Kiedyś gatunki wymierały. Teraz po prostu mają przerwy.
— Biedaku — powiedziała Chelsea, kiedy się rozstawaliśmy. — Czasem tak sobie myślę, że ty nigdy nie odczujesz samotności.
Wtedy zastanawiałem się, czemu to zabrzmiało tak smutno.
Teraz żałuję, że nie miała racji.
Zdaję sobie sprawę, że moja opowieść nie toczy się gładko. Musiałem ją rozdrobnić i nizać te fragmenty przez dziesięciolecia śmierci. Żyję bowiem tylko po jednej godzinie na dziesięć tysięcy. Szkoda, że tak trzeba. Zdecydowanie wolałbym przespać cały powrót, uniknąć męki tych krótkich, poklatkowych przebudzeń.
Tylko że umarłbym we śnie, żywe ciała bowiem świecą skumulowanymi przez całe życie radioaktywnymi izotopami, maleńkimi, błyszczącymi odłamkami, niszczącymi komórkowe urządzenia na poziomie molekularnym. Normalnie to nie jest problemem. Żyjące komórki naprawiają te szkody na bieżąco. Ale moje, żywo-trupie, pozwalają tym błędom nawarstwiać się z czasem, a podróż do domu trwa o wiele dłużej niż w tamtą stronę: leżę więc w letargu i koroduję. Dlatego pokładowy komputer budzi mnie od czasu do czasu, żeby pozwolić miechu trochę się połatać.
Od czasu do czasu gada do mnie, podaje systemowe statystyki, informuje o najnowszych wieściach z domu. Na ogół jednak zostawia mnie samego z myślami i maszynerią tykającą tam, gdzie kiedyś miałem lewą półkulę. Rozmawiam więc sam ze sobą, prawdziwą półkulą dyktuję historię i moje zdanie tej sztucznej: w krótkich przebłyskach świadomości przedzielonych długimi latami rozkładu w zapomnieniu. Może całe to przedsięwzięcie jest kompletnie pozbawione sensu, może w ogóle nikt nie słucha.
Wszystko jedno. I tak to robię.
Więc proszę: oto pamiętnik opowiedziany maszynie przez mięcho. Opowiedziany samemu sobie, z braku innych zainteresowanych.
Każdego półgłówka byłoby stać na taką opowieść.
Dziś dostałem list od taty. Poste restante, jak to określił. To chyba taki żart, sprowokowany faktem, że nie mam żadnego adresu. Więc po prostu posłał go bezkierunkowo w eter, licząc, że fale zaniosą go do mnie, gdziekolwiek jestem.
Minęło już prawie czternaście lat. Tutaj traci się rachubę takich szczegółów.
Helen nie żyje. Niebo najwyraźniej uległo awarii. A może to był sabotaż? Może Realistom wreszcie się udało? Wątpię. Tato chyba uważał, że jest za to odpowiedzialny ktoś inny, choć nie podał konkretów. Może ich nie znał. Z zakłopotaniem wspomniał o narastających niepokojach na Ziemi. Może wyciekły moje relacje dotyczące Rorschacha — a potem ludzie wyciągnęli oczywiste wnioski, gdy pocztówki przestały przychodzić. Nie znają zakończenia tej historii. Brak epilogu pewnie doprowadza ich do szału.
Czuję jednak, że jest w tym coś jeszcze, coś, czego nie odważył się otwarcie powiedzieć. Może to tylko moja wyobraźnia; chyba był wręcz zakłopotany faktem, że stopa urodzeń znowu rośnie — a przecież to powinno być powodem do radości po tylu kurczących się pokoleniach. Gdyby mój chiński pokój nadal działał jak należy, wiedziałbym, umiałbym zanalizować to wszystko do ostatniego przecinka. Lecz Sarasti pogiął mi narzędzia, tak że ledwo działały. Teraz jestem ślepy jak pierwszy z brzegu zwyklak. Pozostają mi tylko przypuszczenia, podejrzenia i czający się strach, że nawet odarty z najlepszych technik może czytam go dobrze.
Mam wrażenie, że ostrzega mnie, żebym się trzymał z daleka.
Powiedział też, że mnie kocha. Że tęskni za Helen, że ona żałowała czegoś, co zrobiła przed moim urodzeniem, kiedy to pozwoliła sobie na coś, lub zapomniała o czymś, co groziło mi wadą rozwojową. Gadał bez ładu i składu. Nie mam pojęcia o co mu chodziło. Musiał mieć ogromne wpływy, żeby móc dostać zgodę na taką transmisję, a potem większość jej zmarnował na emocje.
Boże, jakże jest mi droga. Drogie jest mi każde jej słowo.
Spadam po niekończącej się, jałowej paraboli, sama grawitacja i bezwładność. Charybda nie umiała trafić na strumień antymaterii; coś musiało przesunąć Ikara albo został całkowicie wyłączony. Pewnie mógłbym zapytać przez radio, ale nie ma pośpiechu. Jeszcze bardzo daleko. Miną całe lata, zanim zostawię za sobą choćby komety.
A poza tym nie jestem pewien, czy chciałbym, żeby wszyscy wiedzieli, gdzie jestem.
Charybda nie przejmuje się manewrami mylącymi trop. Byłyby bezsensowne, nawet gdyby miała odpowiedni zapas paliwa, nawet gdyby gdzieś jeszcze czaił się wróg. Przecież wszyscy wiedzą, gdzie leży Ziemia.
Natomiast jestem prawie pewien, że wężydła rozkręcały się razem z nami. Dobrze grały, przyznaję. Może po prostu poszczęściło im się. Przypadkowa czkawka każe trepowi Bates strzelać do bezbronnego wężydła; tygodnie później Stroszek i Kłębek wykorzystują jego ciało podczas ucieczki. Elektryczność i magnetyzm pobudzają przypadkowe neurony w głowie Susan; po pewnym czasie pojawia się w niej nowa osobowość, która przejmuje kontrolę i wysyła Tezeusza w dół, w wyczekujące ramiona Rorschacha. Głupi, ślepy przypadek. Może tylko.
Ale nie wydaje mi się. Zbyt wiele tych zbiegów okoliczności. Sądzę, że Rorschach pomagał swemu szczęściu, hodując i podlewając tę nową osobowość pod naszym nosem, bezpiecznie ukrytą — poza nieznacznie podniesionym poziomem oksytocyny — za wszystkimi tymi zmianami i guzami w głowie Susan. Myślę, że patrzył w przód i dostrzegał, że taka przynęta mu się przyda; nawet że poświęcił dla tego celu kawałek siebie, maskując to jako wypadek. Szczęście, ale nie ślepe. Wspaniale rozegrane, subtelne ruchy.
Choć większość nas oczywiście nawet nie znała reguł gry. Byliśmy tylko pionkami. Sarasti i Kapitan — ta powstała z nich dwóch hybrydowa inteligencja. Z perspektywy czasu dostrzegam także parę ich posunięć. Widzę, jak Tezeusz słyszy naprzemienne postukiwania wężydeł w klatkach; widzę, jak podkręca głos, żeby Susan to usłyszała, i pomyślała, że sama to odkryła. Wysiliwszy odpowiednio wzrok, mogę nawet dostrzec, jak Tezeusz nas poświęca, tym ostatnim podejściem umyślnie prowokując Rorschacha do kontrataku. Sarasti zawsze uwielbiał dane, zwłaszcza gdy miały taktyczne znaczenie. A przecież wroga najlepiej można poznać, obserwując go w walce.
Nam oczywiście nigdy nie powiedzieli. Przez wzgląd na nasze samopoczucie, bo nie lubimy, jak maszyny nam rozkazują. Choć kiedy robi to wampir, też nie sikamy po nogach ze szczęścia.
Teraz gra się skończyła, na osmalonej szachownicy stoi jeden pionek. A jednak o ludzkiej twarzy. Jeśli wężydła postępują według reguł, które spisało dla nich parę pokoleń teoretyków gier, nigdy nie wrócą. A nawet gdyby, myślę, że to żadna różnica.
Bo wtedy już nie będzie żadnych podstaw do konfliktu.
Podczas moich krótkich przebudzeń słuchałem radia. Minęły generacje, odkąd pochowaliśmy Epokę Transmisji Masowej w skupionych wiązkach i światłowodach, ale nigdy tak zupełnie nie przestaliśmy siać falami po niebie. Ziemia, Mars i Księżyc prowadzą swój miliongłosowy planetarny trialog. Każdy przemierzający pustkę statek nadaje we wszystkich kierunkach naraz. Kolonie O’Neilla i asteroidy nigdy nie przestały śpiewać. Gdyby tak było, Świetliki mogłyby nas nie znaleźć.
Słyszę, że ta pieśń zmienia się w czasie, w swej poklatkowo przyspieszonej ucieczce w zapomnienie. Teraz to głównie kontrola lotów i telemetria. Od czasu do czasu rozlega się ludzki głos, najczęściej zdenerwowany, na granicy paniki — trwa jakiś pościg, jakiś statek odlatuje w głęboki kosmos, inne gonią go bez przekonania. Zbiegowie chyba nigdy nie docierają zbyt daleko, zanim urwie im się sygnał.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz słyszałem muzykę, ale od czasu do czasu dobiega mnie coś podobnego, upiornego, dysharmonijnego, pełnego znajomych szumów i trzasków. Mój pień mózgu nie cierpi tego. Boi się tego śmiertelnie.
Pamiętam, że całe moje pokolenie zamieniło rzeczywisty świat na podrasowane Życie po Życiu. Pamiętam, że ktoś mówił: „Wampiry nie idą do Nieba”. Bo widzą piksele. Niekiedy zastanawiam się, jak czułbym się ja, wywleczony ze spokojnego grobu, żeby się trudzić dla przyjemności prostodusznych stworzeń, niegdyś będących dla mnie tylko źródłem białka. Zastanawiam się, jak bym się czuł, gdyby wykorzystano moją wadę genetyczną, żeby trzymać mnie na smyczy i pozbawić prawowitej niszy na świecie.
A potem dumam, jak by to było, wcale nic nie czuć, być stuprocentowo racjonalną, drapieżną istotą, kiedy mięso ze wszystkich stron z takim zapałem kładzie się spać…
Nie potrafię tęsknić za Sarastim. Bóg wie, że próbuję, za każdym razem, gdy odzyskuję świadomość. Uratował mi życie. Nawet mnie… uczłowieczył. Za to będę mu wdzięczny do końca życia, kiedykolwiek to będzie; ale także do końca nie przestanę go za to nienawidzić. Na pewien perwersyjny, surrealistyczny sposób mam z nim więcej wspólnego niż z którymkolwiek człowiekiem.
Ale tego uczucia po prostu w sobie nie mam. On był drapieżcą, a ja ofiarą, opłakiwanie wilka zwyczajnie nie leży w naturze owcy. Choć umarł za nasze grzechy, nie potrafię tęsknić za Sarastim.
Mogę natomiast z nim współczuć. Po tylu latach wreszcie jestem zdolny do empatii, wobec Sarastiego i całego wymarłego gatunku. Bo to nie my, ludzie, mieliśmy posiąść Ziemię, lecz wampiry. Musiały być w pewnym stopniu świadome, ale w porównaniu z naszą autoobsesją ta ich pół świadomość, pół sen była szczątkowa. Wypleniali ją. Faza przejściowa. Byli już dobrze w trakcie.
Problem polega na tym, że ludzie nie dostają konwulsji od patrzenia na krzyże. Taka uroda ewolucji: jednak kretyńska kilkupunktowa mutacja i cały naturalny porządek wali się w gruzy, a inteligencja na pół miliona lat splata się w ciasny, destrukcyjny uścisk ze świadomością. Chyba wiem, co się dzieje tam, na Ziemi: choć niektórzy może nazywają to ludobójstwem, w istocie to nieprawda. Sami sobie zgotowaliśmy ten los. Nie można winić drapieżnika, że poluje. Przecież to my ich wskrzesiliśmy. Dlaczego mieliby nie upomnieć się o to, co im należne z racji urodzenia?
Nie ludobójstwo. Poprawa przedwiecznego błędu.
Próbowałem znaleźć w tym jakąś pociechę. To… trudne. Czasem wydaje mi się, że przez całe życie usiłowałem połączyć się na nowo, odzyskać to, co straciłem, gdy moi rodzice zabili swoje jedyne dziecko. Tam, w obłoku Oorta, wreszcie mi się to udało. Dzięki wampirowi, statkowi pełnemu dziwadeł i atakującej hordzie obcych znów jestem człowiekiem. Może ostatnim. Może, zanim dotrę do domu, będę ostatnią świadomą istotą we wszechświecie.
O ile w ogóle nią jestem. Ponieważ nie mam pewności, czy w ogóle może istnieć coś takiego jak rzetelny narrator. A Cunningham mówił, że zombiaki będą świetnie umiały to udawać.
Więc tak naprawdę nie potrafię wam powiedzieć.
Musicie sobie po prostu wyobrazić, że jesteście Sirim Keetonem.