KOLEJNA CANTINA, KOLEJNY DORADCA
• GRA W KARTY • PCHNIĘTY NOŻEM
• W NAJCIEMNIEJSZYM ZAKĄTKU TAWERNY
NAJWIĘCEJ SIĘ DZIEJE • SERENO
• NA PÓŁNOC • OBOZOWISKO OPRAWIACZY
• SZCZURODZIAD • POD SZCZYTAMI ANIMAS
• KONFRONTACJA I ZABÓJSTWO
• KOLEJNY ANACHORETA, KOLEJNY ŚWIT
Stanęli przed cantina, zliczyli pieniądze, a Toadvine odgarnął wysuszoną skórę służącą za drzwi i weszli do środka, gdzie wszystko było spowite mrokiem i bezkształtne. Z krokwi u sufitu zwisała pojedyncza lampa, w ciemności siedziały czarne sylwetki palące cygara. Podeszli do kontuaru wyłożonego glinianymi kafelkami. W pomieszczeniu cuchnęło dymem z drewna i potem. Przed nimi pojawił się mały chudzielec, który oparł ceremonialnie ręce na blacie.
Dígame, powiedział.
Toadvine zdjął kapelusz, położył go na kontuarze i przeciągnął rozczapierzoną dłonią po włosach.
Dawaj coś takiego, żeby było najmniejsze ryzyko ślepoty i śmierci.
Cómo?
Wskazał kciukiem swoje gardło. Co masz do picia?, spytał.
Barman obrócił się i popatrzył na trunki. Wydawało się, że nie jest pewien, czy cokolwiek odpowiada ich wymaganiom.
Meskal?
Pasuje nam?
Serwuj, powiedział Bathcat.
Barman nalał z glinianego dzbana porcje do trzech pogiętych blaszanych kubków i przesunął je ostrożnie po blacie jak warcaby po planszy.
Cuánto?, spytał Toadvine.
Tamten miał przestraszoną minę. Seis?
Seis czego?
Mężczyzna pokazał sześć palców.
Centavos, powiedział Bathcat.
Toadvine odliczył miedziaki na barze, opróżnił swój kubek i znów zapłacił. Kiwnął palcem, wskazując wszystkie trzy kubki. Dzieciak wziął swój, wypił do dna i odstawił. Trunek miał zjełczały, kwaśny smak, zalatywał lekko kreozotem. Dzieciak stał tak samo jak pozostali, odwrócony plecami do baru, i rozglądał się po sali. W kącie po drugiej stronie mężczyźni grali w karty przy blasku pojedynczej łojowej świecy. Pod ścianą naprzeciwko siedziały w kucki postacie, którym światło było obce. Przyglądały się Amerykanom beznamiętnie.
Możecie sobie zagrać, powiedział Toadvine. W cztery karty po ciemku z bandą czarnuchów. Podniósł kubek, wysuszył go, odstawił na bar i policzył pozostałe monety. Z półmroku przydreptał do nich mężczyzna. Pod pachą trzymał butelkę. Postawił ją ostrożnie na kontuarze razem ze swoim kubkiem i odezwał się do barmana, a ten przyniósł mu dzban z wodą. Mężczyzna obrócił dzban, aż ucho znalazło się po jego prawej stronie, i spojrzał na dzieciaka. Był stary i miał na głowie kapelusz
z płaskim denkiem, jakie rzadko widywało się wtedy w tym kraju, a ubrany był w brudne kalesony z białej bawełny i koszulę. Huaraches, które miał na nogach, wyglądały jak wyschnięte sczerniałe ryby przywiązane do podeszew jego stóp.
Jesteście Teksas?, spytał.
Dzieciak spojrzał na Toadvine'a.
Jesteście Teksas. Ja byłem Teksas trzy roki. Podniósł rękę. Palec wskazujący miał obcięty przy pierwszym knykciu, więc być może pokazywał im, co mu się przydarzyło w Teksasie, albo pokazywał na palcach liczbę lat. Opuścił rękę, odwrócił się do kontuaru, nalał sobie wina do kubka, wziął dzban i rozcieńczył wino odrobiną wody. Wypił i odwrócił się do Toadvine'a. Miał cienkie białe bokobrody sięgające podbródka, wytarł je teraz wierzchem dłoni, po czym znów podniósł wzrok.
Jesteście sociedad de guerra. Contra los barbaros.
Toadvine nie miał pojęcia. Wyglądał jak nieokrzesany rycerz otumaniony przez trolla.
Starzec przyłożył wyimaginowany karabin do ramienia i wydał z siebie odgłos strzału. Popatrzył na Amerykanów. Wy zabijać Apacze, no?
Toadvine spojrzał na Bathcata. Czego on chce?, spytał.
Vandiemenlander przesunął okaleczoną dłonią po ustach, ale nie okazał sympatii. Stary się urżnął, odparł. Albo zwariował.
Toadvine oparł łokcie na kontuarze za plecami. Spojrzał na starca i splunął na podłogę. Świrnięty z ciebie czarnuch, co nie?
Z przeciwległej strony sali dobiegł jęk. Jakiś mężczyzna wstał, ruszył wzdłuż ściany i nachylił się, żeby porozmawiać z innymi. Znowu rozległy się jęki, a starzec przesunął dwa razy dłonią po twarzy, pocałował swoje opuszki palców i podniósł wzrok.
Ile pieniądze wam płacą?, spytał.
Milczeli.
Wy zabija Gómez, dużo pieniądze wam płacą, powiedział.
Mężczyzna w mroku pod przeciwległą ścianą znowu zajęczał. Madre de Dios, krzyknął.
Gómez, Gómez, powtarzał starzec. Nawet Gómez. Kto może jechać na Tejanos? To żołnierze. Que soldados tan valientes. La sangre de Gómez, sangre de la gente…
Podniósł głowę. Krew, powiedział. Ten kraj dać mnóstwo krew. Ten Meksyk. Pić chce ten kraj. Krew tysiąc Chrystusy. Nic.
Wskazał ręką świat znajdujący się tam, gdzie cała ziemia leżała spowita ciemnością, wszystko wielkim zbrukanym ołtarzem. Odwrócił się, nalał sobie wina, znów rozcieńczył wodą z dzbana, ten wstrzemięźliwy starzec, i wypił.
Dzieciak patrzył na niego. Patrzył, jak pije i ociera usta. Ten się odwrócił i odezwał, ale nie do niego czy Toadvine'a, tylko jakby do całej sali.
Modlę się do Bóg za ten kraj. Mówię wam. Modlę się. Do kościoła nie chodzę. Co mam tam tym kukłom gadać? Tu gadam.
Wskazał swoją pierś. Kiedy odwrócił się do Amerykanów, odezwał się łagodniejszym tonem. Wy wspaniałe caballeros,
powiedział. Wy zabija barbaros. Nie schowają się przed wami. Ale jest inny caballero i przed nim żaden człowiek nie schowa. Byłem żołnierz. To jak sen. Jak nawet kości znika na pustynia, sen mówi do ciebie, nie budzisz się na zawsze.
Wypił do dna, wziął butelkę i odszedł cicho w sandałach w najciemniejszy kąt cantiny. Mężczyzna przy ścianie znowu zajęczał, wzywając swojego boga. Vandiemenlander i barman zaczęli rozmawiać i ten drugi wskazał ręką mroczny kąt i pokręcił głową, Amerykanie dopili z kubków, Toadvine pchnął parę tlacos do barmana i wyszli.
To był jego syn, powiedział Bathcat.
Który?
Ten chłopak w kącie, ciachnięty nożem.
Był ciachnięty?
Jeden z tych facetów przy stole go ciachnął. Grali w karty i jeden go ciachnął.
Dlaczego nie wyszedł?
Sam go o to spytałem.
I co powiedział?
Odpowiedział pytaniem. Że niby dokąd miał pójść?
Wąskimi uliczkami wśród murów dotarli do bramy i dalej, do obozowych ognisk. Wokół niósł się jakiś głos: Las diez y media, tiempo sereno. To był stróż na obchodzie. Minął ich z latarnią, cichym wołaniem obwieszczając godzinę.
W mroku przed świtem odgłosy rozlegające się dokoła opisują scenę, która nastanie. Pierwsze wrzaski ptaków na drzewach
nad rzeką, szczęk uprzęży, parskanie koni i ich stłumione chrupanie trawy. W zaciemnionym miasteczku budzą się koguty. Powietrze pachnie końmi i popiołem drzewnym. W obozie zaczyna się ruch. Wszędzie w gęstniejącym świetle czekają dzieci z miasteczka. Żaden ze wstających mężczyzn nie wie, od jak dawna siedzą w ciemności i milczeniu.
Gdy mijali plac, martwa squaw już znikła, a ziemię świeżo zagrabiono. Kaganki na słupkach były nagie i poczerniałe, ognisko przed namiotem wygasło. Stara kobieta rąbiąca drewno wyprostowała się i zastygła z siekierą w dłoniach, kiedy przejeżdżali obok.
Przed południem dotarli do splądrowanego obozu Indian. Poczerniałe płaty mięsa wisiały na krzakach i palikach jak dziwne ciemne pranie. Na ziemi rozpięto skóry saren, a na kamieniach leżały porozrzucane białe i rdzawe kości po prymitywnej jatce. Konie stawiały uszy i przyśpieszały kroku. Pojechali dalej. Po południu dogonił ich czarny Jackson, na złachanym, prawie zajeżdżonym wierzchowcu. Glanton odwrócił się w siodle i zmierzył go wzrokiem. Potem dźgnął konia piętami, a Murzyn zrównał się z białymi towarzyszami i jechali dalej, jak przedtem.
Dopiero wieczorem zauważono nieobecność weterana. Sędzia przeszedł przez dym z ognisk i przykucnął przed Toadvine'em i dzieciakiem.
Gdzie się podział Chambers?, spytał.
Chyba zrezygnował.
Zrezygnował?
Tak mi się widzi.
Jechał z wami dzisiaj rano?
Z nami nie.
Wydawało mi się, że ręczysz za swoich ludzi.
Toadvine splunął. Lepiej coby on sam ręczył za siebie.
Kiedy widzieliście go ostatni raz?
Wczoraj wieczorem.
Dziś rano nie?
Dziś rano nie.
Sędzia patrzył na niego.
Cholera, powiedział Toadvine. Myślałem, że widziałeś, że go nie ma. Nie był znowu taki mały, żeby tego nie zauważyć.
Sędzia spojrzał na dzieciaka. I znowu na Toadvine'a. A potem podniósł się i wrócił na swoje miejsce.
Rankiem ubyło dwóch Delawarów. Ruszyli dalej. W południe zaczęli się wspinać ku rozstępowi w górach. Wyżej i wyżej, wśród lawendy i juki, pod szczytami Animas. Linię jeźdźców przeciął cień orła, który wyłonił się z tych niebotycznych i poszarpanych warowni, a oni podnieśli głowy, żeby zobaczyć ptaka szybującego w tej kruchej, nieskazitelnej błękitnej pustce. Wyłonili się spośród piñón i dębów karłowatych, przekroczyli przełęcz w lesie wysokich sosen i jechali dalej przez góry.
Wieczorem dotarli do mesy, z której widać było całą krainę na północy. Słońce na zachodzie płonęło w akcie zagłady i wzbijała się tam jednostajna kolumna małych pustynnych nietoperzy, a na północy, wzdłuż rozdygotanego krańca ziemi, przez pustkę gnały tumany kurzu niczym dymy wzniecane
przez odległe armie. Góry z pomiętego papieru marszczyły się w wyraźnych fałdach cienia pod rozciągniętym niebieskim zmierzchem, na bliższym planie leżało szkliwione koryto wyschniętego jeziora, drżące jak Mare Imbrium, i w ostatnich chwilach dnia stada saren sunęły na północ, nękane na równinie przez wilki koloru pustyni.
Glanton osadził konia i długo się przyglądał tej scenie. Tu i ówdzie na mesie skąpe suche zielsko siekało łodygami na wietrze jak wstające podziemne widma kopii i włóczni z dawnych potyczek, nigdy nieupamiętnionych. Całe niebo było w stanie wrzenia i na wieczorną ziemię szybko zstąpiła noc, a wokół fruwały małe szare ptaszki, popłakując cicho za utraconym słońcem. Glanton popędził konia. Zniknął i tak samo zniknęło wszystko inne w burzliwej zagładzie niesionej przez mrok.
Tej nocy, gdy obozowali na równinie pod osypiskiem skalnym, doszło do zabójstwa, które przewidywano. Biały Jackson upił się w Janos i przez dwa dni jechał przez góry posępny i kaprawooki. Siedział teraz zmordowany przy ognisku, zdjąwszy buty, i popijał aguardiente z flaszki w otoczeniu swoich towarzyszy, wyjących wilków i opatrzności nocy. Siedział tak, kiedy do ognia podszedł Murzyn, rzucił na ziemię derkę, usiadł na niej i zaczął nabijać fajkę.
W obozie były dwa ogniska, nie obowiązywały jednak żadne wyraźne ani domyślne zasady, kto może przy nich zasiąść. Ale gdy biały spojrzał na drugie, zobaczył, że jedzą przy nim kolację Delawarowie, John McGill i nowi jeźdźcy w kompanii, więc
ruchem ręki i bełkotliwym przekleństwem odesłał tam Murzyna.
Tutaj, poza wszelkim ludzkim osądem, każde przymierze było kruche. Murzyn podniósł wzrok znad fajki. Wokół ognia siedzieli mężczyźni – oczy niektórych odbijały światło jak rozżarzone węgle, zagnieżdżone w czaszkach, oczy innych nic nie odbijały, ale źrenice Murzyna przypominały dwa czarne korytarze dla nagiej i nieodczynionej nocy, żeglującej od tego, co już było, ku temu, co miało dopiero nadejść. Każdy może siedzieć, gdzie mu się chce, odparł.
Biały przechylił głowę, z jednym okiem zamkniętym i zwisającą żuchwą. Jego pas z bronią leżał zwinięty na ziemi. Wyciągnął rękę, wyjął rewolwer i odciągnął kurek. Czterej mężczyźni wstali i odeszli.
Chcesz mnie zastrzelić?, spytał Murzyn.
Jak nie zabierzesz stąd swojego czarnego dupska, to zaraz będziesz nieżywy trup.
Murzyn spojrzał w stronę Glantona. Ten patrzył na niego. Murzyn włożył fajkę do ust, wstał, wziął derkę i zwinął ją na ręku.
To twoje ostatnie słowo?
Ostatnie jak sąd boży.
Ponownie spojrzał ponad płomieniami na Glantona, a potem odszedł w mrok. Biały Jackson zluzował kurek i położył rewolwer przed sobą na ziemi. Dwaj z tamtych czterech wrócili i stanęli niepewnie przy ognisku. Jackson siedział ze skrzyżowanymi nogami. Jedną rękę oparł na udzie, a w drugiej, wyciągniętej na kolanie, trzymał cienkie czarne cigarillo. Najbliżej
niego znajdował się Tobin, który próbował wstać, gdy zobaczył, że z ciemności wyłania się Murzyn z nożem traperskim w obu dłoniach, jakby niósł jakieś rytualne narzędzie. Biały Jackson spojrzał pijackim wzrokiem, a czarny zrobił krok do przodu i jednym ciosem ściął mu głowę.
Z kikuta szyi wystrzeliły jak węże z koszyka dwie grube i dwie cienkie strugi ciemnej krwi i zakreśliwszy łuk w powietrzu, zasyczały w płomieniach. Głowa potoczyła się w lewo i zastygła u stóp byłego księdza, patrząc wybałuszonymi oczami. Tobin szarpnął nogą, wstał i się cofnął. Ognisko zakopciło, uniosła się chmura poczerniałego, szarego dymu, a kolumnowe łuki krwi powoli opadły, aż wreszcie w szyi zabulgotało lekko jak w garnku na kuchni, a potem i to ucichło. Biały Jackson siedział jak przedtem, tylko bez głowy, zalany krwią, z cigarillo w palcach, pochylony ku ciemności i dymiącej grocie w płomieniach, gdzie uszło jego życie.
Glanton wstał. Inni się odsunęli. Nikt się nie odezwał. Kiedy o świcie ruszali dalej, mężczyzna bez głowy wciąż siedział jak zamordowany anachoreta, odziany w popiół i koszulę. Ktoś zabrał jego rewolwer, ale buty stały na swoim miejscu. Kompania ruszyła w drogę. Nie jechała nawet godzinę, gdy na równinie natarli na nią Apacze.