ARESZTOWANY • SĘDZIA SKŁADA WIZYTĘ
• OSKARŻENIE • ŻOŁNIERZ, KSIĄDZ, URZĘDNIK MIEJSKI
• NA WŁASNĄ RĘKĘ • U CHIRURGA
• USUNIĘCIE STRZAŁY • DELIRIUM
• PODRÓŻ DO LOS ANGELES • PUBLICZNA EGZEKUCJA
• LOS AHORCADOS • POSZUKIWANIA EKSKSIĘDZA
• JESZCZE JEDEN GŁUPIEC • SZKAPLERZ
• DO SACRAMENTO • NA ZACHODZIE
• ODEJŚCIE Z ODDZIAŁU • POKUTNICY
• KARAWAN • KOLEJNA MASAKRA
• STAROWINA WŚRÓD SKAŁ
W drodze powrotnej, mijając ulicami okna rozświetlone pomarańczowym blaskiem i ujadające psy, natknął się na oddział żołnierzy, ale w mroku wzięli go za starszego człowieka i przeszli obok. Zajrzał do gospody i usiadł w ciemnym kącie, przypatrując się gromadkom mężczyzn przy stołach. Nikt go nie spytał, czego szuka w tym miejscu. Wydawało się, że czeka na kogoś, a po pewnym czasie weszło czterech żołnierzy i został aresztowany. Nawet go nie spytali o nazwisko.
W celi zaczął mówić z osobliwym przejęciem o tym, czego niewielu ludzi w życiu doświadczyło, współwięźniowie uznali więc, że pomieszało mu się we łbie od krwawych zbrodni, w których brał udział. Pewnego ranka obudził się i zobaczył sędziego stojącego przy kracie, z kapeluszem w ręku. Uśmiechał się do niego. Ubrany był w garnitur z szarego płótna i nowe wyglansowane buty. Spod rozpiętej marynarki wyglądała kamizelka z broszą i łańcuszkiem od zegarka, a przy pasku miał skórzaną kaburkę, w której trzymał posrebrzany pistolecik z rękojeścią z palisandru. Spojrzał w głąb korytarza w prymitywnym budynku z błota, włożył kapelusz i znów się uśmiechnął do więźnia.
No cóż, odezwał się. Jak się miewasz?
Dzieciak milczał.
Chcieli, żebym im powiedział, czy od początku byłeś szalony. Mówią, że to przez ten kraj. Że to ten kraj tak odmienia ludzi.
Gdzie Tobin?
Powiedziałem im, że mój kretyn to szacowny doktor nauk teologicznych, wypuszczony z Harvardu ledwie w marcu tego roku. I że zdrowy rozsądek zachowywał jeszcze w górach Aquarius. Dopiero dalej kraina odebrała mu rozum. Razem z ubraniem.
A Toadvine i Brown? Gdzie oni?
Na pustyni, tam, gdzie ich zostawiliście. Co za okrutny postępek. A przecież to twoi towarzysze broni. Sędzia pokręcił głową.
Co chcą ze mną zrobić?
Wydaje mi się, że zamierzają cię powiesić.
Coś im powiedział?
Prawdę. Że to ty ponosisz odpowiedzialność. Nie znają wszystkich szczegółów, rozumieją jednak, że to nikt inny jak ty nadałeś wydarzeniom ten katastrofalny bieg. Czego następstwem okazała się masakra u brodu dokonana przez dzikusów, z którymi byłeś w zmowie. Twoje środki i cele nie są w tej chwili najistotniejsze. Szkoda czasu na czcze rozważania. I choć zamysł swego zbrodniczego planu zabierzesz ze sobą do grobu, będzie on znany Stwórcy w całej swej haniebnej rozciągłości, a zatem znany będzie też ostatniemu z ludzi. Gdy dopełni się czas.
To ty jesteś szalony, odparł dzieciak.
Sędzia się uśmiechnął. Nie, odparł. Ja nigdy nie byłem szalony. Ale po co kryć się w cieniu? Chodź tutaj, to będziemy mogli porozmawiać. Ty i ja.
Dzieciak stał pod przeciwległą ścianą. Sam był ledwie cieniem.
No chodź, zachęcał sędzia. Chodź, bo mam ci więcej do powiedzenia.
Spojrzał w głąb korytarza. Nie bój się, rzekł. Będę mówił cicho. Nie dla uszu świata, lecz wyłącznie dla twoich jest to, co zamierzam powiedzieć. Pokaż się. Nie wiesz, że pokochałem cię jak syna?
Sięgnął przez pręty. Chodź tu. Pozwól się dotknąć.
Dzieciak stał oparty o ścianę.
Chodź, jeśli się nie boisz, szepnął sędzia.
Nie boję się ciebie.
Holden się uśmiechnął. Zaczął mówić cicho wprost do ciemnicy z błota. Zjawiłeś się, żeby uczestniczyć w dziele, powiedział. Ale wbrew sobie stałeś się tylko świadkiem. Mianowałeś się sędzią własnych czynów. Własne ustępstwa stawiałeś na pierwszym miejscu przed wyrokami historii i zerwałeś ze wspólnotą, której częścią przysiągłeś być i którą zatrułeś w jej wszystkich poczynaniach. Słuchaj, człowiecze. Przemawiałem na pustyni na twoją korzyść, niczyją tylko twoją, ale ty zamknąłeś przede mną serce. Jeśli wojna nie jest święta, wtedy człowiek to jedynie błazeńska gruda gliny. Nawet kretyn postępował w dobrej wierze wedle swego rozeznania. Albowiem nie wymagano od nikogo, by dał więcej, niźli ma, i nie porównywano wkładu jednego człowieka z wkładem innych. Każdy wezwany był tylko po to, by oddać serce pozostałym, i tylko jeden tego nie uczynił. Możesz mi powiedzieć, który?
Ty, wyszeptał dzieciak. To ty.
Sędzia wpatrywał się w niego zza krat. Pokręcił głową. Ludzi nie łączy wspólny chleb powszedni, ale wspólni wrogowie, rzekł. A skoro ja byłem twoim wrogiem, to z kim byś się sprzymierzył przeciw mnie? Z kimże? Z księdzem? A gdzie on teraz? Spójrz na mnie. Nasze wzajemne urazy ukształtowane były i czekały, zanim skrzyżowały się nasze drogi. A mimo to mogłeś wszystko odmienić.
To ty, powtórzył dzieciak. To ty.
Nie ja, nigdy, odparł sędzia. Posłuchaj mnie. Myślisz, że Glanton był głupcem? Nie wiesz, że by cię zabił?
Kłamstwa, odparł dzieciak. Kłamstwa na boga.
Zastanów się.
Nigdy nie brał udziału w twoich szaleństwach.
Sędzia się uśmiechnął. Wyjął zegarek z kieszonki kamizelki, otworzył go i podsunął do słabego światła.
A nawet gdybyś dotrzymał mi pola, rzekł, to cóż byłoby to za pole?
Podniósł wzrok. Zatrzasnął kopertę i schował zegarek. Pora iść, oznajmił. Mam sprawy.
Dzieciak zamknął oczy. Gdy je otworzył, sędziego nie było. Tego wieczoru zawołał kaprala i usiedli we dwóch po obu stronach kraty, a dzieciak opowiedział żołnierzowi o stercie złotych i srebrnych monet zakopanych w górach niedaleko miasteczka.
Mówił długo. Kapral postawił między nimi na podłodze świeczkę i patrzył na niego, jak można patrzeć na sprytne kłamliwe dziecko. Gdy opowieść dobiegła końca, wstał, zabrał świeczkę i odszedł, zostawiając go w ciemności.
Dwa dni później dzieciak wyszedł na wolność. Zjawił się hiszpański ksiądz, żeby go ochrzcić. Bryznął na niego wodą zza krat jak kapłan wypędzający złe duchy. Kiedy przyszli po niego godzinę później, dostał zawrotów głowy ze strachu. Zabrano go przed oblicze alcalde, a ten przemówił ojcowskim tonem po hiszpańsku, po czym wyprowadzili go na ulicę.
Lekarz, którego odszukał, był młodym mężczyzną pochodzącym z dobrej rodziny ze wschodu. Rozciął mu nogawkę nożyczkami, spojrzał na sczerniałe drzewce strzały i nim poruszył. Dokoła utworzyła się miękka błona.
Boli?, spytał.
Dzieciak nie odpowiedział.
Doktor zaczął naciskać kciukiem skórę dokoła rany. Powiedział, że wykona zabieg, ale będzie to kosztowało sto dolarów.
Dzieciak podniósł się od stołu i pokuśtykał na dwór.
Nazajutrz, kiedy siedział na placu, podszedł do niego chłopiec i zaprowadził go z powrotem do szopy za hotelem. Doktor oznajmił, że rano go zoperuje.
Dzieciak sprzedał rewolwer jakiemuś Anglikowi za czterdzieści dolarów, a rankiem obudził się w norze pod deskami, do której wczołgał się w nocy. Padało. Ruszył pustymi ulicami z błota i zaczął łomotać w drzwi składu towarów, aż wreszcie wpuszczono go do środka. Kiedy przyszedł do lekarza, był już bardzo pijany. Uchwycił się klamki, a w drugiej dłoni ściskał w połowie pustą kwartową butelkę whiskey.
Asystentem lekarza był student z Sinaloa, który u niego terminował. W progu wywiązała się sprzeczka i wreszcie doktor pojawił się z głębi domu.
Będziesz musiał przyjść jutro, powiedział.
Jutro nie będę mniej pijany, odparł dzieciak.
Lekarz wpatrywał się w niego. No dobrze, rzekł. Daj tę wódkę.
Dzieciak wszedł, asystent zatrzasnął za nim drzwi.
Nie potrzebujesz wódki, stwierdził lekarz. Daj mi to.
Jak nie potrzebuję?
Mamy spirytus eterowy. Niepotrzebna ci whiskey.
Jest mocniejszy?
O wiele mocniejszy. Poza tym nie mogę operować człowieka, który jest w trupa pijany.
Dzieciak spojrzał na asystenta, potem na chirurga. Odstawił butelkę na stół.
Dobrze, pochwalił lekarz. A teraz idź z Marcelem. Marcelo naleje ci wody do kąpieli, da czyste ubranie i położy do łóżka.
Wyjął z kieszonki zegarek i trzymając go w dłoni, spojrzał na cyferblat.
Jest kwadrans po ósmej. Zoperujemy cię o pierwszej. Odpocznij trochę. Daj nam znać, gdybyś czegoś potrzebował.
Asystent poprowadził dzieciaka przez dziedziniec do pobielonego wapnem budynku na tyłach. We wnęce stały cztery żelazne łóżka, wszystkie puste. Dzieciak wykąpał się w wielkim nitowanym kotle z miedzi, który wyglądał, jakby go uratowano ze statku, a potem położył się na szorstkim materacu i słuchał, jak gdzieś za ścianą bawią się dzieci. Nie zasnął. Kiedy po niego przyszli, nadal był pijany. Wyprowadzili go i położyli na blacie na stojakach w pustym pokoju obok wnęki, a asystent przytknął mu do nosa lodowatą szmatkę i kazał głęboko oddychać.
We śnie i snach, które przyszły później, nawiedził go sędzia. Kto inny mógłby przyjść? Wielki niezgrabny mutant, milczący i pogodny. Bez względu na to, jakich miał przodków, był czymś zupełnie innym niż suma ich wszystkich i brakowało systemu, który pozwoliłby go podzielić z powrotem na gałęzie jego rodowodu, bo nijak się temu nie poddawał. Ktokolwiek pragnąłby poznać jego dzieje przez rozwikłanie tajemnic lędźwi i ksiąg, nieuchronnie stanąłby ciemny i głupi na skraju otchłani bez kresu i początku i choćby instrumentami nie wiadomo jakiej nauki posłużył się do zgłębienia ulotnej jak pył pierwotnej materii wiejącej z otchłani tysiącleci, nie odkryłby żadnego śladu wiodącego do ostatecznego atawistycznego jaja i nie pojąłby praźródła. W uszytym na miarę garniturze, z kapeluszem w ręku, sędzia stał w tym pustym białym pokoju i patrzył z góry pozbawionymi rzęs świńskimi ślepkami, w których to dziecię, liczące zaledwie szesnaście lat, wyczytało całe łańcuchy decyzji niepojętych dla ludzkich trybunałów i zobaczyło własne imię, nigdzie indziej niedające się rozszyfrować, zapisane w rejestrze jako sprawa już dokonana, jako wędrowiec znany w prawodawstwie tylko niektórych zachłannych najemników albo na dawnych przestarzałych mapach.
W delirium dzieciak skotłował pościel na sienniku w poszukiwaniu broni, której nie było. Sędzia się uśmiechnął. Półgłówek zniknął, ale towarzyszył mu teraz inny mężczyzna, którego dzieciak nie mógł dojrzeć w pełni, ale który wydawał się rzemieślnikiem pracującym w metalu. Wchłonięty przez cień sędziego, siedział w kucki nad swoim dziełem, fałszerz z młotkiem i matrycą, być może wyrokiem banicji przegnany od ludzkich ognisk, i niczym własne odgadnione przeznaczenie wykuwał na zimno przez całą noc monety, żeby były gotowe przed świtem, który nie nadejdzie. To właśnie ten szalbierczy mincarz, wyposażony w rylce i dłuta, zabiega o względy sędziego i z bryły żużlu tworzy w tyglu oblicze, które ujdzie za prawdziwe, wyobrażenie, które odpad spieczonego popiołu uczyni kruszcem obiegowym na rynkach, gdzie handlują ludzie. Tego sędzią jest sędzia i noc nie ma końca.
Światło w pokoju się zmieniło, drzwi zamknięto. Otworzył oczy. Udo było zawinięte w płótno i podparte na małych zwojach trzciny. Czuł rozpaczliwe pragnienie, w głowie mu huczało, noga wydawała się obcym intruzem w łóżku, bo ból był tak wielki. Niedługo potem asystent przyniósł mu wodę. Dzieciak już nie zasnął. Wypita woda wypłynęła przez skórę i zmoczyła pościel, a on leżał bez ruchu, jakby chciał przechytrzyć ból.
Twarz miał poszarzałą i ściągniętą, długie włosy wilgotne i skołtunione.
Mniej więcej tydzień później pokuśtykał przez miasto o kulach, które dostał od chirurga. Pukał do wszystkich drzwi, żeby pytać o eksksiędza, ale nikt go nie znał.
W lipcu tego samego roku dotarł do Los Angeles i wraz z czterdziestoma mężczyznami wszelkiej narodowości zamieszkał w zajeździe, który był pospolitym domem noclegowym. Rankiem jedenastego lipca wszyscy wstali po ciemku i poszli obejrzeć publiczną egzekucję w cárcelu. Gdy dzieciak przybył na miejsce, już się rozwidniło, a u bramy było tak wielkie zbiegowisko, że nie widział zbyt dobrze, co się dzieje. Stanął na obrzeżu tłumu, tymczasem nastał dzień i wygłoszono przemowy. Potem dwie skrępowane postacie uniosły się nagle ku górze spośród swoich towarzyszy, zawisły nad wartownią i wyzionęły ducha. Butelki krążyły z rąk do rąk, a widzowie, dotąd stojący w milczeniu, zaczęli rozmawiać.
Gdy wrócił tam wieczorem, nikogo już nie było. O bramę wartowni opierał się żołnierz żujący tytoń, a dwaj wiszący na sznurach skazańcy wyglądali jak kukły do odstraszania ptaków. Kiedy się zbliżył, zobaczył, że to Toadvine i Brown.
Najpierw miał trochę pieniędzy, a potem mu się skończyły, zaglądał jednak do każdej knajpy i szulerni, do każdej mordowni i na każdą arenę walki kogutów. Cichy młodzieniec w za dużym garniturze i tych samych znoszonych butach, w których przeszedł pustynię. Gdy stanął w progu obskurnego saloonu, patrząc bacznie spod ronda kapelusza, oświetlony z boku blaskiem kinkietu, wzięto go za męską kurwę i zaproszono na drinka, a potem zaprowadzono na tyły posesji. Zostawił klienta nieprzytomnego w komórce bez światła. Inni mężczyźni wciągali go we własne podłe przedsięwzięcia, jeszcze inni zabrali mu pugilares i zegarek. Później ktoś wziął jego buty.
Nie słyszał wieści o księdzu i przestał o niego rozpytywać. Wracając pewnego ranka o świcie w szarym deszczu do swojej kwatery, zobaczył twarz śliniącą się w górnym oknie, wszedł więc po schodach i zastukał do drzwi. Ze środka wyjrzała kobieta w jedwabnym kimonie. W głębi pokoju na stole paliła się świeca, a w jej bladym blasku siedział w kojcu przy oknie półgłówek z kotem. Obrócił się i spojrzał na dzieciaka, ale nie był to głupiec sędziego, lecz jakiś inny. Gdy kobieta spytała, czego chce, odwrócił się bez słowa i zszedł po schodach na deszcz i w uliczne błoto.
Za ostatnie dwa dolary kupił od żołnierza szkaplerz z uszu pogan, w którym Brown wszedł na szafot. Założył go nazajutrz rano, kiedy najął się na służbę u przewodnika z Missouri, i miał go na sobie, gdy wyruszyli do Fremont nad rzeką Sacramento z taborem wozów i jucznymi zwierzętami. Jeśli szkaplerz budził ciekawość przewodnika, ten niczego po sobie nie okazał.
Wytrzymał w tej robocie parę miesięcy, a potem odszedł bez uprzedzenia. Włóczył się od miejsca do miejsca. Nie unikał towarzystwa innych mężczyzn. Traktowano go z respektem, jako człowieka, który poznał życie z naddatkiem jak na swoje lata. Wtedy zdobył już konia i rewolwer, zaczątek ekwipunku. Imał się różnych zajęć. Miał Biblię, którą znalazł w osadzie górników, i nosił z sobą tę księgę, choć nie potrafił z niej wyczytać ani słowa. Chodził w skromnym ciemnym ubraniu, niektórzy brali go więc za kaznodzieję, ale niczemu nie dawał świadectwa, ani temu, co było wokół, ani temu, co miało nadejść – sam ostatnim kaznodzieją ze wszystkich ludzi. Trafiał do odległych zakątków spragnionych nowin ze świata, bo w tamtych niepewnych czasach ludzie wznosili toasty za koronacje obalonych już władców, wiwatowali na cześć królów, którzy leżeli już zgładzeni w grobach. Lecz nie przynosił wieści nawet o zdarzeniach tak przyziemnych i choć obyczaj nakazywał zatrzymać się na pustkowiu i wymienić wiadomościami z każdym napotkanym wędrowcem, wydawało się, że nie ma do przekazania żadnych pogłosek, jakby sprawy tego świata były dla niego zbyt bałamutne, by chciał o nich rozpowiadać, a może zbyt błahe.
Widział mężczyzn ginących od broni palnej, noży i sznurów, widział kobiety, o które walczono na śmierć i życie, a które same wyceniały swą wartość na dwa dolary. Widział statki z kraju chińskiego, zacumowane w małych portach, widział bele herbaty, jedwabiu i przypraw korzennych, rozcinane mieczami przez małych żółtych ludzików posługujących się kocią mową. Na odludnym wybrzeżu, gdzie strome skały tulą w ramionach mrukliwe ciemne morze, zobaczył kołujące sępy z rozpostartymi skrzydłami, które tak górowały nad mniejszymi ptakami, że pokrzykujące niżej orły przypominały raczej rybitwy albo siewki. Widział stosy złota, które ledwo przykryłby kapelusz, postawione w zakład i przegrane wyrokiem jednej karty, widział niedźwiedzie i lwy spuszczone ze smyczy do dołów, by zwarły się z bykami w śmiertelnej walce, i dwa razy dotarł do San Francisco, dwa razy widział, jak miasto płonie, i nigdy więcej tam nie wrócił, wyruszywszy konno drogą na południe, a przez całą noc panorama miasta płonęła, najpierw na tle nieba, potem w ciemnych wodach morza, gdzie delfiny koziołkowały przez płomienie, ogień w jeziorze, pod gradem spadających belek i wśród nawoływań nieszczęśników. Nigdy już nie zobaczył eksksiędza. Wszędzie słyszał pogłoski o sędzim.
Wiosną w dwudziestym ósmym roku swego życia wybrał się z innymi w głąb pustyni na wschodzie jako jeden z pięcioosobowego oddziału wynajętego do przeprowadzenia grupy podróżnych przez dzicz do ich rodzinnych stron w połowie kontynentu. Po siedmiu dniach jazdy z wybrzeża zostawił ich przy studni. Byli zgrają zwykłych wędrowców powracających do domu, mężczyźni i kobiety, już pokryci kurzem i znękani trudami wędrówki.
Skierował konia na północ ku kamiennym górom, ciągnącym się cienkim pasmem pod rąbkiem nieba, i gnał przed sobą gwiazdy i gnał przed sobą słońce. Była to kraina, jakiej jeszcze nigdy nie widział. Żaden szlak nie prowadził w góry ani z powrotem. A jednak w najgłębiej położonej twierdzy tych skał napotkał ludzi, którzy nie potrafili wytrzymać ciszy świata.
Zobaczył ich sunących o zmierzchu przez równinę wśród kwitnącego ocotillo, które płonęło w ostatnich promieniach słońca jak rogate kandelabry. Procesję wiódł pitero dmuchający w piszczałkę, a za nim przy dźwiękach brzęczących tamburynów i matracas szli nadzy do pasa mężczyźni w czarnych pelerynach z kapturem, chłoszcząc się biczami uplecionymi z juki, inni dźwigali na plecach wielkie sterty opuncji; był jeszcze spętany mężczyzna ciągnięty przez towarzyszy to tu, to tam, i kolejny, w białej szacie i kapturze, niosący na ramionach ciężki drewniany krzyż. Wszyscy bosonodzy, zostawiali za sobą szlak krwi, a za nimi jechała chłopska carreta, w której siedział grzechoczący szkielet z drewna, trzymający przed sobą sztywno łuk i strzałę. Wóz, obciążony dodatkowo ładunkiem kamieni, toczył się mozolnie po nierównościach, ciągnięty przez mężczyzn, którzy mieli sznury przywiązane do głów i kostek, a za nimi podążała grupa kobiet niosących w stulonych dłoniach małe pustynne kwiatki, pochodnie z płonącego dasylirionu i prymitywne latarenki z podziurawionej blachy.
Ta znękana sekta przemierzyła powoli teren pod występem skalnym, na którym stał widz, i ruszyła przez wyboiste osypisko stożka wymytego ze żlebu. Zawodząc, grając i brzęcząc, zagłębili się między granitowe ściany w położony wyżej parów i zniknęli w nadciągającym zmroku jak heroldowie jakiejś niewymownej katastrofy, pozostawiając po sobie tylko krwawe odciski na kamieniu.
Zatrzymał się na wieczór w jałowej niecce i położył razem z koniem, a przez całą noc dął suchy wiatr z pustyni, prawie bezgłośny, bo wśród tych skał nic nie przenosiło dźwięków. O świcie wstał z koniem i popatrzyli na wschód, gdzie zatliło się światło, a potem osiodłał wierzchowca i poprowadził go wyboistym szlakiem przez kanion, gdzie pod skupiskiem głazów znalazł zbiornik. Woda czekała w mroku, kamienie były chłodne. Napił się, po czym przyniósł koniowi wodę w kapeluszu. Poprowadził go na grań i ruszyli dalej, człowiek wpatrzony w płaski teren na południu i góry na północy, zwierzę podążające za nim.
Niedługo potem koń zaczął szarpać łbem i stawiać opór. Mężczyzna przystanął i trzymając go za kantar, zlustrował teren. Zobaczył pątników. Leżeli rozsiani na strumieniu zastygłej lawy w rozbryzgach własnej krwi. Wziął karabin, przykucnął i nasłuchiwał. Podprowadził konia w cień skały, spętał mu nogi, a potem ruszył dalej w dół stromizny.
Pokutnicy leżeli posiekani i zaszlachtowani wśród kamieni we wszystkich możliwych pozach. Wielu padło wokół wywróconego krzyża, paru zostało okaleczonych, niektórzy nie mieli głów. Może skupili się pod krzyżem w nadziei na ratunek, ale dziura, w której go postawili, i kopiec kamyków dokoła jego podstawy wskazywały, że go obalono, a zakapturzony alter-Chrystus, zadźgany i wybebeszony, leżał obok ze strzępami sznura, którym został skrępowany, z pętlami na przegubach i nogach.
Podniósł się i rozejrzał po tym miejscu zagłady i wtedy w małej skalnej niszy zobaczył samotną starą kobietę, która klęczała wyprostowana, w wyblakłej chuście, ze spuszczonym wzrokiem.
Wyminął trupy i stanął przed nią. Była bardzo stara, jej szara twarz przypominała wyprawioną skórę, a w fałdach ubrania zebrał się piasek. Nie podniosła wzroku. Chusta okrywająca głowę straciła kolor, a jednak niczym znak patentowy miała wplecione w tkaninę wizerunki gwiazd i półksiężyców oraz inne, nieznane mu, znamiona proweniencji. Odezwał się do niej cichym głosem. Powiedział, że jest Amerykaninem, że znalazł się bardzo daleko od swego kraju, że nie ma rodziny, że wiele podróżował i wiele widział, że wojował i znosił mnóstwo niewygód. Powiedział, że zabierze ją w bezpieczne miejsce, do osady jej rodaków, którzy przyjmą ją do siebie, i dodał jeszcze, że powinna do nich przystać, przecież nie może zostać w tym miejscu, bo inaczej na pewno umrze.
Przykląkł, stawiając przed sobą karabin jak pastorał. Abuelita, rzekł. No puedes escucharme?
Sięgnął do małej wnęki i dotknął ramienia kobiety. Poruszyła się nieznacznie, całym ciałem, lekko i sztywno. Nic nie ważyła. Była wyschniętą skorupą, martwą w tym miejscu od lat.