Drapieżcy biegną, żeby jeść. Ofiary biegną, żeby żyć.
Byliśmy ślepi i bezbronni, stłoczeni w miękkim bąblu na terytorium wroga. Ale przynajmniej szeptacze umilkły. Potwory zostały za powłoką.
A Amanda Bates razem z nimi.
— Co się, kurwa… — sapał Szpindel.
Oczy za szybką miał rozbiegane, poszukujące.
— Widzisz? — zapytałem.
— Raczej nie. Czemu ona powiedziała, że nie żyje? O co…
— Miała na myśli, że dosłownie — odparłem. — To nie było takie powiedzenie, „no to już nie żyję”. Czuła, że już umarła. Jakby była gadającym trupem.
— Skąd ty… no wiesz? — Głupie pytanie. Twarz za szybką hełmu wykrzywiła się i zadygotała. — To obłęd, nie?
— Zdefiniuj „obłęd”.
Banda unosiła się w milczeniu w naszym ciasnym schronieniu, tuż przy Szpindlu. Kiedy tylko weszliśmy do środka, Procesorowi przeszła obsesja na punkcie nogi. A może po prostu ktoś go zepchnął do tyłu; wydawało mi się, że w drgnieniach palców w grubych rękawicach dostrzegam aspekty Susan.
Dyszenie Szpindla odbijało się w radiu kolejnymi echami.
— Jeśli Bates nie żyje, to my też.
— Może nie. Przeczekamy szczyt i wyjdziemy stąd. Zresztą ona żyła. Tylko tak mówiła.
— Kurwa. — Wyciągnął rękę i przycisnął wierzch rękawicy do powłoki namiotu. Pomacał coś przez tkaninę. — Ktoś tu naprawdę przyczepił przetwornik…
— Na ósmej godzinie — powiedziałem. — Metr dalej.
Dłoń Szpindla przywarła do kapsuły po drugiej stronie. HUD wypełnił się cyferkami z drugiej ręki, przekazywanymi wibracjami do jego rękawicy, a potem rozsyłanymi do reszty skafandrów.
Dalej pięć tesli. Chociaż spada. Namiot rozdął się wokół nas jakby oddychał, a w kolejnej sekundzie opadł — lokalny front niskiego ciśnienia przeszedł.
— Kiedy ci wrócił wzrok? — zapytałem.
— Jak tylko weszliśmy do środka.
— Wcześniej. Widziałeś baterię.
— Nie złapałem — burknął. — Ale widocznie też jestem takim paralitykiem, nie? Bates! Słyszysz?
— Wyciągnąłeś rękę. Prawie ją złapałeś. To nie mógł być ślepy traf.
— Żaden ślepy traf. Ślepowidzenie. Amanda? Odezwij się.
— Ślepowidzenie?
— Kiedy z receptorami wszystko w porządku — odpowiedział z roztargnieniem. — Mózg przetwarza obraz, ale nie ma do niego dostępu. Pień mózgu przejmuje kontrolę.
— Pień widzi, ale ty nie?
— Coś w tym stylu. Cicho, daj mi… Amanda, słyszysz mnie?
— …nie…
To nie był głos nikogo z namiotu. Ledwie słyszalny, przywędrował wibracjami po dłoni Szpindla pomiędzy innymi danymi. Z zewnątrz.
— Pani major! — zawołał Szpindel. — Mandy! Żyjesz!
— …nie… — szept brzmiał jak biały szum.
— Ale rozmawiasz z nami, więc, do cholery, nie umarłaś.
— …nie…
Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia.
— Co jest nie tak, pani major?
Cisza. Banda za nami obiła się delikatnie o powłokę. Wszystkie aspekty miała nieczytelne.
— Pani major? Słyszy mnie pani?
— Nie.
Głos był martwy, jakby naszprycowany uspokajaczami i zamknięty w akwarium, transmitowany przez kończyny i ołów z trzycyfrową liczbą bitów na sekundę. Ale z pewnością był to głos Bates.
— Pani major, trzeba tu wejść — powiedział Szpindel. — Wchodzisz?
— …nie…
— Jesteś ranna? Coś cię trzyma?
— N… nie.
Może to w ogóle nie jej głos? Tylko struny głosowe.
— Amanda, posłuchaj. Tam jest niebezpiecznie, za gorąco. Musisz…
— Ja nie jestem tam — odrzekł głos.
— A gdzie?
— …nigdzie.
Spojrzałem na Szpindla. Szpindel na mnie. Nie odezwaliśmy się.
Za to James tak. Wreszcie. Łagodnym głosem:
— A kim ty jesteś, Amanda?
Bez odpowiedzi.
— Jesteś Rorschachem?
Tutaj, w brzuchu bestii, tak łatwo było w to uwierzyć.
— Nie…
— A kim?
— N… nikim. — Głos był płaski i mechaniczny. — Niczym.
— Mówisz, że nie istniejesz? — powoli zapytał Szpindel.
— Tak.
Namiot oddychał wokół nas.
— No to, jak ty mówisz? — zapytała Susan. — Skoro nie istniejesz, z kim rozmawiamy?
— Z czymś… innym. — Westchnienie, jakby szum-oddech. — Nie ze mną.
— Cholera — mruknął Szpindel. Jego płaszczyzny rozjaśniły się zdecydowaniem i nagłym pomysłem. Oderwał rękę od ściany — HUD natychmiast się skurczył. — Wypala jej mózg. Musimy ją tu wciągnąć. — Sięgnął ku uchwytowi klapy.
Wyciągnąłem dłoń.
— Ale ten szpic…
— Już poza szczytem, komisarzu. Najgorsze minęło.
— Co mówisz? Że to bezpieczne?
— Zabójcze. Ale zabójcze jest cały czas, a ona w tym siedzi, może sobie zrobić coś złego w tym sta…
Coś uderzyło od zewnątrz w namiot. Coś chwyciło zewnętrzny język klapy i pociągnęło.
Nasze schronienie otworzyło się jak oko. Amanda Bates popatrzyła na nas przez odsłoniętą membranę.
— Pokazuje mi trzy i osiem — powiedziała. — To chyba do wytrzymania, prawda?
Nikt nie drgnął.
— No, ludzie, ruszać się. Koniec przerwy.
— Ama… — Szpindel gapił się na nią. — Dobrze się czujesz?
— Tutaj? No skąd. Ale mamy coś do zrobienia.
— Ty… istniejesz? — zapytałem.
— Co za głupie pytanie. Szpindel, co myślisz o takim polu? Da się pracować?
— Eee… — Głośno przełknął ślinę. — Pani major, może powinniśmy przerwać. Ten szczyt był…
— Ale według moich odczytów już się skończył. Zostały nam niecałe dwie godziny na rozłożenie wszystkiego, zrobienie pomiarów na miejscu i ewakuację. Da się bez halucynacji?
— Spokojni to raczej nie będziemy — przyznał Szpindel. — Ale nie powinniśmy się obawiać… ekstremalnych zjawisk… do kolejnego szczytu.
— To dobrze.
— Który może przyjść w każdej chwili.
— To nie były halucynacje — zauważyła cicho James.
— O tym pogadamy później — odparła Bates. — Teraz…
— W nich była prawidłowość. — James obstawała przy swoim. — W tych polach. W mojej głowie. To mówił Rorschach. Może nie do nas, ale mówił.
— Świetnie. — Bates odsunęła się, dając nam przejść. — Może teraz nauczymy się mu odpowiadać.
— Może nauczymy się słuchać — odpowiedziała James.
Uciekliśmy jak przestraszone dzieciaki z groźnymi minami. Zostawiliśmy na dole małą bazę: w przedsionku Diabełka, wciąż cudem działającego; pod nim tunel do nawiedzonego domu; parę opuszczonych magnetometrów, pozostawionych na śmierć w słabej nadziei, że jednak nie umrą. Prymitywne solarymetry i termografy, staroświeckie, odporne na promieniowanie urządzenia, mierzące świat rozszerzaniem i uginaniem się metalowych języczków, wyskrobujące swe pomiary na rolkach folii. Lumisfery, kesony nurkowe i liny je spinające. Zostawiliśmy to wszystko i obiecaliśmy wrócić za trzydzieści sześć godzin, jeśli tylko dożyjemy.
A wewnątrz naszych ciał mikroskopijne obrażenia zamieniały komórki w papkę. Błony komórkowe przeciekały w niezliczonych miejscach. Przeciążone enzymy naprawcze desperacko chwytały się posiekanych genów, ledwo będąc w stanie opóźnić to co nieuniknione. Kawałki wyściółki jelit, żeby zdążyć przed korkiem, zaczęły się łuszczyć na długo przed obumarciem reszty.
Przed zadokowaniem na Tezeusza i ja, i Michelle mieliśmy już mdłości. (Ale nie reszta Bandy; dziwne, nie miałem pojęcia, jak to jest w ogóle możliwe). Reszta wykaże te same objawy za parę minut. Nieleczeni, w dwa dni wyrzygamy wszystkie wnętrzności. Potem ciało uda, że zdrowieje — przez jakiś tydzień nic by nie bolało, chodzilibyśmy, mówili i poruszali się jak każdy, może nawet nabralibyśmy przekonania o własnej nieśmiertelności.
Aż wreszcie zapadlibyśmy się, przegnici od środka, krwawiąc z ust, oczu i dupy, a jeśli któryś Bóg zmiłowałby się nad nami, umarlibyśmy, nie rozpękając się jak zgniły owoc.
Jednakże Tezeusz, nasz zbawca, uratuje nas przed takim losem. Z lądownika powędrowaliśmy do nadmuchanego przez Sarastiego wielkiego balonu; pozbyliśmy się skażonych skafandrów oraz ubrań i wyszliśmy nago na kręgosłup statku. Gęsiego przeszliśmy przez bęben, Latające Trupy w szyku. Jukka Sarasti, stojący w dyskretnej odległości na obrotowej podłodze, skoczył tam, skąd przyszliśmy, i zniknął na rufie — poniósł nasze porzucone rzeczy do dekompilatora.
Do krypty. Nasze trumny stały otwarte wzdłuż rufowej grodzi. Zapadliśmy się w nie z wdzięcznością, bez słowa. Bates kaszlnęła krwią, nim zamknęło się nad nią wieko.
Gdy Kapitan mnie wyłączał, szumiało mi w kościach. Zasnąłem jak martwy. Tylko teoria i zapewnienia życzliwej maszynerii pozwalały mi wierzyć, że narodzę się od nowa.
Keeton, wstań i chodź.
Obudziłem się wygłodniały. Z bębna dobiegały mnie słabe głosy. Przez chwilę polatywałem w kapsule z zamkniętymi oczyma, rozkoszując się nieobecnością bólu, mdłości. Żadnego przerażającego, podświadomego poczucia, że własne ciało powolutku zmienia się w papkę. Tylko osłabienie i głód — poza tym czułem się świetnie.
Otworzyłem oczy.
Coś jak ramię. Szare i lśniące i o wiele zbyt… zbyt przewężone, by mogło być ludzkie. Na końcu nie miało dłoni. Za dużo stawów, jak złamane w kilkunastu miejscach. Wyrastało z ciała ledwo widocznego zza krawędzi kapsuły, sugerującego jednak ciemną, sporą sylwetkę i poruszające się niezbornie inne ramiona. Unosiło się nieruchomo przede mną, jakby spłoszone, przyłapane na czymś wstydliwym.
Lecz gdy nabrałem dość powietrza, by krzyknąć, śmignęło i zniknęło.
Wyskoczyłem z kapsuły, cały zamieniony we wzrok. Który nie widział nic: pusta krypta, nagi obserwator. Lustrzana powierzchnia grodzi odbijała puste kapsuły po obu stronach. Zajrzałem do ConSensusa: wszystko normalnie.
Nie odbijało się, przypomniałem sobie. Nie było go w lustrze.
Ruszyłem ku dziobowi, z bijącym sercem. Wokół mnie otworzył się bęben, na przodzie ściszonymi głosami konwersowali Szpindel i Banda. Szpindel podniósł wzrok i pomachał drżącą ręką na powitanie.
— Musicie mnie sprawdzić! — zawołałem. Mój głos nie był tak równy, jakbym chciał.
— To pierwszy krok: przyznać, że ma się problem! — odkrzyknął Szpindel. — Tylko nie spodziewaj się cudów. — Odwrócił się z powrotem do Bandy, która, z James u steru, siedziała na diagnostycznej leżance, wpatrując się w migocący na rufowej grodzi jakiś diagnostyczny wzór.
Chwyciłem poręcz schodni i odepchnąłem się w dół. Coriolis zepchnął mnie na bok jak flagę na wietrze.
— Albo mam halucynacje, albo tu na pokładzie coś jest.
— Masz halucynacje.
— Mówię serio.
— Ja też. Weź numerek i czekaj na swoją kolejkę.
Tak, mówił serio. Gdy siłą uspokoiłem się i odczytałem jego aspekty, zauważyłem, że nawet nie jest zdziwiony.
— Po takim wyczerpującym leżeniu pewnie jesteś głodny, nie? — Szpindel wskazał kambuz. — Idź, zjedz coś. Zajmę się tobą za parę minut.
Jedząc, zmuszałem się do streszczania wszystkiego w myśli, ale to zajmowało tylko połowę umysłu; druga cały czas dygotała w kleszczach instynktownego wahania między walką a ucieczką. Próbowałem czymś ją zająć, podłączając się do danych BioMeda.
— To było naprawdę — mówiła James. — Wszyscy widzieliśmy.
Nie. Nie mogło być.
Szpindel odchrząknął.
— A zobacz ten.
BioMed pokazywał, co ona widzi: czarny trójkącik na białym tle. W kolejnej sekundzie eksplodował tuzinem identycznych, potem tuzinem tuzinów. Mnożące się potomstwo obracało się wokół środka ekranu, podstawowe figury w idealnie synchronicznym tańcu, wypączkowujące z wierzchołków mniejsze trójkąty, wirujące, ewoluujące w nieskończoną, misterną mozaikę…
Taki szkicownik, uświadomiłem sobie. Interaktywna rekonstrukcja naocznej relacji, całkiem bez słów. Mózgowy program rozpoznawania wzorców w głowie Susan reagował na obrazy — nie, było ich więcej; nie, do góry nogami; tak, taki, tylko większy — a urządzenie Szpindla odczytywało te sygnały bezpośrednio z kory i w czasie rzeczywistym korygowało obraz. Był to milowy krok naprzód od niedorobionego półśrodka zwanego językiem. Ktoś, komu łatwo zaimponować, mógłby to nawet nazwać czytaniem w myślach.
Ale to nie było czytanie w myślach. Tylko sprzężenie zwrotne i korelacja. Żeby zmienić jeden wzór w kolejny, nie potrzeba telepaty. Na szczęście.
— Jest! Jest! — zawołała Susan.
Trójkąty dawno wyiterowały się w niebyt. Teraz ekran był pełen splecionych, asymetrycznych pięciokątów, jak sieć rybich łusek.
— I nie mów nam, że to przypadkowy szum — dodała triumfalnie.
— Nie — odparł Szpindel. — To jest stała Klüvera.
— Kogo?
— Halucynacja, Suze.
— No jasne. Ale ktoś ją nam podrzucił do głów, prawda? I…
— Ona tam siedzi cały czas. Od urodzenia.
— Nie.
— To artefakt zaszyty głęboko w mózgu. Nawet ślepi od urodzenia czasem je widzą.
— Tyle że nikt z nas wcześniej tego nie widział. Nigdy.
— No dobrze. Ale to nie zawiera żadnej informacji, nie? To nie mowa Rorschacha, to tylko… zakłócenia. Jak wszystko.
— Ale ja to widziałam tak wyraźnie. Nie jak te migotliwe rzeczy gdzieś na skraju pola widzenia, których tam było pełno. To było konkretne, trójwymiarowe. Bardziej realne niż rzeczywistość.
— No i właśnie, po tym widać, że nieprawdziwe. Ponieważ naprawdę tego nie widzisz, kiepska optyka oczu nie psuje ci rozdzielczości.
— Och — powiedziała James, a potem dodała cicho: — Cholera.
— Otóż to. Przykro mi. — Po czym: — Jak tylko będziesz gotowy.
Uniosłem wzrok; Szpindel kiwał na mnie. Z fotela wstała James, Michelle objęła go na chwilę, niepocieszona, a Sascha, mijając mnie, powlokła się do namiotu.
Zanim do niego dotarłem, rozłożył fotel w półleżankę.
— Połóż się.
Posłuchałem.
— Nie chodziło mi o Rorschacha, wiesz? Ja coś widziałem tutaj, przed chwilą. Jak tylko się zbudziłem.
— Podnieś lewą rękę — polecił. Potem: — Ej, ale tylko lewą.
Opuściłem prawą, skrzywiłem się, czując ukłucie.
— Trochę prymitywne masz metody.
Przyjrzał się trzymanej między kciukiem i palcem wskazującym probóweczce z krwią: drżącej rubinowej kropelce wielkości paznokcia.
— Do niektórych rzeczy mokra próbka jest niezastąpiona.
— Przecież wszystko powinna robić kapsuła?
Szpindel kiwnął głową.
— Powiedzmy, że to taka kontrola jakości. Niech statek uważa, co robi. — Upuścił kropelkę na najbliższy blat. Rozpłaszczyła się i pękła; powierzchnia wypiła ją, jak wysuszona. Szpindel cmoknął. — Podwyższone inhibitory cholinesterazy w retikulocytach. Mniam.
Z tego co wiedziałem, wyniki mojej krwi naprawdę mu smakowały. On ich nie czytał tak po prostu — czuł je dotykiem, węchem, wzrokiem, doświadczając każdej danej jak kropli soku z cytryny na języku. Cały subbęben BioMedu był dlań jedną z wielu protez: rozszerzonym ciałem z tuzinem sposobów postrzegania zmysłowego, zmuszonym do komunikacji z ciałem znającym ich tylko pięć.
Nic dziwnego, że ciągnęło go do Michelle. Też był prawie synestetykiem.
— Siedziałeś tam trochę dłużej niż reszta — zauważył.
— To coś znaczy?
Nerwowe wzruszenie ramionami.
— Może twoje organy bardziej się ugotowały. Może masz delikatniejszą konstrukcję. Kapsuła wykryłaby, gdyby coś się… kroiło… o!
— Co?
— Parę komórek w twojej mózgownicy wchodzi na wysokie obroty. I jeszcze trochę w pęcherzu i nerkach.
— Guzy?
— A co myślisz? Rorschach to nie gabinet odnowy biologicznej.
— Ale kapsuła…
Skrzywił się — jego wersja uspokajającego uśmiechu.
— Pewnie, reperuje dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć procent uszkodzeń. Ale w rejonie tej ostatniej jednej tysięcznej działa już prawo malejących przychodów. To drobiazgi, komisarzu. Są spore szanse, że twoje ciało samo da sobie z nimi radę. A jeśli nie, to wiemy, gdzie mieszkają.
— Ale te w mózgu. One mogłyby powodować…?
— W życiu. — Przez chwilę ssał dolną wargę. — Ale to coś załatwiło nam nie tylko raka.
— Ja widziałem coś tutaj, w krypcie. Miało centralny korpus i wokół niego kończyny z wieloma stawami. Było wielkości człowieka, albo coś koło tego.
Szpindel kiwnął głową.
— Przyzwyczaj się do tego.
— Inni też je widzą?
— Wątpię. Każdy widzi swoje, tak jak… — wyraz jego wykrzywionej skurczem twarzy mówił: „Ośmielę się to powiedzieć?” — …z testem Rorschacha.
— Spodziewałem się halucynacji na dole — przyznałem. — Ale tutaj?
— Efekty stymulacji magnetycznej — pstryknął palcami — zostają na trochę, nie? Przestawisz neurony w jeden stan, powrót zajmuje im jakiś czas. Nigdy nie robiłeś sobie TREM-u? Taki dobrze ułożony chłopczyk?
— Raz czy dwa — odpowiedziałem. — Chyba.
— Ta sama zasada.
— Czyli ciągle będę to widział.
— Zgodnie z oficjalną linią, z czasem to ustępuje. Tydzień, dwa i wrócisz do normalności. No, ale tutaj, z tym czymś… — Wzruszył ramionami. — Zbyt wiele niewiadomych. A przede wszystkim, przecież będziemy tam wracać, dopóki Sarasti nie zmieni zdania.
— Ale to głównie efekty magnetyczne.
— Prawdopodobnie. Choć w kwestii tego tam jebańca o nic bym się nie zakładał.
— A może je powodować coś jeszcze? Coś z naszego statku?
— Na przykład co?
— No nie wiem, powiedzmy, przeciek w magnetycznym ekranie Tezeusza.
— W normalnych warunkach nie. Oczywiście wszyscy mamy wszczepione w głowy małe sieci, nie? A ty w ogóle masz całą półkulę różnych protez, kto wie, jakie efekty uboczne mogą tam powstawać. A bo co? Rorschach to dla ciebie niewystarczający powód?
Mogłem powiedzieć: „Widziałem je już wcześniej”.
Wtedy Szpindel zapytałby: „O, naprawdę? Gdzie?”.
I ja bym pewnie odpowiedział: „Kiedy podglądałem twoje prywatne życie” i szanse na jakąkolwiek nieinwazyjną obserwację rozpadłyby się na atomy.
— To pewnie nic takiego. Ostatnio po prostu jestem jakiś nerwowy. Wydało mi się, że zauważyłem coś dziwnego na centralnej wiązce, jeszcze przed lądowaniem na Rorschachu. Dosłownie przez chwilkę i zniknęło, gdy tylko skupiłem na tym wzrok.
— Kończyny z wieloma stawami i centralny korpus?
— Jezu, nie. Tylko mi mignęło. Jeśli to w ogóle coś było, to pewnie piłeczka Bates.
— Możliwe. — Szpindel wydawał się niemal rozbawiony. — Nie zaszkodziłoby jednak sprawdzić, czy nie ma przecieku w ekranowaniu. Na wszelki wypadek. Tylko by brakowało, żeby coś jeszcze sprowadzało wizje, nie?
Potrząsnąłem głową, przypominając sobie koszmary.
— A jak inni?
— Banda w porządku, tylko trochę rozczarowana. A pani major nie widziałem. — Wzruszył ramionami. — Chyba mnie unika.
— Nieźle ją trafiło.
— Tak naprawdę to nie bardziej niż resztę. Może nawet tego nie pamiętać.
— Jak… jak w ogóle mogła uwierzyć, że nie istnieje?
Szpindel pokręcił głową.
— To nie jest kwestia wiary. Ona wiedziała. To był fakt.
— Ale jak…
— Wskaźnik naładowania w samochodzie, kojarzysz? Czasem przerdzewieją styki. Pokazuje „puste”, więc wierzysz, że jest puste. Bo co byś miał myśleć? Nie możesz tam wleźć i policzyć elektronów.
— Mówisz, że mózg ma jakiś wskaźnik egzystencji?
— Mózg ma kupę różnych wskaźników. Możesz wiedzieć, że jesteś ślepy, choć nie jesteś; możesz wiedzieć, że widzisz, choć jesteś ślepy. I… owszem, możesz wiedzieć, że cię nie ma, choć jesteś. Lista jest długa, komisarzu. Zespół Cotarda, Antona, syndrom damasceński. Tak na początek.
Nie wymienił ślepowidzenia.
— Jak to jest? — zapytałem.
— Z czym? — Jednak dobrze wiedział, o co mi chodzi.
— Twoja ręka… sama się poruszyła? Łapiąc baterię.
— Aaa. Nie. Zachowujesz kontrolę, po prostu… no, jakbyś miał przeczucie. Przeczucie, gdzie sięgnąć. Jeden kawałek mózgu bawi się z drugim w rebusy. — Wskazał na leżankę. — Złaź. Już się naoglądałem twoich nieapetycznych flaków. I przyślij Bates, jak ją gdzieś wypatrzysz. Pewnie siedzi w fabrykatorze i buduje większą armię.
Połyskiwał obawami jak słonecznym blaskiem.
— Masz z nią jakiś problem — powiedziałem.
Zaczął zaprzeczać, ale przypomniał sobie, z kim rozmawia.
— Nic osobistego. Po prostu, ludzki umysł steruje mechanicznym wojskiem. Reakcje elektroniczne uwiązane do odruchów białkowych. Sam powiedz, gdzie jest najsłabsze ogniwo?
— Na dole, w Rorschachu, w zasadzie wszystkie ogniwa są dość słabe.
— Nie mówię, że w Rorschachu. My tam chodzimy. Czemu oni nie mieliby przyjść tutaj?
— Oni.
— Może jeszcze nie przyszli. Ale jak przyjdą, założę się, że to będzie coś większego niż bakterie beztlenowe. — Nie odpowiedziałem, a on ciągnął, ściszywszy głos: — Zresztą, kontrola naziemna gówno wie o Rorschachu. Myśleli, że wysyłają nas gdzieś, gdzie całą ciężką robotę odwalą roboty. Ale po prostu boli ich, gdy nie mogą dowodzić. Nie potrafią przyznać, że trepy są bystrzejsze od generałów. Więc pogarsza się naszą zdolność obronną dla politycznych pozorów — to zresztą nic nowego. Nie jestem wojskowym, ale to mi się wydaje bardzo kiepską strategią.
Przypomniałem sobie Amandę Bates, asystującą przy narodzinach swoich żołnierzy. „Jestem raczej takim zabezpieczeniem”.
— Amanda… — zacząłem.
— Ja ją lubię. Fajny ssaczek. Ale jeśli mamy się wdać w jakąś walkę, nie chcę, żeby dupę chroniła mi sieć upośledzana przez najsłabsze ogniwo.
— Wiesz co, jeśli będziesz otoczony rojem uzbrojonych robotów, to może…
— Taaa, ludzie cały czas tak gadają. Nie można ufać maszynom. Luddyści uwielbiają rozwodzić się o awariach komputerów, mówić, ile to razy uniknęliśmy wojen, bo człowiek miał ostatnie słowo. Ale wiesz, komisarzu, to zabawne: nigdy się nie mówi, ile wojen z tego samego powodu rozpętano celowo. Ty cały czas pisujesz te pocztówki do potomności?
Kiwnąłem głową i nawet się wewnętrznie nie skrzywiłem. To tylko Szpindel.
— No to spokojnie możesz wetknąć tę rozmowę do następnej. Może się na coś przyda.
Wyobraź sobie, że jesteś jeńcem wojennym.
Przyznaj, to musiało się w końcu stać. Od osiemnastu miesięcy nic tylko niszczysz technologię i rozpylasz bioaerozole — jakkolwiek by liczyć, długo ci się udawało. W rzeczywistości kariery sabotażystów nie trwają długo. Każdego w końcu łapią.
Nie zawsze tak było. Kiedyś można było mieć nadzieję na spokojną emeryturę. Potem jednak z plejstocenu wskrzeszono wampiry i, na potęgę posępnego czerepu, to dopiero wywróciło równowagę sił do góry nogami. Te skurwysyny zawsze są o co najmniej dziesięć kroków do przodu. Nic dziwnego, krwiopijcy wyewoluowali właśnie do polowania na ludzi.
Jest taki tekst, z jakiegoś wczesnego podręcznika dynamiki populacji, bardzo starego, może nawet dwudziestowiecznego. Dla specjalistów z tej dziedziny to coś w rodzaju mantry — a może raczej należałoby to nazwać „modlitwą”. „Drapieżcy biegną, żeby jeść. Ofiary biegną, żeby żyć”. Morał z tego taki: statystycznie rzecz biorąc, ofiary uciekają myśliwym, bo mają większą motywację.
Może była to prawda w czasach, gdy wszystko sprowadzało się do szybszego biegania. Teraz jednak, gdy strategia wymaga taktycznego prognozowania i potrójnie zagnieżdżonych myślowych podstępów, wampiry wygrywają za każdym razem.
No i cię złapali — pułapkę może i zastawiły wampiry, ale za sznurek pociągnęli ludzcy zdrajcy, zwyklaki. Od sześciu godzin wisisz na przyssawkach na ścianie jakiejś nieznanej, bezimiennej, podziemnej więziennej instytucji, przyglądając się, jak paru tychże zwyklaków bawi się z twoim chłopakiem i współkonspiratorem. To nie są zwykłe zabawy. Używa się w nich kleszczy, żarzących się drutów i części ciała, które w normalnych warunkach nie dają się demontować. Chcesz, żeby twój ukochany już umarł, jak dwaj inni, których fragmenty zaściełają podłogę. Ale oni na to nie pozwolą, zbyt dobrze się bawią.
I właśnie na tym to polega — to nie jest przesłuchanie: są mniej inwazyjne sposoby na uzyskanie pewniejszych odpowiedzi. To po prostu paru kolejnych sadystycznych oprychów mających władzę, zabijających czas i parę innych rzeczy — a ty możesz tylko krzyczeć, zaciskać mocno powieki i skomleć jak zwierzę, choć jeszcze nawet cię nie dotknęli. Masz nadzieję, że nie zostawili cię na deser, bo dobrze wiesz, co to oznacza.
Lecz oprawcy nagle przerywają zabawę i przekrzywiają głowy, jakby słuchali jakiegoś zbiorowego wewnętrznego głosu. Zapewne każe im zdjąć cię ze ściany, zaprowadzić do sąsiedniego pokoju i posadzić na jednym z dwóch wyłożonych żelem krzeseł po przeciwnych stronach inteligentnego biurka, o wiele delikatniej, niż należałoby się spodziewać. Domyślasz się też, że ktoś, kto wydał te polecenia, jest jednocześnie wszechwładny i niezadowolony, gdyż w ciągu jednego uderzenia serca wyparowała im z twarzy cała sadystyczna pewność siebie.
Siedzisz i czekasz. Stół łagodnie rozbłyskuje tajemniczymi symbolami, które kompletnie by cię nie zainteresowały, nawet gdyby były zrozumiałe, nawet gdyby zawierały tajemnicę życia samych wampirów. Niewielką częścią umysłu zastanawiasz się, czy ostatni zwrot akcji może być źródłem nadziei; reszta boi się w to uwierzyć. Nienawidzisz siebie za tę troskę o własne przetrwanie, gdy po drugiej stronie ściany leżą jeszcze ciepłe strzępy przyjaciół i sojuszników.
W pokoju pojawia się krępa kobieta, Amerykanka o indiańskich rysach, ubrana w nieokreślony wojskowy strój. Włosy ma przystrzyżone maszynką, na gardle odznacza się delikatna siateczka żyłek podskórnej anteny. Twój pień mózgu widzi ją wysoką na dziesięć metrów, choć jakaś bezczelna, galaretowata narośl upiera się, że jest zaledwie średniego wzrostu.
Identyfikator na lewej piersi mówi: „Bates”. Żadnych oznak rangi.
Bates wyjmuje broń z kabury na udzie. Kurczysz się, ale nie celuje w ciebie. Kładzie ją na blacie, w zasięgu twojej ręki, i siada po drugiej stronie.
Pistolet mikrofalowy. Naładowany na ful i odbezpieczony. Na najsłabszym ustawieniu powoduje oparzenia słoneczne i mdłości. Na najmocniejszym wybuchowo zagotowuje mózg w czaszce. Pomiędzy nimi powoduje ból i obrażenia o stopniowaniu równie precyzyjnym, jak twoja wyobraźnia.
Twoja wyobraźnia została podregulowana, żeby mieć wielką wrażliwość właśnie na takie skale. Gapisz się tępo na broń, próbując dojść, na czym polega ten numer.
— Dwoje twoich przyjaciół nie żyje — mówi Bates, jakby ich śmierć przed chwilą się przed tobą nie rozegrała. — Nieodwracalnie.
Nieodwracalnie nie żyją. Dobre.
— Ciała moglibyśmy odrestaurować, ale uszkodzenia mózgu… — Bates odchrząkuje, zmieszana, zakłopotana. Zadziwiająco ludzki gest, jak na potwora. — Próbujemy odratować tego drugiego. Nic jednak nie mogę obiecać. Potrzebujemy informacji — dodaje, wykładając kawę na ławę.
No jasne, to było tylko psychologiczne rozmiękczanie. Bates jest dobrym gliną.
— Nie mam ci nic do powiedzenia — wyduszasz z siebie.
W dziesięciu procentach to opór, w dziewięćdziesięciu dedukcja — gdyby już nie wiedzieli wszystkiego, to w ogóle by cię nie złapali.
— Czyli potrzebujemy jakiejś umowy — mówi Bates. — Musimy wypracować jakiś kompromis.
Chyba żartuje.
Bates widzi niedowierzanie. Kontruje je:
— Nie jestem całkiem pozbawiona współczucia. Instynktownie nie podoba mi się zamiana rzeczywistości na symulację i nie kupuję tych sloganów, „co to jest prawda”, którymi zarzuca nas Gospodarka Ciała, żeby obejść problem. Może to jest powód do obaw. Zresztą, to nie mój problem, nie moja praca, po prostu takie mam zdanie i mogę się mylić. Ale jeśli tymczasem wszyscy się pozabijamy, to i tak się nie dowiemy. To nieefektywne.
Widzisz rozczłonkowane ciała kolegów. Wciąż trochę żywe ochłapy na podłodze, a ta pizda ma jeszcze czelność mówić o efektywności?
— Nie my zaczęliśmy — mówisz.
— Nie wiem, mnie to nie interesuje. Już mówiłam: tym się nie zajmuję. — Nerwowym machnięciem kciuka nad ramieniem wskazuje drzwi za sobą, przez które zapewne tu weszła. — Tam siedzą ludzie, którzy zabili twoich kolegów. Są bez broni. Kiedy wejdziesz, pokój na sześćdziesiąt sekund zejdzie z monitorowania. Nikt inny poza tobą nie pociągnie cię do odpowiedzialności za wszystko, co tam się w tym czasie stanie.
To jakiś podstęp. Na pewno.
— Bo co masz do stracenia? — głośno myśli Bates. — I tak możemy z tobą zrobić, co się nam spodoba. Nie potrzeba nam jeszcze jednego usprawiedliwienia.
Z wahaniem podnosisz broń. Bates cię nie powstrzymuje.
Ma rację, uświadamiasz sobie. Nie masz absolutnie nic do stracenia. Wstajesz, nagle strach znika: celujesz pistoletem w jej twarz.
— A po co mam tam wchodzić? Mogę cię zastrzelić tutaj.
Wzrusza ramionami.
— Możesz. Jak dla mnie, stracona okazja.
— No dobra, wchodzę tam, wychodzę za sześćdziesiąt sekund i co wtedy?
— Wtedy sobie porozmawiamy.
— Przecież dopiero co…
— Pomyśl, że to taki gest dobrej woli — mówi. — Albo nawet rekompensata.
Drzwi się otwierają. Gdy podchodzisz, zamykają je zaraz za tobą. I oto są: wszyscy czterej, rozciągnięci na ścianie, jak chórek Chrystusów na krzyżach. Teraz nie mają już błysku w oczach. Tylko rozszalałe, zwierzęce przerażenie i zdumienie odwróceniem ról. Dwóch Chrystusów brudzi spodnie, gdy patrzysz im w oczy.
Ile zostało? Może z pięćdziesiąt sekund?
Nie za wiele. Mając odrobinę więcej czasu, można by jeszcze sporo zrobić. Ale tyle wystarczy. Zresztą nie chcesz nadużywać uprzejmości tej całej Bates.
Bo może ona w końcu jest kimś, z kim uda się dogadać.
W innych okolicznościach Amandę Bates postawiono by przed sądem wojskowym i w ciągu miesiąca stracono. I nieważne, że ta czwórka, która zginęła, była winna wielokrotnych gwałtów, tortur i zabójstw; podczas wojny tak się postępuje. Zawsze tak się robiło. Na wojnie nie ma kultury, żadnego kodeksu honorowego poza służbową hierarchią i obroną swoich. Tęp występki, skoro musisz — ukarz winnych, jeśli trzeba, choćby dla zachowania pozorów. Ale na miłość boską, przy drzwiach zamkniętych. Nie dawaj wrogowi satysfakcji z niezgody we własnych szeregach, niech widzą tylko jedność i kamiennooką stanowczość. Może i są wśród nas mordercy i gwałciciele, ale, na Boga, to są nasi mordercy i gwałciciele.
A już z pewnością nie daje się okazji do zemsty jakiejś cipie-terrorystce mającej na koncie ponad sto naszych skalpów.
Ale z wynikami trudno się kłócić: wynegocjowanie zawieszenia broni z trzecią co do wielkości siatką realistów na tej półkuli. Natychmiastowy spadek aktywności terrorystów o czterdzieści sześć procent, na wszystkich objętych działaniem terenach. Bezwarunkowe przerwanie kilku już trwających kampanii, które uszkodziłyby poważnie trzy z głównych katakumb i całkowicie uniemożliwiły działalność Punktowi Zbornemu w Duluth. I to wszystko dlatego, że porucznik Amanda Bates, w swym pierwszym polowym zadaniu dowódczym postawiła na empatię jako wojskową strategię.
To była kolaboracja z wrogiem, zdrada, horrendalne wyjście przed szereg. Takie rzeczy mają robić dyplomaci i politycy, nie żołnierze.
Ale jednak. Wyniki.
W aktach było wszystko: inicjatywa, kreatywność, parcie do sukcesu wszelkimi środkami, bez liczenia się z kosztami. Takie zapędy pewnie trzeba ukarać, a może tylko trochę utemperować. Debata toczyłaby się latami, gdyby cała historia nie wyciekła — ale wyciekła, i generałowie znienacka mieli w ręku bohaterkę.
Gdzieś podczas wojskowego procesu wyrok śmierci zmienił się w resocjalizację. Pozostawało tylko pytanie: w obozie karnym czy szkole oficerskiej? Okazało się, że w Leavenworth mają jedno i drugie; Leavenworth wzięło ją w swe objęcia i przycisnęło tak mocno, by praktycznie zagwarantować awans, o ile uścisk wcześniej jej nie zabije. Trzy lata później major Bates poleciała ku gwiazdom, gdzie słyszano, jak mówi:
— Siri, my się do nich włamujemy…
Nie Szpindel pierwszy miał wątpliwości. Inni też się zastanawiali, czy dostała to zadanie dzięki swym świetnym kwalifikacjom, czy może w ramach rozwiązywania kłopotliwego problemu z opinią publiczną. Ja oczywiście nie skłaniałem się w żadną stronę, ale rozumiałem, dlaczego niektórzy widzą w niej obosieczny miecz.
Gdy ważą się losy świata, lepiej mieć oko na kogoś, u kogo kulminacyjny moment kariery polega na brataniu się z wrogiem.