortyfikacje na wzgórzu. Ten człowiek, powtarzał, ten człowiek.

Glanton wysunął stopę ze strzemienia i odepchnął doktora nogą, zawrócił konia i znowu wjechał na wzgórze. Na szczycie wzniesienia stał sędzia, widoczny wyraźnie na tle wieczornego słońca, niczym wielki łysy archimandryta. Owinął się togą ze

zwiewnej tkaniny, pod którą był nagi. Z jednego z kamiennych bunkrów wyłonił się czarny Jackson, ubrany w podobny strój, i stanął obok. Glanton wjechał ponownie na wierzchołek do swojej kwatery.

Przez całą noc woda niosła z przerwami odgłosy wystrzałów, śmiech i pijackie przekleństwa. Kiedy zaświtał dzień, nikt się nie pojawił. Prom stał zacumowany. Nad rzekę po drugiej stronie zszedł mężczyzna, zadął w róg, odczekał, a potem zawrócił.

Przez cały dzień prom stał bezczynnie. Wieczorem pijaństwo i hulanka rozpoczęły się na nowo, a do obozu pielgrzymów zgromadzonych na przeciwległym brzegu dobiegały krzyki dziewcząt. Ktoś podał półgłówkowi whiskey zmieszaną z sarsaparillą i teraz to coś, co ledwo umiało chodzić, z wielką powagą pląsało przed ogniskiem, sadząc małpie susy i cmokając wilgotnymi ustami.

O świcie Murzyn zszedł na brzeg, żeby oddać mocz do wody. Prom stał trochę dalej w dole rzeki, a jego dno pokrywała kilkucalowa warstwa zapiaszczonej wody. Jackson zgarnął poły swej togi i wskoczył na ławkę pośrodku promu, utrzymując równowagę. Woda ruszyła ku niemu, zalewając deski. Patrzył w dal. Słońce jeszcze nie wzeszło, a rzekę zasnuło cienkie pasmo mgły. W dole wśród wierzb poruszyły się kaczki. Zatoczyły krąg na wirującej wodzie, zatrzepotały skrzydłami na szerokiej tafli, wzbiły się, zakołowały i odfrunęły w górę rzeki. Na dnie promu leżała mała moneta. Może ukrywał ją pod językiem jakiś pasażer? Murzyn schylił się, żeby ją wziąć. Wyprostował się, starł

piasek z monety i podniósł ją do góry, a wtedy długa strzała z trzciny przeszyła mu brzuch na wylot i wpadła do wody za jego plecami, znikła, wyłoniła się na powierzchni i obracając się, zaczęła płynąć z prądem.

Spojrzał dokoła, otulony połami szaty. Trzymając się za ranę, drugą ręką grzebał w fałdach tkaniny w poszukiwaniu broni, której nigdzie nie mógł znaleźć. Kolejna strzała minęła go z lewej strony, ale dwie następne trafiły w cel, wbijając się głęboko w klatkę piersiową i pachwinę. Miały pełne cztery stopy długości i unosiły się lekko w rytm jego ruchów niczym rytualne różdżki. Chwycił się za udo, z którego trysnęła na drzewce ciemna krew tętnicza, zrobił krok w kierunku brzegu i runął bokiem do rzeki.

Woda w tym miejscu była płytka. Wykonywał niepewne ruchy, próbując się podnieść, ale wtedy na prom wskoczył pierwszy Juma. Całkiem nagi, z włosami pofarbowanymi na pomarańczowo, z pomalowaną na czarno twarzą przedzieloną karmazynowa kreską od wdowiego szpicu po podbródek. Tupnął dwa razy w deski i zamłócił rękoma jak dziki czarnoksiężnik z atawistycznego rytuału. Chwycił Murzyna za szaty, dźwignął go z czerwieniejącej wody i roztrzaskał mu głowę bojową maczugą.

Cała ich chmara wspięła się po wzgórzu na fortyfikacje, za którymi spali Amerykanie – konno i pieszo, wszyscy uzbrojeni w łuki i maczugi, o twarzach poczernionych lub pobielonych farbą, z włosami zlepionymi gliną. Najpierw wtargnęli do kwatery Lincolna. Kiedy wyłonili się z niej kilka minut później,

jeden trzymał za włosy ociekającą krwią głowę doktora, inni wlekli jego psa ze związanym pyskiem, a zwierzę szarpało się i wyrywało na klepisku. Weszli do szałasu z kijów wierzbowych i brezentu i zabili Gunna, Wilsona i Hendersona Smitha, obudzonych kolejno z pijackiego snu, po czym ruszyli cicho między niedokończone surowe mury, połyskując farbą, łojem i krwią w smugach wschodzącego słońca, które już oświetlało wzniesienie.

Gdy weszli do kwatery Glantona, ten poderwał się i potoczył dokoła dzikim wzrokiem. Mały pokój z gliny, który zajmował, wypełniało mosiężne łoże odebrane jakiejś rodzinie wędrowców, siedział teraz na nim jak rozpustny feudalny baron, a obok na kwiatonach wisiała bogata kolekcja jego broni. Caballo en Pelo wspiął się na łoże i stanął. Wtedy ktoś z jego asysty podał mu z prawej strony pospolity topór z orzechowym trzonkiem pokrytym rzeźbionymi pogańskimi motywami i ozdobionym pękami piór drapieżnych ptaków. Glanton splunął.

Rąb, ty parszywy czerwony czarnuchu, powiedział, a stary Indianin podniósł topór i rozpłatał Johnowi Joelowi Glantonowi głowę aż po tchawicę.

Kiedy weszli do kwatery sędziego, zobaczyli półgłówka leżącego nago na podłodze z dwunastoletnią być może dziewczynką. Za nimi, też nagi, ukazał się sędzia. Trzymał wycelowaną w Indian haubicę. Drewniana laweta stała obok, pasy były odgięte i wyrwane ze stojaków. Sędzia wetknął działo pod pachę, a w drugiej ręce, zawieszonej tuż nad zapłonem, ściskał kopcące cygaro. Jumowie wycofali się w popłochu jeden przez drugiego,

sędzia zaś włożył cygaro do ust, wziął swoją sakwę, wymaszerował na dwór, wyminął Indian tyłem i zszedł ze skarpy. Półgłówek, sięgający mu ledwie do pasa, przez cały czas podążał u jego boku i tak we dwóch dotarli do lasu u podnóża fortyfikacji, po czym zniknęli z oczu.


* * *

Dzicy rozpalili na wzgórzu ognisko, do którego powrzucali sprzęty z kwater białych ludzi, a potem wynieśli na ramionach trupa Glantona jak pokonanego mistrza i cisnęli go w płomienie. Do zwłok przywiązali jego psa. Zwierzę, pociągnięte w rytualnym sati w trzaskający ogień, znikło ze skowytem w kłębach dymu ze świeżego drewna. Przywleczono za nogi tułów doktora, dźwignięto go i rzucono na stos. Jego półmastifa też oddano płomieniom. Miotał się i w końcu zsunął po drugiej stronie, a rzemienie, którymi go spętano, najwyraźniej się przepaliły, bo zaczął się czołgać, ślepy, poparzony, kopcący, ale wepchnięto go z powrotem łopatą. Pozostałe ciała, wszystkich osiem, usypano na ognisku; skwierczały teraz, cuchnąc, a obłoki gęstego dymu zasnuły rzekę. Głowę doktora zatknięto na żerdź i obnoszono dokoła, ale w końcu ją też wrzucono w płomienie. Indianie podzielili na klepisku broń i ubrania zabitych, tak samo jak złoto i srebro z rozprutego i porąbanego kufra, który wyciągnięto z kwater. Całą resztę ciśnięto w ogień, a wschodzące słońce połyskiwało na pstrych twarzach, oni zaś siedzieli na ziemi, każdy z nowym łupem przed sobą, i patrząc

w ogień, kurzyli fajki niczym jakaś barwna trupa mimów skrzyknięta na odludziu, z dala od miast i motłochu pohukującego zza kopcących świateł rampy, dumająca o objeździe miasteczek, lichym tuszu trąbki i werbla i surowych deskach, na których wypisane jest ich przeznaczenie, bo ludzie ci nie byli wcale bardziej wolni i suwerenni niż ich ofiary i na zwęglone czaszki nieprzyjaciół żarzące się w popiele jaskrawo niczym krew patrzyli jak na zapowiedź własnego kresu.

Загрузка...