Matki kochają dzieci bardziej niż ojcowie, gdyż mają większą pewność, że są ich własne.
Nie mogłem pożegnać się z ojcem, nie miałem nawet pojęcia, gdzie jest.
Z Helen żegnać się nie chciałem. Nie miałem ochoty tam wracać. Problem w tym, że nie musiałem. Nie było takiego miejsca na świecie, gdzie góra nie mogłaby po prostu podnieść słuchawki i pójść do Mahometa. Niebo było tylko jednym z przedmieść globalnej wioski, a globalna wioska pozbawiała mnie usprawiedliwienia.
Podłączyłem się z własnego mieszkania. Moje nowe wszczepki — specjalne dla tej misji, wetknięte w głowę zaledwie tydzień temu — przywitały się z noosferą i zapukały do nieba bram. Jakiś nieśmiały duch, budzący zaufanie większe niż święty Piotr, choć nie mniej eteryczny, przyjął moją wiadomość i zniknął.
I już byłem w środku.
Żadnego przedsionka ani sali dla odwiedzających — Niebo nie było przeznaczone dla przypadkowych gości; każdy raj, gdzie uwiązani do ciała czuliby się swojsko, dla mieszkających w nim odcieleśnionych dusz byłby nieznośnie przyziemny. Oczywiście, nic nie każe mieszkańcowi i gościowi posługiwać się tym samym widokiem. Mogłem wziąć sobie z półki dowolną konwencjonalną scenerię, przedstawić ów świat, jak tylko zechcę. Oczywiście oprócz samych Wniebowziętych. Jedna z zalet życia po życiu — tylko im wolno wybierać twarz, jaką zobaczymy.
Lecz istota, w którą zmieniła się matka, nie miała twarzy — zresztą, w życiu nie zobaczy mnie chowającego się za jakąś maską.
— Cześć, Helen.
— Siri! Co za niespodzianka!
Była abstrakcją abstrakcji — niemożliwym przecięciem kilkudziesięciu jaskrawych paneli, jakby ktoś rozmontował, podświetlił i zanimował elementy witraża. Wirowała przede mną jak ławica rybek. Jej świat pasował do ciała: światła, ostre kąty, trójwymiarowe escherowskie figury niemożliwe, piętrzące się jak jaskrawy front burzy. Jakimś sposobem jednak rozpoznałbym ją wszędzie. Niebo było snem — dopiero po przebudzeniu zdajesz sobie sprawę, że napotkane postaci zupełnie nie przypominały siebie z rzeczywistości.
W całym sensorium była tylko jedna znajoma cecha — niebo matki pachniało cynamonem.
Wpatrzyłem się w jej świetlisty awatar i wyobraziłem sobie ciało rozmakające w kadzi z substancjami odżywczymi, głęboko pod ziemią.
— Jak tam?
— Dobrze. Bardzo dobrze. Oczywiście, to wymaga przyzwyczajenia: świadomość, że twój umysł jest nie całkiem twój. — Niebo nie tylko żywiło mózgi swych mieszkańców; żywiło się także nimi, wykorzystywało nadmiarową moc niepracujących synaps do obsługi własnej infrastruktury. — Musisz się tu wprowadzić; im szybciej, tym lepiej. Nigdy nie będziesz chciał stąd wyjechać.
— Właśnie wyjeżdżam — powiedziałem. — Jutro wylot.
— Wylot?
— Do Kuipera. No wiesz, Świetliki.
— No tak. Chyba coś o nich słyszałam. Nie mamy tu zbyt wielu wiadomości ze świata zewnętrznego.
— I tak sobie pomyślałem, że wpadnę się pożegnać.
— Cieszę się. Chciałam porozmawiać z tobą bez… no wiesz.
— Bez czego?
— W cztery oczy, bez ojca.
No nie, znowu.
— Helen, tata jest w terenie. Mamy międzyplanetarny kryzys. Może coś ci się obiło o uszy.
— Pewnie, że tak. Te… przedłużające się delegacje twojego ojca nie zawsze mnie cieszyły, ale może tak naprawdę były szczęściem w nieszczęściu. Im mniej go tu było, tym mniej mógł zrobić.
— Zrobić?
— Tobie zrobić. — Zjawa zastygła na chwilę, odgrywając wahanie. — Nigdy ci o tym nie mówiłam, ale… Nie. Nie powinnam.
— Co nie powinnaś?
— Rozdrapywać, tego… starych ran.
— Jakich starych ran? — Jak na zawołanie. Nie umiałem się powstrzymać, szkolenie wgryzło się zbyt głęboko. Nauczyłem się szczekać na komendę.
— No… — zaczęła — czasami wracałeś, a byłeś jeszcze bardzo, bardzo mały, z taką zaciętą twarzą, zaciśniętymi zębami, że aż się dziwiłam, czemu jesteś taki zły. Taki mały, na co on może być aż tak zły?
— Helen, o czym ty mówisz? Skąd wracałem?
— Z tych miejsc, gdzie cię zabierał. — Po jej aspektach przeszło coś jakby drżenie. — Wtedy jeszcze był z nami. Nie był taki ważny, zwykły księgowy z fetyszem na punkcie karate, ciągle gadający o kryminalistyce, teorii gier i astronomii, dopóki wszyscy nie usnęli.
Próbowałem to sobie wyobrazić. Ojciec gaduła.
— To do niego niepodobne.
— Pewnie, że nie. Byłeś za mały, żeby to pamiętać, ale wtedy był tylko drobną płotką. Zresztą tak naprawdę nadal jest, pod płaszczykiem tych wszystkich tajnych misji i poufnych narad. Nigdy nie rozumiałam, czemu ludzie tego nie dostrzegają. Ale już wtedy lubił… no cóż, to chyba nie jego wina. Miał bardzo trudne dzieciństwo i nigdy się nie nauczył radzić sobie z problemami jak dorosły. Po prostu rządził się, tak byś to chyba nazwał. Oczywiście przed ślubem o tym nie wiedziałam. Gdybym… ale zobowiązałam się. Podjęłam zobowiązanie i nigdy go nie złamałam.
— Co? Mówisz, że się nad tobą znęcał? Z tych miejsc, gdzie cię zabierał. — Albo… że nade mną?
— Siri, są różne sposoby maltretowania. Czasem słowa bolą bardziej niż kule. A porzucenie dziecka…
— On mnie nie porzucił. Zostawił mnie z tobą.
— Nas porzucił, Siri. Nieraz wyjeżdżał na całe miesiące, tak że nie wiedziałam… nie wiedzieliśmy, czy w ogóle wróci. Ale to on tak zdecydował. Nie musiał brać tej pracy, mógł robić tyle innych rzeczy. Do których od lat nie trzeba było ludzi.
Pokręciłem głową, niedowierzając, nie umiejąc powiedzieć głośno: „Nienawidzi go, bo nie miał na tyle przyzwoitości, by stać się zbędny?”.
— To nie jest wina taty, że międzyplanetarne bezpieczeństwo wciąż wymaga ludzi — powiedziałem.
— Owszem, były czasy, kiedy ludzie w naszym wieku musieli pracować, żeby związać koniec z końcem — ciągnęła, jakby mnie nie usłyszała. — Ale ludzie nawet wtedy chcieli spędzać czas z rodziną. Nawet jeśli nie mogli sobie na to pozwolić. I żeby postanowić pracować dalej, kiedy to już nie jest konieczne, to coś… — Rozproszyła się na fragmenty i skupiła z powrotem, na moim ramieniu. — Tak, Siri. Ja myślę, że to rodzaj maltretowania. Zresztą, gdyby twój ojciec był przez te wszystkie lata tak lojalny wobec mnie, jak ja wobec niego…
Wspomniałem Jima, tak jak go ostatni raz widziałem: wdychającego wazopresynę pod niespokojnym wzrokiem robotów-strażników.
— Nie wydaje mi się, żeby był nielojalny wobec ciebie albo mnie — powiedziałem.
Helen westchnęła.
— Nie oczekuję, że zrozumiesz. Nie jestem kompletną idiotką, widzę jak to się wszystko rozegrało. Przez tyle lat właściwie musiałam sama cię wychowywać. Ja musiałam grać tego złego, wyciągać dyscyplinę, bo ojciec wyjechał na jakąś tajną misję. A potem wracał na tydzień czy dwa i był pupilkiem wszystkich, bo akurat zechciało mu się wpaść do domu. Nie obwiniam cię za to, jego zresztą też nie. Na tym etapie wina już niczego nie rozwiązuje. Po prostu pomyślałam… no właśnie, że powinieneś wiedzieć. Zrobisz z tym, co zechcesz.
Wspomnienie nasunęło się samo: mając dziewięć lat przyszedłem do łóżka Helen — gładzi mnie po bliźnie, słodki, nieświeży oddech muska policzek. „Siri, teraz jesteś panem domu. Nie możemy już liczyć na twojego ojca. Jesteśmy tylko we dwoje, ty i ja…”.
Przez chwilę się nie odzywałem. Wreszcie zapytałem:
— I co, nie pomogło?
— Nie rozumiem?
Rozejrzałem się po tej zrobionej na zamówienie abstrakcji: wyśnione na jawie wewnętrzne sprzężenie zwrotne.
— Tutaj jesteś wszechmocna. Możesz pragnąć wszystkiego, wszystko sobie wyobrażać. Można by się spodziewać, że bardziej się zmienisz.
Tęczowe kafelki zatańczyły, rozbrzmiały wymuszonym śmiechem.
— To dla ciebie za mała zmiana?
Pewnie.
Bo Niebo ma jeden haczyk: ilekolwiek by zbudowała awatarów i konstruktów, pustych naczyń śpiewających jej hymny pochwalne, lub współczujących, że tyle musiała wycierpieć niesprawiedliwości, w gruncie rzeczy będzie rozmawiać tylko sama ze sobą. Są inne rzeczywistości, nad którymi nie ma kontroli, inni ludzie, niegrający według jej reguł, którzy, jeśli w ogóle o niej myślą, myślą to, co im się żywnie podoba.
Mogłaby spędzić resztę życia, wcale ich nie spotykając. Ale wie, że tam są, i to nie daje jej spokoju. Gdy wychodziłem z Nieba, tknęła mnie myśl: może i jest wszechmogąca, ale na to, by była szczęśliwa we własnym dziele stworzenia, istnieje tylko jedna metoda.
Reszta istot musiałaby zniknąć.
— To nie powinno się już dziać — powiedziała Bates. — Ekranowanie było porządne.
Banda krzątała się po przeciwnej stronie bębna, porządkując coś w swym namiocie. Sarasti czaił się dziś za kulisami, monitorując działania z kajuty. W mesie zostałem więc ja, Bates i Szpindel.
— Może przeciwko bezpośrednim impulsom. — Szpindel przeciągnął się, stłumił ziewnięcie. — Ultradźwięki czasem wzbudzają pola magnetyczne mimo ekranowania, przynajmniej w żywych tkankach. Myślisz, że coś takiego może się dziać z twoją elektroniką?
Bates rozłożyła ręce.
— Skąd mam wiedzieć? Równie dobrze może tam działać czarna magia i elfy.
— No wiesz, tak ciemni nie jesteśmy. Możemy się czegoś inteligentnie domyślić, nie?
— Na przykład?
Szpindel uniósł palec.
— Warstwy, przez które się przewierciliśmy, nie mogły powstać w żadnym znanym mi procesie metabolicznym. Więc to nie jest „żywe”, przynajmniej w biologicznym sensie. Chociaż, w tych czasach to nic nie znaczy. — Rozejrzał się po brzuchu naszego potwora.
— A życie wewnątrz konstrukcji?
— Atmosfera jest beztlenowa. To pewnie eliminuje szanse na złożone wielokomórkowe organizmy. Może jakieś bakterie, w takim razie cholernie przydałoby się zobaczyć je w próbkach. Ale cokolwiek na tyle złożonego, żeby myśleć, nie mówiąc już o umiejętności zbudowania czegoś takiego — gest w stronę obrazu w ConSensusie — wymaga wysokoenergetycznego metabolizmu, a to oznacza tlen.
— Czyli myślisz, że tam jest pusto?
— Nic takiego chyba nie powiedziałem. Wiadomo, że obcy muszą być tajemniczy i w ogóle, ale zupełnie nie rozumiem, po co ktoś budowałby dla bakterii beztlenowych rezerwat wielkości miasta.
— To musi być środowisko dla kogoś. Po co w ogóle atmosfera, jeśli to tylko jakaś machina do terraformowania?
Szpindel wskazała namiot Bandy.
— Susan już mówiła. Atmosfera jest jeszcze w budowie, więc mamy okazję do darmowej przejażdżki, dopóki nie przyjdą właściciele.
— Darmowej.
— W pewnym sensie. Wiadomo: widzieliśmy ułamek ułamka tego, co tam jest w środku. Ale to coś ewidentnie widziało, że nadlatujemy. Nawet się na nas darło, o ile dobrze pamiętam. Skoro są inteligentni i nieprzyjaźni, dlaczego nie strzelają?
— Może strzelają.
— Jeśli coś się tam kryje i niszczy twoje roboty, to nie robi tego specjalnie szybciej niż typowe tamtejsze środowisko.
— Może twoje „typowe środowisko” to właśnie aktywne działanie przeciwko intruzom? Bo inaczej po co komuś siedlisko nienadające się do zasiedlenia?
Szpindel przewrócił oczyma.
— No dobra, myliłem się. Jesteśmy ciemni i nie damy rady niczego się domyślić.
Mimo że próbowaliśmy. Po sfajczeniu czujników w głowicy Diabełka oddelegowaliśmy ją do rycia w powierzchni; kroczek za kroczkiem poszerzała średnicę naszego pierwszego odwiertu, aż mierzyła prawie metr. My tymczasem konfigurowaliśmy żołnierzy Bates, ekranując ich przeciwko reaktorom atomowym i wnętrzom cyklotronów — a gdy nadchodziło perygeum, ciskaliśmy nimi w Rorschacha jak kamieniami w nawiedzony las. Wszystkie wchodziły przez diabełkowy otwór, rozwijając za sobą cienki jak włos światłowód, przekazujący zdobywaną informację przez zjonizowaną atmosferę.
Na ogół ledwo zdążały mrugnąć. Parę dłuższych ujęć. Widzieliśmy, że ściany Rorschacha poruszają się, powolnymi, leniwymi perystaltycznymi falami. Widzieliśmy powstające jakby w lepkim syropie wgłobienia i mozolnie rosnące zwężenia, które zapewne po pewnym czasie przetną cały korytarz. Nasze trepy przechodziły gładko przez niektóre pomieszczenia, w innych się potykały, gdy tło magnetyczne wytrącało je z równowagi. Przechodziły przez osobliwe gardziele wypełnione cienkimi jak brzytwy zębami, tysiącami trójkątnych, spiralnie zakrzywionych ostrzy w równoległych rzędach. Przemykały ostrożnie obok chmur mgły wyrzeźbionych w abstrakcyjne fraktale, ruchome i nieskończenie rekurencyjne; ich naładowane elektrycznie kropelki nanizane na milion zbieżnych linii pola elektromagnetycznego.
I w końcu każdy zdychał lub znikał.
— Da się jakoś wzmocnić to ekranowanie? — zapytałem.
Szpindel spojrzał na mnie.
— Wszystko jest ekranowane, poza głowicą z czujnikami — wyjaśniła Bates. — Jeśli ją też zaekranujemy, nic nie będziemy widzieć.
— Ale światło widzialne jest dość nieszkodliwe. Gdyby tak łączyć się tylko opty…
— Komisarzu, my korzystamy z optycznych łącz — wypalił Szpindel. — I zapewne zauważyłeś, że to gówno i tak się przebije.
— Ale czy nie ma jakichś… — po omacku szukałem słowa — filtrów pasmowych? Czegoś, co przepuści widzialne światło, a wytnie zabójcze częstotliwości po obu stronach?
Parsknął.
— No pewnie. Nazywa się to „atmosfera” i gdybyśmy przytargali ze sobą coś takiego, tylko z pięćdziesiąt razy gęstsze niż na Ziemi, to może trochę by tego koktajlu zablokowało. Owszem, na Ziemi pomaga jeszcze pole magnetyczne, ale nie dałbym sobie uciąć ręki za pola magnetyczne, które nam się uda tam wytworzyć.
— Gdybyśmy tylko nie trafiali na te impulsy — powiedziała Bates. — To jest główny problem.
— One są losowe? — zapytałem.
Szpindel wzruszył ramionami, jakby się wzdrygał.
— Dla mnie to tam nic nie jest losowe. Ale kto to wie? Potrzebujemy więcej danych.
— Których pewnie nie dostaniemy — rzuciła James, idąc ku nam po suficie — jeśli wszystkie roboty będą się tak fajczyć.
Tryb warunkowy był tylko formalnym zabiegiem. Próbowaliśmy grać na prawdopodobieństwo, poświęcając robota za robotem, w nadziei że któremuś się poszczęści; przeżywalność malała wykładniczo do zera ze wzrostem odległości od bazy. Próbowaliśmy opancerzać światłowód, żeby ograniczyć przesłuchy na złączach, lecz opakowana w tyle warstw ferroceramiki smycz robiła się sztywna i kłopotliwa, jakbyśmy wymachiwali botem na kiju. Próbowaliśmy całkiem ją odciąć — wysyłaliśmy maszyny, żeby eksplorowały na własną rękę — mrużąc oczy w dookolnej zamieci i zapisując obserwacje do późniejszego ściągnięcia. Żadna nie wróciła. Próbowaliśmy wszystkiego.
— Możemy sami tam zejść — powiedziała James.
Prawie wszystkiego.
— Prawda — mruknął Szpindel głosem, który nie mógł oznaczać nic innego niż „nieprawda”.
— Tylko w ten sposób dowiemy się czegoś sensownego.
— Otóż to. Na przykład, ile sekund potrzeba, żeby twój mózg zmienił się w synchrotronowy koktajl.
— Nasze skafandry da się izolować.
— Aha, tak jak roboty Mandy?
— Naprawdę bym wolała, żebyś mnie tak nie nazywał — rzuciła Bates.
— Sęk w tym, że Rorschach cię zabije, obojętne, czy jesteś mechaniczna, czy białkowa.
— A według mnie w tym, że białko będzie zabijać inaczej — odparła James. — I dłużej to potrwa.
Szpindel pokręcił głową.
— W pięćdziesiąt minut będziesz prawie trupem. Nawet w ekranowaniu. Nawet w tak zwanych chłodnych strefach.
— I zero objawów przez kolejne trzy godziny, albo i więcej. A nawet potem trzeba dni, żeby naprawdę umrzeć, tak że już dawno zdążymy wrócić, a statek połata nas od niechcenia. Isaac, tyle akurat wiemy, masz to przed nosem w ConSensusie. A skoro my to wiemy, ty też to wiesz. Więc tej dyskusji w ogóle nie powinno być.
— To jest twoje rozwiązanie? Co trzydzieści godzin szprycujemy się po uszy promieniowaniem, a potem ja każdemu wycinam guzy i łatam wszystkie komórki po kolei?
— Kapsuły są automatyczne. Nawet nie ruszysz palcem.
— Już nie mówiąc, co te pola magnetyczne porobią z twoim mózgiem. Będziemy halucynować od chwili kiedy…
— Zrobimy ze skafandrów klatki Faradaya.
— Aha, czyli wchodzimy tam głuchoniemi i ślepi. Świetny pomysł.
— Światło możemy wpuścić. Podczerwień…
— To wszystko elektromagnetyka, Suze. Nawet jeśli całkiem zasłonimy hełmy i puścimy sobie obraz kamery, będziemy mieć przeciek tam, gdzie przechodzi kabel.
— Trochę. Ale to i tak lepiej niż…
— Jezu. — Skurcz wystrzelił z kącika ust Szpindla grudkę śliny. — Daj mi Mi…
— Isaac, rozmawiałam już o tym z resztą Bandy. Wszyscy się zgodziliśmy.
— Wszyscy się zgodziliście? Suze, ty nie masz tutaj większości. Pokroiłaś sobie mózg na kawałki, ale to nie znaczy, że każdy z nich ma jeden głos.
— A dlaczego nie? Wszyscy jesteśmy co najmniej tak samo świadomi, jak ty.
— To wszystko ty. Tylko podzielona.
— Ale jakoś nie masz specjalnych problemów, żeby traktować Michelle jak oddzielną osobę.
— Michelle jest… to znaczy, no tak, wszyscy macie całkiem inne osobowości, ale jest tylko jeden oryginał. Twoi alterzy…
— Nie mów tak o nas — rzuciła Sascha głosem zimnym jak ciekły tlen. — Nigdy.
Szpindel usiłował się wycofać.
— Ale nie chodziło mi… no wiecie, że przecież…
Sascha zniknęła.
— Co ty gadasz? — rozległ się łagodniejszy głos. — Myślisz, że ja to mama, że ona mnie udaje? Że jak jesteśmy razem, to jesteś z nią?
— Michelle… — powiedział udręczonym głosem Szpindel. — Nie. Ja myślę, że…
— Nie ma znaczenia — uciął Sarasti. — Tutaj się nie głosuje.
Polatywał nad nami pośrodku bębna, z twarzą zakrytą osłoną, nieprzeniknioną. Nikt nie zauważył, kiedy się pojawił. Obracał się powoli wokół własnej osi, tak by cały czas nas widzieć, gdy wirujemy wokół niego.
— Przygotowujemy Scyllę. Amanda potrzebuje dwóch trepów bez uwięzi, z uzbrojeniem obronnym. Kamery w paśmie od jednego do miliona angstremów, ekranowane bębenki, zero autonomicznych obwodów. O trzynastej pięćdziesiąt dla wszystkich wzmocnienie płytek krwi, dimenhydrynat i jodek potasu.
— Dla wszystkich? — zapytała Bates.
Sarasti kiwnął głową.
— Okno otwiera się o czwartej dwadzieścia trzy. — Odwrócił się z powrotem ku kręgosłupowi.
— Ja nie — powiedziałem.
Sarasti się zatrzymał.
— Nie biorę udziału w operacjach terenowych — przypomniałem.
— Teraz już bierzesz.
— Jestem syntetykiem. — Oczywiście, że to wiedział, wszyscy wiedzą: nie da się obserwować systemu, nie pozostając na zewnątrz niego.
— Syntetykiem jesteś na Ziemi — odparł. — Albo w Kuiperze. Tutaj jesteś masą. Rób, co ci każą.
Zniknął.
— Witamy w ogólnej perspektywie — powiedziała cicho Bates.
Spojrzałem na nią, gdy reszta grupy się rozpraszała.
— Wiesz, że ja…
— Siri, jesteśmy już bardzo daleko. Dobrze wiesz, że nie da się czekać czternaście miesięcy na odpowiedź od twoich szefów.
Wyskoczyła w górę, gładkim łukiem przebiła się przez hologramy ku nieważkiemu środkowi bębna. Tam jednak zatrzymała się, jakby coś ją tknęło. Chwyciła jeden z przewodów i odwróciła się z powrotem twarzą do mnie.
— Nie ceń się tak nisko — powiedziała. — I Sarastiego też. Jesteś obserwatorem, prawda? Można śmiało przyjąć, że tam na dole będzie dużo do obserwowania.
— Dzięki — odrzekłem. Ale już wiedziałem, po co Sarasti wysyła mnie na Rorschacha: chodziło o coś więcej niż tylko obserwację.
Troje cennych agentów lezie w paszczę niebezpieczeństwu. Przynęta kupuje chociaż jedną czwartą szansy, że wróg będzie celował gdzie indziej.