XIV

BURZE W GÓRACH

• JESÚS MARÍA • GOSPODA • SKLEPIKARZE • BODEGA

• SKRZYPEK • KSIĄDZ • LAS ANIMAS • PROCESJA

• CAZANDO LAS ALMAS • GLANTON WPADA W SZAŁ

• PSY NA SPRZEDAŻ • SĘDZIA PRESTIDIGITATOREM

• FLAGA • STRZELANINA • UCIECZKA • CONDUCTA

• KREW I RTĘĆ • U BRODU • JACKSON ODNALEZIONY

• DŻUNGLA • ZIELARZ • SĘDZIA GROMADZI OKAZY

• UZASADNIENIE JEGO DOCIEKAŃ NAUKOWYCH

• URES • LUDNOŚĆ • LOS PORDIOSEROS • FANDANGO

• PARSZYWE PSY • GLANTON I SĘDZIA


Z chmur burzowych na północy padał deszcz czarnymi strugami przypominającymi smugi sadzy na porcelanie, a nocą słyszeli dudnienie ulewy na prerii w odległości wielu mil. Gdy wjechali na skalistą przełęcz, błyskawica ukazała w oddali drżące góry i zadudniły skały wokół, pęki niebieskiego ognia przywarły do koni jak rozżarzone duszki, których nie sposób odpędzić. Po metalowych częściach uprzęży pomknęły łagodne światełka, na lufach zaniebieściły się płynne płomyki. Przerażone zające wyskoczyły z kryjówek i stanęły słupka w błękitnej poświacie, a wysoko wśród tych rozdzwonionych skalnych rozpadlin kuliły się nastroszone jastrzębie, łypiąc żółtymi ślepiami na błyski w dole.

Jechali całymi dniami w deszczu i gradzie, i znowu w deszczu. W szarym świetle burzy przecięli zalaną równinę, a człapiące sylwetki koni odbijały się w wodzie pośród chmur i gór, jeźdźcy zgarbieni, słusznie nie wierząc w migoczące miasta

widoczne na odległym brzegu tego morza, po którym kroczyli jak cudotwórcy. Wjechali na wysokie pofalowane hale, gdzie na wietrze umykały małe ptaki, rozszczebiotane, a spośród kości wzbił się myszołów, łopocząc skrzydłami – łusz, łusz, łusz – jak dziecięca zabawka nanizana na sznurek, i w rozciągniętej czerwieni zachodzącego słońca tafle wody leżały na równinie poniżej jak kałuże prehistorycznej krwi.

Przejechali przez wysoką łąkę usłaną dzikimi kwiatami, akry złotego starca zwyczajnego, cynii i ciemnofioletowej goryczki, dzikie wąsy niebieskiego wilca i szeroka równina różnych małych kwiatków, ciągnąca się w dal jak drukowana bawełna ku poszarpanym najdalszym krańcom ziemi, niebieskim od mgły, i nieustępliwym łańcuchom górskim, wznoszącym się znikąd jak grzbiety morskich stworów o świcie w okresie dewonu. Znowu padało i jechali skuleni w płaszczach wyciętych z natłuszczonych i na wpół wyprawionych skór, tak zgarbieni w tych barbarzyńskich ubraniach pod ciosami siekącego szarego deszczu, że wyglądali jak wysłannicy jakiejś niewiadomej sekty, którzy próbują przeciągnąć na swoją wiarę stworzenia tej krainy. Przed nimi rozpościerała się zawoalowana i ciemna ziemia. Jechali o długim zmierzchu, słońce zaszło, księżyc nie wzeszedł, a góry na zachodzie drżały raz po raz w ruchomych kadrach i ostatecznie spłonęły w ciemności, i tylko deszcz szumiał w krainie spowitej głuchą nocą. U podnóża wzniesień ruszyli pod górę, między sosny i nagie skały, potem jechali wśród jałowców i świerków, nielicznych wielkich agaw i strzelistych

łodyg juki o bladym kwieciu, cichym i jakby z innego świata na tle roślin zimozielonych.

Nocą ruszyli śladem górskiego potoku płynącego w dzikim jarze, zatarasowanym mechatymi głazami, ciągnęli pod ciemnymi grotami, gdzie pluskała skapująca woda i pachniało żelazem, i zobaczyli srebrne strugi kaskad, rozpołowionych na licach odległych ostańców, które były jak znaki, jak cuda w niebie – tak pomroczniała ziemia, na której stały. Przejechali przez spalony czarny las i okolicę rozłupanych skał, gdzie leżały wielkie rozprute głazy o gładkich, pozbawionymi rysów obliczach, na stokach tych żelazistych wyżyn stare ścieżki ognia i poczerniałe kości drzew zgładzonych przez górskie burze. Następnego dnia zaczęli napotykać ostrokrzew i dąb, lasy krzepkich drzew, bardzo podobne do tych, które opuścili w młodości. W zagłębieniach stoków od północy leżał grad jak tektyty pośród liści, a noce były chłodne. Ciągnęli wyżyną coraz głębiej w góry, ku legowiskom burz, ku rozdźwięcznionej ognistej krainie, gdzie po wierzchołkach przemykały białe płomienie, a od ziemi bił swąd kruszonego krzemienia. Nocą w ciemnych lasach świata poniżej nawoływały się wilki, jakby były przyjaciółmi człowieka, a pies Glantona dreptał, skomląc, pomiędzy nogami nieprzerwanie maszerujących koni.

Dziewiątego dnia po wyjeździe z Chihuahua przebyli górską przełęcz i zaczęli schodzić szlakiem biegnącym przy licu urwiska tysiąc stóp ponad chmurami. Jeszcze wyżej, z szarego zbocza, patrzył na nich kamienny mamut. Ciągnęli gęsiego.

Przejechali przez tunel wydrążony w skale i po drugiej stronie, wiele mil w dole, zobaczyli dachy miasteczka w wąwozie.

Zjechali serpentyną i dalej, przez koryta strumieni, gdzie stojące na bladych płetwach pstrągi przyglądały się chrapom pijących koni. Z wąwozu uniosły się tafle mgły, pachnącej i smakującej jak metal, otuliły ich i posunęły w stronę lasu. Popędzili konie przez bród i dalej na szlak, i o trzeciej po południu w mżawce wjechali do starego miasta z kamienia o nazwie Jesús María.

Wierzchowce zastukały kopytami na obmytym deszczem bruku oblepionym liśćmi, przejechali przez kamienny most i zagłębili się w uliczkę pod ociekającymi deszczem okapami domów z gankami, wzdłuż górskiego potoku, który płynął przez miasteczko. W gładkich głazach pośrodku strumienia wywiercone były otwory, z których wydobywano rudę, wszędzie dokoła wycięto chodniki w skałach i postawiono rusztowania, wzgórza oszpecono wyrobiskami i żużlem. Bezładne przybycie jeźdźców obwieściło wyciem kilka mokrych psów przycupniętych na progach domów, skręcili w uliczkę i zatrzymali się przemoczeni przed wejściem do gospody.

Glanton walnął pięścią w drzwi, otworzyły się i wyjrzał chłopak. Pojawiła się młoda kobieta, spojrzała na nich i cofnęła się do środka. Wreszcie wyszedł mężczyzna i otworzył. Był podpity. Przytrzymał skrzydło bramy, jeźdźcy wjechali jeden za drugim na mały zalany deszczem dziedziniec, a potem zamknął za nimi bramę.

Rankiem deszcz ustał, wyłonili się więc na ulicy, śmierdzący i obdarci, udekorowani częściami ludzkich ciał jak kanibale.

Za pasem mieli ogromne kolty, a wstrętne skórzane ubrania były mocno poplamione krwią, przesiąknięte dymem i prochem strzelniczym. Wyszło słońce, a wyposażone w wiadra i szmaty stare kobiety, szorujące kamienne stopnie przed sklepikami, odwracały głowy i patrzyły na nich, a sprzedawcy kiwali im niepewnie głowami na powitanie. Wydawali się dziwną klientelą pośród oferowanych dóbr. Mrugając, zatrzymali się przed sklepami, gdzie w oknach wisiały wiklinowe klatki z ziębami i zielono-miedzianymi papugami, które stały na jednej nodze i skrzeczały lękliwie. Były też warkocze suszonych owoców i papryki, pęki blaszanych naczyń, wiszące jak kuranty, pulque w bukłakach ze świńskiej skóry, dyndających pod belkami niczym wieprze w ubojni. Posłali po kieliszki. Pojawił się skrzypek, który przysiadł na kamiennym progu i zaczął rzępolić jakąś mauretańską melodię, i nikt spośród zdążających rankiem do swoich obowiązków nie potrafił oderwać wzroku od tych cuchnących bladych olbrzymów.

W południe znaleźli bodegę prowadzoną przez niejakiego Franka Carrolla, niską knajpę w dawnej stodole, której sklecone drzwi stały otworem ku ulicy, wpuszczając do środka jedyne światło. Skrzypek ruszył za nimi, rzekłbyś, z wielkim smutkiem i zajął pozycję tuż przed drzwiami, skąd widział obcokrajowców, pijących i brzęczących złotymi dublonami na stole. W drzwiach stał starzec napawający się słońcem. Z trąbką z koziego rogu trzymaną przy uchu nachylił się w stronę hałasu

dobiegającego ze środka i zaczął kiwać głową w wyrazie nieustannego potakiwania, choć nie padło ani jedno słowo w języku, który by rozumiał.

Sędzia obserwował ukradkiem muzykanta, w końcu zawołał do niego i rzucił mu monetę, która zabrzęczała na kamieniach. Skrzypek uniósł ją na moment do światła, jakby mogła stanowić niewystarczającą zapłatę, po czym wsunął ją pod ubranie, wpasował instrument pod podbródek i zaintonował melodię, która była stara już dwieście lat wcześniej w górach Hiszpanii. Sędzia wszedł w smugę światła w drzwiach bodegi i z osobliwą precyzją wykonał na kamieniach serię tanecznych kroków, aż wydawało się, że on i skrzypek to minstrele z obcych krain, zetknięci wyrokiem przypadku w tym średniowiecznym mieście. Sędzia zdjął kapelusz i ukłonił się dwóm damom, które zboczyły w głąb ulicy, żeby przejść obok bodegi, i wykonał piruet, wirując na drobnych stopach, po czym nalał pulque z kielicha do trąbki starca. Starzec szybko zatkał trąbkę opuszkiem kciuka, wzniósł ją ostrożnie do góry, powiercił palcem w uchu i wypił.

O zmroku ulice wypełniły się pijanymi w sztok awanturnikami, którzy chwiali się na nogach, klęli i budzili kościelne dzwony strzałami z rewolwerów, wszczynając bezbożny rejwach, aż pojawił się ksiądz z krucyfiksem, żeby upomnieć ich melodeklamowanymi wersetami łaciny. Poturbowali go, dźgając obscenicznie, i obrzucili złotymi monetami, gdy leżał na ulicy, ściskając przy piersi święty wizerunek. Kiedy wstał, okazał zbyt wielką dumę, by podnieść monety, ale nadbiegli mali

chłopcy, żeby pozbierać pieniądze, więc nakazał im je przynieść, a barbarzyńcy wiwatowali i pili na jego cześć.

Gapie się rozeszli, wąska uliczka opustoszała. Kilku Amerykanów wślizgnęło się do chłodnych wód strumienia, żeby się popluskać, potem mokrzy wytoczyli się na ulicę i stali tam, ciemni, parujący, apokaliptyczni, w bladej poświacie lamp. Noc była zimna, więc pobiegli w oparach przez wybrukowane ulice jak bestie z baśni i znów rozpadał się deszcz.

Nazajutrz wypadało święto Las Animas i ulicami przeszła procesja z zaprzężonym w konie wozem, na którym jechał prymitywny Chrystus na poplamionym starym katafalku. Dalej gromadą szli świeccy akolici, na ich czele ksiądz dzwoniący małym dzwoneczkiem. Pochód zamykali bosi braciszkowie ubrani na czarno, niosący berła z badyli. Chrystus podskakiwał, licha figura ze słomy z rzeźbioną głową i stopami. Na głowie miał koronę z górskiego wrzośca, na czole namalowano mu krople krwi, a na starych drewnianych policzkach niebieskie łzy. Wieśniacy klękali, żegnali się, niektórzy podchodzili, dotykali Chrystusowych szat i całowali opuszki swych palców. Żałobna procesja pociągnęła dalej, a w drzwiach domów siedziały małe dzieci jedzące ciasteczka w kształcie trupich główek, patrzące na kondukt i deszcz na ulicy.

Sędzia siedział samotnie w kantynie. On też patrzył na deszcz, małymi oczami w wielkiej gołej twarzy. Kieszenie napełnił cukierkami w kształcie czaszek. Siedząc przy samych drzwiach, próbował częstować nimi dzieci przechodzące

chodnikiem pod okapami, ale płoszyły się jak kucyki.

Wieczorem mieszkańcy zeszli grupkami z cmentarza na górskim zboczu, a później, po zmroku, znów ukazali się przy blasku świec i lamp w drodze do kościoła na modły. Wszyscy starannie omijali grupki podpitych Amerykanów, a brudni przybysze niezdarnie uchylali kapeluszy i szczerząc się, składali dziewczętom nieobyczajne propozycje. Carroll zamknął o zmroku obskurne bistro, po czym otworzył je znowu, bo inaczej wyłamaliby drzwi. We wczesnych godzinach nocnych nadjechał oddział konnych zdążających do Kalifornii, wszyscy zgięci wpół ze skrajnego wyczerpania. Mimo to w ciągu godziny wyruszyli w dalszą drogę. O północy, kiedy podobno zjawiają się dusze zmarłych, łowcy skalpów znów wyli po ulicach i strzelali z rewolwerów na przekór deszczowi i śmierci, i tak to trwało z przerwami aż do świtu.

W południe dnia następnego będący w stanie upojenia Glanton dostał napadu szału. Wyskoczył obłąkany i rozchełstany na mały dziedziniec i zaczął strzelać z kolta. Po południu leżał przywiązany do łóżka jak wariat, a obok siedział sędzia, który ocierał mu czoło mokrymi szmatami i przemawiał do niego cichym głosem. Dobiegały wołania ze stoków. Zaginęła mała dziewczynka, więc grupki mieszkańców rozpoczęły poszukiwania w szybach kopalnianych. Po chwili Glanton zasnął, a sędzia wstał i wyszedł.

Było szaro i padał deszcz, wiatr rozwiewał liście. Z drzwi obok drewnianej rynny wyłonił się obszarpany wyrostek

i pociągnął sędziego za ramię. W podwiniętej koszuli niósł dwa szczeniaki, które oferował do sprzedaży, trzymając jednego za kark.

Sędzia patrzył w głąb ulicy. Kiedy spojrzał na chłopca, ten podniósł drugiego psa. Wisiały bezwładnie.

Perros a vende, powiedział.

Cuánto quieres?, spytał sędzia.

Chłopiec popatrzył na jednego i drugiego szczeniaka, jakby chciał wybrać tego, który najlepiej będzie odpowiadał usposobieniu sędziego, jeśli gdzieś na świecie w ogóle był taki pies. Wysunął do przodu trzymanego w lewej ręce.

Cincuenta centavos.

Szczeniak wił się i szarpał w chłopięcej garści, jak zwierzę cofające się przed przepaścią, płaskie jasnoniebieskie ślepia przerażone po równo chłodem, deszczem i Holdenem.

Ambos, odparł sędzia. Zaczął szukać pieniędzy w kieszeniach.

Sprzedawca uznał to za fortel kupiecki i znów przypatrzył się psom, jakby chciał lepiej ocenić ich wartość, ale sędzia już wyjął spod zabrudzonego ubrania złotą monetę wartą cały buszel psiaków w tej cenie. Położył monetę na dłoni, wysunął ją, a drugą ręką wziął psy od właściciela, trzymając oba jak parę skarpet. Podrzucił monetę.

Andale, powiedział.

Wyrostek patrzył na złoto.

Sędzia zamknął i otworzył dłoń. Moneta znikła. Poruszył palcami w powietrzu, sięgnął chłopcu za ucho, wyjął monetę

i mu ją wręczył. Chłopak trzymał pieniążek przed sobą w obu dłoniach jak niewielką monstrancję. Podniósł wzrok na sędziego. Ale ten już się oddalał, ze szczeniakami dyndającymi w ręku. Wmaszerował na kamienny most, spojrzał w spienioną wodę, podniósł ramię i wrzucił psy do strumienia.

Przeciwny koniec mostu przechodził w uliczkę biegnącą wzdłuż brzegu. Tam właśnie stał Vandiemenlander, oddając mocz z kamiennego muru do wody. Kiedy zobaczył, że sędzia rzuca szczenięta z mostu, wyszarpnął kolta zza pasa i krzyknął.

Psy zniknęły w kipiącej wodzie. Szeroki zielony nurt porwał jednego, potem drugiego, nad powierzchnią wygładzonych skał, w kierunku leżącego niżej rozlewiska. Vandiemenlander wycelował i odbezpieczył rewolwer. W czystych wodach rozlewiska wirowały liście wierzby jak klenie z nefrytu. Kolt szarpnął się w dłoni i jeden ze szczeniaków podskoczył w wodzie, a najemnik znów odciągnął kurek i wypalił. Rozlała się różowa plama. Po raz trzeci odbezpieczył i strzelił, a wtedy drugi szczeniak bryznął czerwienią i zaraz utonął.

Sędzia szedł dalej przez most. Wyrostek nadbiegł i spojrzał w wodę, wciąż ściskając monetę. Vandiemenlander stał po drugiej stronie ulicy, w jednym ręku trzymając siura, w drugim rewolwer. Dym rozwiał się wzdłuż brzegu, a w rozlewisku nie było już nic.

Późnym popołudniem Glanton obudził się i zdołał wyswobodzić z więzów. Zaraz potem gruchnęła wieść, że ściął nożem meksykańską flagę przed cuartelem i przywiązał ją mułowi do ogona. Dosiadł go i pop dził dokoła placu, ciągnąc z tyłu świętą

banderę przez błoto.

Zatoczył koło po ulicach i znów pojawił się na placu, wściekle kopiąc zwierzę piętami w boki. Kiedy skręcał, huknął strzał i muł padł pod nim martwy, z kulą z muszkietu tkwiącą w mózgu. Glanton przeturlał się na bok, zerwał na nogi i zaczął strzelać na oślep. Stara kobieta w milczeniu osunęła się na kamienie. Z knajpy Franka Carrolla nadbiegli pędem sędzia, Tobin i Doc Irving, przyklękli w cieniu murów i ostrzelali okna na piętrze. Zza rogu po drugiej stronie placu wyszło kolejnych kilku Amerykanów i dwóch z nich zaraz padło w bezładnej kanonadzie. Grudki ołowiu dzwoniły na kamiennych płytach, a w wilgotnym powietrzu zawisła nad ulicą chmura dymu. Glanton i John Gunn przedarli się do stodoły na tyłach posady, gdzie trzymano konie, i zaczęli je wyprowadzać. Na podwórze wbiegło następnych trzech członków oddziału i po chwili wyrzucali już na dwór ekwipunek i siodłali wierzchowce. Strzelanina trwała nieprzerwanie, Amerykanie leżeli na placu, dwaj martwi, inni ranni, wołający o pomoc. Kiedy pół godziny później najemnicy uciekali z miasteczka, zostawili w nim sześciu swoich, a ścigał ich chaotyczny ogień z muszkietów oraz grad kamieni i butelek.

Godzinę później dopędzili ich Carroll i drugi Amerykanin, o nazwisku Sanford, który też osiadł w tym zakątku. Mieszkańcy podpalili bodegę. Ksiądz najpierw ochrzcił rannych Amerykanów, a potem cofnął się o krok, bo dobijano ich strzałem w głowę.

Jeszcze przed zapadnięciem zmroku napotkali wspinającą się po zachodnim stoku conductę stu dwudziestu dwóch mułów wiozących butle rtęci do kopalń. Słyszeli trzask biczy i pokrzykiwania arrieros na serpentynie hen w dole, widzieli obładowane zwierzęta kroczące z trudem jak kozy przy uskoku pionowego urwiska. Zły los. Dwadzieścia sześć dni po wyruszeniu znad morza i tylko o dwie godziny drogi od celu. Muły sapały, gramoląc się po osypisku, popędzane przez mężczyzn w podartych kolorowych strojach. Kiedy pierwszy z nich zobaczył przed sobą jeźdźców, stanął w strzemionach i obejrzał się przez ramię. Kolumna mułów ciągnęła krętym szlakiem na długości ponad pół mili, a kiedy stanęły, stłoczone, w oddali na odcinkach szlaku widać było kolejne części karawany, tu osiem, tam dziesięć zwierząt, zwróconych to w jedną, to w drugą stronę, ogony tych z przodu ogryzione do czysta jak kości przez sztuki idące z tyłu, rtęć pulsująca w butlach z gutaperki, jakby wieziono tajemnicze stworzenia, istoty dobrane w pary, ruchliwe i oddychające z trudem w pękatych naczyniach. Poganiacz znów odwrócił głowę i spojrzał na szlak. Glanton już szarżował. Mężczyzna przywitał Amerykanów przyjaźnie. Glanton przemknął obok bez słowa, trzymając się po stronie skalnej ściany, niebezpiecznie spychając muła Meksykanina między luźne kawałki łupka. Twarz mężczyzny spochmurniała, odwrócił się i zawołał do swoich ludzi. Obok przejeżdżali już pozostali najemnicy, oczy zmrużone, twarze czarne jak u maszynistów powalanych sadzą. Poganiacz zsiadł z muła i wyciągnął muszkiet spod

siedziska siodła. W tej właśnie chwili naprzeciw niego znalazł się David Brown, z rewolwerem w dłoni przy boku konia. Przerzucił rękę nad łękiem i strzelił Meksykaninowi prosto w pierś. Mężczyzna usiadł bezładnie na ziemi, a gdy Brown trafił go drugi raz, runął ze skał w przepaść.

Pozostali z oddziału nawet nie próbowali zorientować się w sytuacji. Wszyscy strzelali z bliska do poganiaczy. Meksykanie spadali z koni na szlak, niektórzy zsuwali się z urwiska i niknęli w dole. Poganiacze jadący z tyłu zawrócili, próbując umknąć, obładowane muły cisnęły się pod pionową ścianą jak ogromne szczury. Jeźdźcy wdarli się między skałę a zwierzęta i metodycznie zaczęli spychać wszystkie w przepaść, muły spadały cicho jak męczennicy, obracając się spokojnie w pustce, w dole zdumiewające eksplozje krwi i srebra z pękających butli, wielkie strugi i płaty rtęci falujące w powietrzu, małe drżące satelity, łączące się w najrozmaitsze formy, które płynęły kamiennymi arroyos jak pogwałcenie jakiegoś ostatecznego procesu alchemicznego, wysączonego z tajemnego mroku w głębi serca ziemi, umykający jeleń starożytnych, ulotny na górskim stoku, jasny i chyży na suchej ścieżce szlaków burzowych, wypalający oczodoły w skale, mknący stromizną z jednej półki skalnej na drugą, skrzący się i zwinny jak węgorz.

Poganiacze rozpierzchli się na szlaku, w miejscu gdzie stok wydawał się łagodny, i jechali dalej, spadali z hukiem między jałowce i sosny pośród bezładnych krzyków, a jeźdźcy popędzili

ostatnie muły i pognali w dół skalistej ścieżki jak ludzie na łasce jakiejś straszliwej mocy. Carroll i Sanford oddzielili się wcześniej od najemników, a gdy dotarli na taras, za którym zniknęli ostatni arrieros, zatrzymali konie i spojrzeli do tyłu na szlak. Był pusty, z wyjątkiem zwłok kilku mężczyzn z conducte. Z urwiska spadło pół setki mułów i w zakolu na dnie widzieli teraz ich połamane sylwetki zaścielające skały, w wieczornym świetle widzieli też jasne kształty zastygłej rtęci. Konie tupały i wyciągały szyje. Dwaj jeźdźcy popatrzyli w głąb nieszczęsnej otchłani, a potem na siebie nawzajem, ale słowa były zbędne, szarpnęli więc wodze i dali ostrogę, ruszając dalej.

O zmroku dogonili oddział. Konie rozsiodłano po drugiej stronie rzeki, a dzieciak i jeden z Delawarów odpędzali spienione zwierzęta od brzegu. Carroll i Sanford ruszyli do brodu i przeszli przez wodę sięgającą końskich brzuchów, zwierzęta kluczące między kamieniami, zerkające przerażonym wzrokiem w górę rzeki, gdzie z katarakty w ciemniejącym lesie spadała z hukiem wodna masa w nakrapiane i wrące rozlewisko. Kiedy wyjechali z brodu, sędzia zastąpił im drogę i chwycił konia Carrolla za szczękę.

Gdzie czarnuch?, spytał.

Carroll spojrzał na niego. Ich oczy znajdowały się prawie na tej samej wysokości, choć siedział na koniu.

Nie wiem, odparł.

Sędzia zerknął na Glantona. Glanton splunął.

Ilu naszych widziałeś na placu?

Nie było czasu liczyć. Oberwało trzech albo czterech, tyle wiem.

Czarnuch był między nimi?

Nie widziałem.

Sanford pchnął konia do przodu. Na placu nie było czarnucha, powiedział. Widziałem, jak dobijali chłopaków i każdy jeden był biały jak ty i ja.

Sędzia puścił konia Carrolla i poszedł po swojego wierzchowca. Dwaj Delawarowie odłączyli się od oddziału. Było już prawie ciemno, gdy ruszyli w górę szlaku, a pozostali wycofali się do lasu, postawili czujki u brodu i obozowali bez ognia.

Ścieżką nikt nie nadjechał. We wczesnych godzinach nocy zapadł gęsty mrok, ale pierwsza zmiana straży przy brodzie zobaczyła, że się rozjaśnia, bo nad kanionem zawisł księżyc, i wtedy ujrzeli schodzącego nad wodę niedźwiedzia, który stanął po drugiej stronie rzeki, pociągnął nosem i się wycofał. Tuż przed świtem wrócił sędzia i Delawarowie. Wieźli ze sobą Murzyna. Miał na sobie tylko koc, którym się owinął. Stracił nawet buty. Dosiadał jednego z mułów o łysych ogonach z conducty i dygotał z zimna. Uratował jedynie swój rewolwer. Trzymał go pod kocem przy piersi, bo inaczej nie miał go jak nosić.


* * *

Droga z gór w kierunku morza na zachodzie prowadziła przez zielone jary gęsto porośnięte winoroślą, gdzie skrzeczały bystrookie kolorowe ary i papugi o długich ogonach. Szlak biegł wzdłuż wezbranej błotnistej rzeki, a po drodze było wiele brodów, bez przerwy więc przejeżdżali z jednego brzegu na

drugi. Na pionowej górskiej ścianie wisiały blade kaskady, buchające ze śliskiej skały dzikimi kłębami pary. Przez osiem dni nie napotkali żadnych wędrowców. Dziewiątego zobaczyli starca, który próbował zejść ze szlaku, poganiając trzcinką dwa osły do lasu. Gdy dotarli do tego miejsca, przystanęli i Glanton odwrócił się w stronę drzew, gdzie szeleściły mokre liście, i wytropił starca w krzakach, siedzącego samotnie jak gnom. Osły podniosły ślepia, strzygąc uszami, a potem opuściły łby i pasły się dalej. Starzec patrzył na Glantona.

Por qué se esconde?

Starzec milczał.

De dónde viene?

Wydawało się, że sama myśl o rozmowie budzi w nim niechęć. Kucał w liściach, z rękoma założonymi na piersi. Glanton nachylił się i splunął. Ruchem podbródka wskazał osły.

Qué tiene allá?

Starzec wzruszył ramionami. Hierbas, odparł.

Glanton spojrzał na zwierzęta, potem na starca. Zawrócił konia, żeby dołączyć do oddziału na szlaku.

Por qué me busca?, zawołał za nim mężczyzna.

Ruszyli w dalszą drogę. W dolinie widzieli orły i inne ptaki, do tego mnóstwo saren, rosły tam też dzikie orchidee i bambusowe zarośla. Rzeka w tym miejscu była dość szeroka, tocząc wody po ogromnych głazach, a wszędzie dokoła z gęstej dżungli lały się wodospady. Sędzia wysforował się naprzód z jednym Delawarem, trzymając w ręku karabin naładowany małymi twardymi pestkami z owoców nopalu, a wieczorem fachowo

oporządzał ustrzelone kolorowe ptaki, nacierając ich skórę prochem strzelniczym i wypychając motkami ugniecionej trawy, a gotowe okazy pakował do swoich juków. Między kartki zeszytu wkładał liście drzew i roślin, z koszulą rozpostartą w obu dłoniach skradał się na palcach za górskimi motylami, przemawiając do nich szeptem, sam niezgorszy oryginał. Kiedy usiadł, żeby zapisać coś w notatniku, podsuwając go ku poświacie ogniska, Toadvine popatrzył na niego, a potem spytał, jaki jest sens tego wszystkiego.

Zastygło pióro skrobiące po papierze. Sędzia spojrzał na Toadvine'a. Następnie znowu zabrał się do pisania.

Toadvine splunął w ognisko.

Sędzia pisał dalej, wreszcie zatrzasnął zeszyt, odrzucił go na bok, złożył dłonie, przesunął nimi po nosie i ustach i oparł na udach.

Skoro coś istnieje, powiedział. Skoro coś istnieje na tym świecie bez mojej wiedzy, istnieje bez mojej zgody.

Rozejrzał się po ciemnym lesie, w którym biwakowali. Ruchem głowy wskazał zgromadzone okazy. Być może te bezimienne stworzenia wydają się mało ważne w skali całego świata, ciągnął. A jednak może nas pożreć najmniejszy okruch. Najmniejsza drobinka pod tamtą skałą, żyjąca bez naszej wiedzy. Tylko natura może zniewolić człowieka, więc dopiero gdy istnienie ostatniego bytu wygnane zostanie z kryjówki i postawione przed nim nagie, wtedy będzie on suzerenem na tej ziemi.

Co to suzeren?

Władca. Władca albo król.

To czemu nie mówić władca?

Bo suzeren to szczególny władca. Panuje nawet tam, gdzie są inni władcy. Unieważnia osądy miejscowych.

Toadvine splunął.

Sędzia położył ręce na ziemi. Spojrzał na swojego rozmówcę. Do tego roszczę sobie prawo, powiedział. A jednak wszędzie tutaj są zakamarki, w których tętni niezależne życie. Niezależne. Aby ziemia mogła być moja, niczemu nie wolno istnieć bez mego zezwolenia.

Toadvine siedział po turecku przed ogniskiem. Żaden człowiek nie pozna wszystkiego, co chodzi po tej ziemi, odparł.

Sędzia przekrzywił wielką głowę. Człowiek wierzący, że tajemnice świata na zawsze pozostaną ukryte, żyje w otumanieniu i strachu. Zabobon przyczyni się do jego upadku. Deszcz wypłucze jego czyny z kart życia. Ale człowiek, który postanawia wywlec nić porządku z wielkiego gobelinu, na mocy tego postanowienia stanie się panem świata, a stając się nim, będzie mógł kształtować swój los na własnych warunkach.

Nie wiem, co to ma wspólnego z łapaniem papug.

Wolność ptaków to dla mnie zniewaga. Zamknąłbym wszystkie w ogrodach zoologicznych.

Byłby to ogród jak diabli.

Sędzia się uśmiechnął. Tak, odparł. W rzeczy samej.

W nocy szlakiem przejechała karawana, łby koni i mułów zawinięte w serape, prowadzone w ciszy po ciemku, jeźdźcy upominający jeden drugiego palcem przyłożonym do ust.

Sędzia, siedzący na szczycie górującego głazu, patrzył na ich przejazd.

Rankiem najemnicy wyruszyli w drogę. Przeszli brodem błotnistą rzekę Yaquí i jechali dalej przez kępy słoneczników, wysokich jak człowiek na koniu, a ich martwe oblicza były zwrócone na zachód. Z przodu otwierała się nowa kraina, na zboczach widzieli zasadzoną kukurydzę i polany w gęstwinie, gdzie stały szałasy z trawy oraz rosły drzewa pomarańczowe i tamaryndowce. Ale ani żywego ducha. Drugiego grudnia 1849 roku wjechali do Ures, stolicy stanu Sonora.

Nie przebyli nawet pół miasta, gdy otoczył ich orszak osobników tak różnorodnych i plugawych, jakich dotąd nie napotkali, żebracy i nadzorcy żebraków, kurwy i alfonsi, uliczni sprzedawcy i dzieci, całe delegacje ślepców i kalek, wszyscy natrętnie wołający: por dios, kilku na plecach popędzanych tragarzy, nieprzebrana rzesza ludzi w każdym wieku i stanie, których przygnała ciekawość. Na balkonach odpoczywały znane powszechnie w okolicy damy o twarzach pomalowanych wulgarnie w kolorach indygo i ochry, podobnych do małpich tyłków, zerkając zza wachlarzy ze swoistą ponurą nieśmiałością jak transwestyci w domu wariatów. Sędzia i Glanton jechali na czele nielicznej kolumny, rozmawiając. Konie biegły niespokojnie, a gdy pojawiała się ręka próbująca złapać któregoś wierzchowca za uprząż, jeździec dźgał ją ostrogą i wtedy się cofała.

Na noc zatrzymali się w zajeździe na skraju miasta, prowadzonym przez Niemca, który oddał im w posiadanie cały przybytek i nie pojawił się ani razu przez czas świadczenia usługi.

Glanton wałęsał się po wysokich zakurzonych pokojach z sufitami z łoziny i wreszcie w pomieszczeniu, które zapewne służyło za kuchnię, choć prócz koksownika i kilku glinianych garnków nie było tam żadnych przyborów do gotowania, znalazł kulącą się ze strachu starą criadę. Wcisnąwszy jej w dłoń garść srebrnych monet, kazał podgrzać wodę do kąpieli i polecił przygotować wikt. Patrzyła zastygła na pieniądze, aż wreszcie ją przegonił, poszła więc korytarzem, trzymając monety w stulonej dłoni jak ptaszka. Zniknęła u góry schodów, wołając, i wkrótce dokoła zakrzątnęło się parę kobiet.

Kiedy Glanton się odwrócił, by przejść korytarzem, zobaczył, że tarasuje go cztery albo pięć koni. Przepędził zwierzęta kapeluszem, podszedł do drzwi i wyjrzał wprost na tłum milczących gapiów.

Mozos de cuadra, krzyknął. Venga. Pronto.

Do przodu przepchało się dwóch chłopców. Podeszli do drzwi. Inni ruszyli za nimi. Glanton kiwnął na najwyższego, położył mu rękę na głowie, odwrócił go i popatrzył na pozostałych.

Este hombre es el jefe, powiedział. Jefe stał z poważną miną, tocząc wzrokiem dokoła. Glanton znów go odwrócił i spojrzał mu w oczy.

Te encargo todo, entiendes? Caballos, sillas, todo.

Sí. Entiendo.

Bueno. Andale. Hay caballos en la casa.

Mianowany przywódca odwrócił się i zawołał po imieniu swych przyjaciół. Pół tuzina chłopców wyłoniło się z tłumu i weszło do środka. Kiedy Glanton ruszył korytarzem, prowadzili

już odważnie zwierzęta – niejedno było bestią, która tratowała ludzi – w kierunku bramy, najmniejszy niewiele wyższy niż nogi zwierzęcia, nad którym przejął opiekę. Glanton wyszedł na tył budynku i zaczął się rozglądać za eksksiędzem, którego lubił posyłać po kurwy i alkohol, lecz nigdzie nie było go widać. Próbując znaleźć podkomendnych, którzy dawaliby jakąkolwiek rękojmię powrotu, zdecydował się na Doca Irvinga i Shelby'ego. Dał im garść monet i wrócił do kuchni.

O zmroku na podwórku za zajazdem piekło się na rożnach pół tuzina młodych kóz, ich poczerniałe sylwetki połyskiwały w przydymionym świetle. Sędzia przechadzał się w lnianym garniturze, ręką z cygarem dowodząc kucharzami, a za nim jak cień podążała kapela smyczkowa złożona z sześciu muzykantów, wszyscy starzy, wszyscy poważni, trzymający się trzy kroki w tyle, grający przez cały czas. Pośrodku podwórka stał trójnóg z bukłakiem pełnym pulque. Irving wrócił z dwudziestoma, trzydziestoma dziwkami w różnym wieku i o różnym wyglądzie, a przed wejściem do budynku zatrzymała się istna karawana fur i wózków wszelkiego rodzaju, przywleczonych przez samozwańczych markietanów, z których każdy wykrzykiwał ceny rozmaitych towarów w otoczeniu ruchliwego tłumu gapiów, kilku półdzikich koni na sprzedaż, stających dęba i rżących, wychudłego bydła, owiec i świń wraz z ich właścicielami, aż wreszcie miasto, od którego Glanton i sędzia mieli nadzieję się odgrodzić, stanęło u ich drzwi w uroczystej atmosferze

zabarwionej radością i zarazem szpetotą, rzecz typowa dla zgromadzeń w tej części świata. Na podwórzu rozdmuchano ognisko tak wielkie, że z ulicy wydawało się, iż na tyłach zajazdu wybuchł pożar, i wciąż przybywali nowi kupcy z towarami i nowi gapie wraz z grupkami najmowanych do roboty posępnych Indian Yaqui w przepaskach biodrowych.

O północy na ulicy porozpalano ogniska, rozpoczęły się tańce i pijaństwo, zajazd rozbrzmiewał piskami kurew, a na zaciemnione i zadymione podwórze wdarły się wrogie watahy psów, które zaczęły wściekle walczyć o zwęglone kości kóz, i tam właśnie padły pierwsze strzały tej nocy, a ranne psy zawyły i czołgały się dokoła, aż wreszcie pojawił się sam Glanton i dobił je nożem, ponura scena w migotliwym świetle, postrzelone kundle ciche, tylko kłapały zębami, wlokąc się po podwórku jak foki albo coś innego, skulone pod murami, podczas gdy on chodził od jednego do drugiego i rozłupywał im czaszki ogromnym nożem podbitym miedzią. Ledwo wrócił do środka, przy rożnach powarkiwały już nowe psy.

W późnych godzinach nocnych prawie wszystkie lampy w zajeździe pogasły, a pokoje wypełniło pijackie chrapanie. Markietanie z wózkami zniknęli, na ulicy pozostały czarne wypalone kręgi po ogniu, jak kratery po pociskach, a dogasające szczapy zaciągnięto w jedno miejsce i wrzucono do ostatniego ogniska, przy którym siedzieli starcy i chłopcy, palący cygara i opowiadający historie. Gdy o świcie na wschodzie ukazały się zarysy gór, nawet oni przepadli. Na tyłach zajazdu ocalałe psy

rozwłóczyły kości po podwórku, a pozostałe, martwe, leżały w ciemnej galarecie własnej krwi zakrzepłej w kurzu; zaczęły piać koguty. Gdy w drzwiach wejściowych stanęli Glanton i sędzia, ubrani w garnitury, pierwszy na biało, drugi na czarno, jedynym obecnym był jeden z małych stajennych, zmorzony snem na kamieniach.

Joven, powiedział sędzia.

Chłopiec zerwał się na nogi.

Eres mozo del caballado?

Sí señor. A su servicio.

Nuestros caballos, powiedział. Chciał opisać konie, ale chłopiec już pobiegł, żeby wykonać polecenie.

Było zimno i dął wiatr. Słońce nie wzeszło. Sędzia stał na schodkach, a Glanton przechadzał się tam i z powrotem, wpatrzony w ziemię. W ciągu dziesięciu minut pojawił się chłopiec w towarzystwie drugiego; prowadzili po ulicy dziarskim kłusem dwa osiodłane i oporządzone konie, chłopcy biegli ile sił w nogach, boso, konie buchały parą z pysków, kołysząc z gracją łbami na boki.

Загрузка...