Życie jest zbyt krótkie, aby poświęcić je szachom.
Nigdy nie zamykali za sobą włazów. W kopule łatwo było się zagubić, widząc rozciągającą się na sto osiemdziesiąt stopni w każdej osi pustą, nieskończoną przestrzeń. Potrzebowali tej pustki, ale chcieli mieć w niej jakąś kotwicę; łagodne, zabłąkane światło od strony rufy, delikatny powiew z bębna, odgłosy ludzi i maszyn nieopodal. Żeby mieć jedno i drugie naraz.
Ja czekałem w bezruchu. Odczytawszy milion oczywistych sugestii w ich zachowaniu, zdążyłem zaszyć się w dziobowej śluzie, zanim mnie minęli. Dałem im parę minut i zakradłem się na zaciemniony mostek.
— Oczywiście, że odezwali się do niej po imieniu — mówił Szpindel. — Znają tylko to jedno imię. Nie pamiętasz? Sama im powiedziała.
— Tak. — Michelle nie widziała w tym pociechy.
— Zaraz, ale to wyście mówili, że gadamy z chińskim pokojem. Czyli myliliście się?
— My? Nie. Oczywiście, że nie.
— Czyli on naprawdę nie groził Suze, co nie? Nie groził nikomu. Nie miał pojęcia, co gada.
— Isaac, on jest oparty na regułach. Idzie po jakimś schemacie blokowym, który opracował, obserwując ludzki język w akcji. I te reguły jakimś sposobem kazały mu zareagować groźbami użycia siły.
— Ale skoro on nawet nie wie, co mówi…
— Nie wie. Nie ma prawa. Analizowaliśmy jego frazy na dziewiętnaście różnych sposobów, próbowaliśmy wszystkich możliwych długości jednostek konceptualnych… — Długi głęboki wdech. — Ale, Isaac, on zaatakował sondę.
— Diabełek podleciał za blisko do którejś z tych elektrod. Przeszła iskra i tyle.
— Czyli nie uważasz, że Rorschach jest wrogi?
— Wrogi — powiedział w końcu Szpindel. — Przyjazny. Nauczyliśmy się tych słów na Ziemi, nie? Nie mamy pojęcia, czy tutaj się w ogóle do czegoś nadają. — Jego usta delikatnie cmoknęły. — Ale myślę, że może to być coś w rodzaju „wrogiego”.
Michelle westchnęła.
— Isaac, nie ma powodu… rozumiesz, to nie ma sensu, żeby był. Nie mamy niczego, co mógłby chcieć.
— Żąda, żeby mu dać spokój — odparł Szpindel. — Nawet jeśli nie mówi tego poważnie.
Przez chwilę unosili się w milczeniu, wysoko, za grodzią.
— Dobrze, że ekranowanie wytrzymało — odezwał się wreszcie Szpindel. — To już coś. — Mówił nie tylko o Diabełku; nasza skorupa była teraz pokryta tym samym materiałem. Zużyliśmy dwie trzecie posiadanych substratów, ale nikt nie chciał polegać na samych polach statku w obliczu czegoś robiącego takie numery ze spektrum elektromagnetycznym.
— Co zrobimy, jeśli nas zaatakują? — zapytała Michelle.
— Dowiemy się maksymalnie dużo. I będziemy kontratakować. Dopóki się da.
— Jeśli się da. Isaacu, popatrz tylko na to. Nie obchodzi mnie, czy to embrion, czy nie embrion. Powiedz mi po prostu, że jest jakaś nadzieja, że mamy jakąś szansę.
— Szansę… no nie wiem. Ale nadzieję na pewno.
— Przedtem mówiłeś co innego.
— Ale zawsze jest jakiś sposób, żeby wygrać.
— Gdybym ja to powiedziała, nazwałbyś to chciejstwem.
— I tak by było. Ale mówię to ja, więc to teoria gier.
— Jezu, Isaacu, znowu ta teoria gier.
— Czekaj, posłuchaj. Myślisz o obcych tak, jakby byli jakimiś ssakami. Zwierzętami, które troszczą się o własne inwestycje.
— A skąd wiadomo, że nie?
— Nie da się chronić potomstwa odległego od ciebie o wiele lat świetlnych. Oni są zdani tylko na siebie, a wszechświat wielki, zimny i niebezpieczny, więc większości się nie uda, nie? Najlepiej więc natłuc miliony dzieci i mieć mizerną pociechę z faktu, że kilkorgu zawsze się poszczęści. Myślenie całkiem obce ssakom, Misz. Chcesz jakiegoś ziemskiego porównania, pomyśl o nasionach mniszka. Albo o śledziach.
Łagodne westchnienie.
— Czyli są międzygwiezdnymi śledziami. To wcale nie znaczy, że nie mogą nas zmiażdżyć.
— Tylko że nie wiedzą o nas, nie z góry. Dmuchawce nie wiedzą, z czym przyjdzie im się zmierzyć, zanim wykiełkują. Może z niczym. Może z jakimś paralitycznym zielskiem, które jest miękkie jak trawa na wietrze. A może z czymś, co kopnie je w dupę tak, że polecą do obłoku Magellana. Nie wiedzą i nie ma jakiejś uniwersalnej strategii przetrwania. Coś znakomicie działającego przeciwko jednemu graczowi, zda się na nic przeciwko innemu. Najlepiej więc mieszać strategie, opierając się na prawdopodobieństwie. Jak rzut obciążonymi kośćmi, który daje ci najlepszy średni wynik w całej grze, mimo że parę razy spieprzyłeś i wybrałeś złą strategię. Taki jest koszt. A to oznacza — to oznacza! — że słabi gracze nie tylko mogą wygrać z lepszymi, ale od czasu do czasu statystycznie musi się tak stać.
Michelle parsknęła.
— To jest ta twoja teoria gier? Papier, nożyce, kamień plus statystyka?
Szpindel chyba nie załapał aluzji. Chwilę się nie odzywał, dość długo, by wyszukać podpowiedz; potem zarżał jak koń.
— Papier, nożyce, kamień! Jasne!
Michelle trawiła to przez chwilę.
— Super, że spróbowałeś, ale to zadziała tylko jeśli druga strona gra na chybił trafił, a skoro z góry wiedzą, z kim mają do czynienia, wcale nie muszą tak robić. Bo oni, kotku, mają o nas całkiem sporo informacji…
Grozili Susan. Z imienia.
— Wszystkiego nie wiedzą — upierał się Szpindel. — A ta zasada sprawdza się dla dowolnego scenariusza z niepełną informacją, nie tylko ekstremum, w którym przeciwnik nic nie wie.
— Ale nie tak dobrze.
— Trochę, a to już daje nam szansę. Kiedy trwa rozdanie, nie ma już znaczenia, jak dobra jesteś w pokera, nie? Karty przychodzą z takim samym prawdopodobieństwem.
— No to już wiem, w co gramy. W pokera.
— Ciesz się, że nie w szachy. Nie mielibyśmy żadnych szans.
— Ej, to ja mam robić w tym związku za optymistę.
— I robisz. Ja jestem po prostu pogodnym fatalistą. Wszyscy wchodzimy na scenę w połowie sztuki, staramy się jak możemy, ale zginiemy dobrze przed końcem.
— Cały Isaac. Mistrz scenariuszy bez szans.
— Da się wygrać. Wygrywa ten, kto najlepiej oceni, jaki będzie wynik.
— Czyli naprawdę po prostu zgadujesz.
— Tia. Bez danych nie da się snuć świadomych domysłów, nie? Zresztą możliwe, że my pierwsi się dowiemy, co się stanie z całą ludzkością. Jak dla mnie, to awans co najmniej do półfinałów.
Michelle przez dłuższą chwilę nie odpowiadała. A gdy się odezwała, nie usłyszałem, co mówi.
Szpindel też.
— Słucham? — zapytał.
— „Z niewidocznych na niezwyciężonych”, mówiłeś. Pamiętasz?
— Uhm. Dzień Pełnoletności Rorschacha.
— Kiedy to będzie?
— Nie mam pojęcia. Ale na pewno tego nie przeoczymy. I dlatego nie wydaje mi się, że on nas atakuje.
Spojrzała nań pytająco.
— Bo kiedy już to zrobi, to nie klepnie nam z liścia jak jakiś frajer — powiedział. — Kiedy ten skurwiel się uniesie, wszyscy zauważymy.
Nagle coś mi mignęło z tyłu. Odwróciłem się w ciasnym przejściu i stłumiłem krzyk: coś wężowym ruchem skryło się za rogiem, coś z kończynami, ledwo dostrzeżone, natychmiast zniknęło.
Nic tam nie było. Nie mogło być. Niemożliwe.
— Słyszałaś? — zapytał Szpindel.
Uciekłem w stronę rufy, zanim Michelle zdążyła odpowiedzieć.
Zeszliśmy tak nisko, że nieuzbrojone oko nie widziało już dysku, ba, w ogóle nie dostrzegało krzywizny. Opadaliśmy ku ścianie, potężnej płaszczyźnie ciemnych, skłębionych burzowych chmur, rozciągających się we wszystkie strony aż po nowy, nieskończenie odległy horyzont. Ben wypełniał pół wszechświata.
I spadaliśmy dalej.
Daleko pod nami Diabełek przyssał się do kolczastej powierzchni Rorschacha odbijaczami ze szczeciniastymi przylgami, jak u gekona, i rozbił obóz. Strzelał w podłoże rentgenem i ultradźwiękami, postukiwał palcami i nasłuchiwał echa, podkładał mikroładunki wybuchowe i mierzył rezonans detonacji. I sypał nasionami jak pyłkiem kwiatowym: tysiącami maleńkich sond i czujników, z własnym napędem, krótkowzrocznych, głupich i doskonale zastępowalnych. Zdecydowana większość szła przypadkowi na ofiarę; zaledwie jedna na sto przeżywała wystarczająco długo, by zwrócić jakąś sensowną telemetrię.
Nasz zwiadowca badał otoczenie, tymczasem Tezeusz sporządzał z lotu ptaka mapy w większej skali. I też wypluwał tysiące jednorazowych próbników, rozsiewając je po niebie i zbierając stereoskopowe dane z tysiąca różnych punktów widzenia.
W bębnie te obserwacje sklejały się w całość. Skóra Rorschacha składała się w sześćdziesięciu procentach z nadprzewodzących nanorurek węglowych. Wnętrze było w dużej mierze puste; wydawało się, że przynajmniej część tych komór zawiera atmosferę. Jednak żadna ziemska forma życia nie przetrwałaby tam ani chwili; wokół konstrukcji i na wskroś niej kipiały zawiłe topografie sił elektromagnetycznych i radiacji. W niektórych miejscach promieniowanie było tak silne, że spopieliłoby nieosłonięte białko w sekundę; bardziej zaciszne zakątki w tym samym czasie zaledwie by je zabiły. Naładowane cząstki pędziły z relatywistycznymi prędkościami po niewidzialnych torach wyścigowych, wyskakując z zębatych otworów, lecąc wzdłuż krzywych pola magnetycznego o natężeniu bliskim gwiazdom neutronowym, wypadając łukami w przestrzeń i wracając z powrotem ku czarnej masie. Co jakiś czas puchły i pękały protuberancje, uwalniając chmury stałych mikrocząstek, siejąc nimi jak zarodnikami po pasach radiacyjnych. Najbardziej ze wszystkiego Rorschach przypominał gniazdo splątanych ze sobą, na wpół odsłoniętych cyklotronów.
Ani Diabełek w dole, ani Tezeusz na górze nie dostrzegali żadnych wejść, poza owymi nieprzebytymi szczelinami wypluwającymi strumienie naładowanych cząstek albo zasysającymi je z powrotem. Zbliżaliśmy się, ale nie widzieliśmy śluz, włazów ni wizjerów. Groził nam za pośrednictwem promienia lasera, co sugerowałoby istnienie jakichś optycznych anten czy macierzy gęsto skupionych — lecz nie zauważyliśmy niczego choćby z grubsza podobnego.
Główną charakterystyką maszyn von Neumanna jest samoreprodukcja. Czy Rorschach spełnia to kryterium — czy po osiągnięciu jakiegoś krytycznego progu będzie pączkował, dzielił się czy coś rodził? — pytanie pozostawało otwarte.
Jeden z tysiąca. Na koniec — pomierzywszy to wszystko, poteoretyzowawszy, podedukowawszy i nadomyślawszy się — weszliśmy na orbitę z milionem banalnych pytań i zerem odpowiedzi. Jedną rzecz wiedzieliśmy na pewno.
Na razie Rorschach wstrzymuje ogień.
— Dla mnie to brzmiało, jakby wiedział, co mówi — zauważyłem.
— W tym sęk — powiedziała Bates.
Nie miała komu się zwierzyć, nie uczestniczyła w żadnych intymnych dialogach, które dałoby się podsłuchać. Z nią starałem się rozmawiać wprost.
Tezeusz rodził potomstwo, po dwa w miocie. Wyglądało paskudnie — opancerzone, spłaszczone jaja, dwa razy większe od ludzkiego tułowia i najeżone narzędziami: antenami, portami optycznymi, chowanymi piłami strunowymi. Lufami uzbrojenia.
Bates robiła przegląd wojsk. Unosiliśmy się nad głównym wylotem fabrykatora, u podstawy kręgosłupa Tezeusza. Wytwórnia mogła równie dobrze wypluć tych żołnierzy od razu do ładowni pod pancerzem, bo i tak tam będą przechowywani aż do wezwania — ale Bates chciała każdego skontrolować wzrokowo, zanim każe mu odmaszerować kilka metrów do śluzy. Pewnie taki rytuał. Wojskowa tradycja. Na pewno gołym okiem nie dostrzegłaby nic, czego nie wykryłaby w sekundę choćby najprostsza diagnostyka.
— Byłby z tym kłopot? — zapytałem. — Puścić je bez twojego interfejsu?
— Same świetnie sobie radzą. Czas reakcji nawet się poprawia, kiedy w sieci nie ma spamu. Ja jestem raczej takim zabezpieczeniem.
Tezeusz zawarczał, znów zmieniając orientację. Po pancerzu przeszła ku rufie wibracja; kolejny orbitalny śmieć już nie stał nam na drodze. Pakowaliśmy się na równikową orbitę, zaledwie parę kilometrów od artefaktu; ale ścieżka podejścia jakimś obłąkanym sposobem przechodziła przez środek pasa akrecyjnego.
Reszta się tym nie przejmowała.
— Co robisz, żeby przeżyć na autostradzie, na lewym pasie? — zapytała Sascha, pogardzając moimi złymi przeczuciami. — Spróbuj tylko się wlec, a już nie żyjesz. Musisz przyspieszyć i jechać równo z innymi.
Tylko że ci inni latali chaotycznie; odkąd Rorschach przestał do nas gadać, nie minęło nawet pięć minut bez korekty kursu.
— Kupujesz to? — zapytałem. — Rozpoznanie wzorców, puste groźby? Nie ma się czym przejmować?
— Nikt jeszcze do nas nie strzelał — odparła. To znaczyło: nie w ostatniej sekundzie.
— A co sądzisz o argumencie Susan? Inne nisze, brak powodów do konfliktu.
— Chyba jest całkiem sensowny. — Gówno wart.
— Przychodzi ci do głowy jakiś powód, dlaczego coś tak różniącego się chciałoby nas jednak zaatakować?
— To zależy — odrzekła — czy sama inność nie jest wystarczającym powodem.
W jej topologii widziałem odbicia bitew z dziecięcych placów zabaw. Przypomniałem sobie własne i zacząłem się zastanawiać, czy bywają jakiekolwiek inne.
Ale ten argument przecież popierał tezę. Ludzie naprawdę nie walczą o odcień skóry czy ideologię — to tylko wygodne wskazówki do identyfikacji „swoich”. Wszystko zawsze sprowadza się do więzów krwi i ograniczonych zasobów.
— Isaac pewnie stwierdziłby, że to całkiem nie tak — powiedziałem.
— Chyba. — Bates odesłała jednego pomrukującego trepa do ładowni; pojawiły się w szyku kolejne dwa, pancerz lśnił w świetle okrętowego kręgosłupa.
— Ile ich robisz?
— Siri, my się do nich włamujemy. Głupio byłoby zostawiać własny dom bez opieki.
Przyjrzałem się jej płaszczyznom, tak jak ona pancerzom żołnierzy. Tuż pod powierzchnią gotowało się od wątpliwości i uraz.
— Trudny moment dla ciebie — zauważyłem.
— Dla wszystkich.
— Ale to twój obowiązek: bronić nas przed czymś, o czym nic nie wiadomo. Domyślamy się tylko, że…
— Sarasti się nie domyśla — powiedziała Bates. — Nie bez powodu jest dowódcą. Kwestionowanie jego poleceń niespecjalnie ma sens, skoro wszystkim nam brakuje ze sto punktów IQ, żeby w ogóle zrozumieć odpowiedź.
— A jednak ma jeszcze tę drugą twarz, drapieżnika, o której w ogóle się nie mówi — odparłem. — Na pewno mu trudno, taki umysł koegzystujący z taką porcją instynktownej agresji. Musi pilnować, żeby odpowiednia strona wygrała.
W jednej chwili pomyślała: czy też Sarasti nie słucha? Później doszła do wniosku, że to nie ma znaczenia: co go obchodzi, co myśli bydło, o ile robi wszystko, co mu rozkażą?
I powiedziała tylko:
— Myślałam, że wam, żargonautom, nie wolno mieć własnego zdania.
— Ono nie było moje.
Bates zamilkła. Z powrotem zajęła się przeglądem.
— Aha. — Pierwszy trep z pary przeszedł lustrację i mrucząc, popłynął wzdłuż kręgosłupa. Zwróciła się ku drugiemu. — Ty upraszczasz sprawy. Żeby ci goście na Ziemi wiedzieli, co kombinują specjaliści.
— Częściowo tak.
— Ja, Siri, nie potrzebuję tłumacza. Jestem tylko konsultantką, jeśli wszystko idzie dobrze. A jeśli nie, ochroniarzem.
— Jesteś oficerem i wojskowym ekspertem. Powiedziałbym, że masz aż nadto kwalifikacji, żeby oszacować potencjalne zagrożenie ze strony Rorschacha.
— Ja jestem fizycznym. Nie powinieneś raczej „upraszczać” Jukki czy Isaaca?
— Przecież to robię.
Spojrzała na mnie.
— Wchodzisz w interakcje — wyjaśniłem. — Wszystkie składniki systemu wpływają na siebie nawzajem. Przetwarzać Sarastiego, nie biorąc ciebie pod uwagę, to jak liczyć przyspieszenie, pomijając masę.
Znów odwróciła się do swego wylęgu. Drugi robot przeszedł inspekcję.
To nie mnie nienawidziła. Nie podobało się jej, co sugeruje moja obecność.
Nie powiedziała tego na głos, ale wiedziałem co myśli: obojętne, jak jesteśmy wykwalifikowani, o ile wyprzedzamy resztę stada. A może właśnie dlatego. Jesteśmy skażeni. Jesteśmy subiektywni. Więc wysyłają z nami Siriego Keetona, żeby im mówił, o co nam naprawdę chodzi.
— Rozumiem to — powiedziałem po chwili.
— O, naprawdę?
— Pani major, tu nie chodzi o zaufanie. Ale o położenie. Nikt nie widzi dobrze systemu ze środka. Bo ma zniekształcony widok.
— A twój nie jest zniekształcony?
— Ja jestem poza systemem.
— Teraz wchodzisz ze mną w interakcję.
— Tylko jako obserwator. Ideał jest nieosiągalny, ale nie jest „nieprzybliżalny”, prawda? Nie odgrywam żadnej roli w podejmowaniu decyzji, ani badaniach, nie zakłócam żadnych aspektów misji, które mam badać. Lecz oczywiście mogę zadawać pytania: im więcej mam informacji, tym lepiej analizuję.
— Myślałam, że nie musisz pytać. Myślałam, że tacy goście po prostu… nie wiem… odczytują znaki, czy coś.
— Ale pomaga każdy strzęp informacji. To wszystko się liczy.
— Robisz to teraz? Syntetyzujesz?
Kiwnąłem głową.
— I robisz to bez żadnej specjalistycznej wiedzy?
— Jestem tak samo specjalistą, jak ty. Specjalizuję się w przetwarzaniu topologii informacyjnych.
— Nie rozumiejąc ich zawartości.
— Wystarcza mi rozumienie kształtu.
Bates znalazła chyba jakąś niedoskonałość w lustrowanym robocie, bo poskrobała paznokciem jego pancerz.
— Nie mogą tego robić programy? Bez twojej pomocy?
— Programy mogą robić dużo rzeczy. Ale niektóre chcemy robić sami. — Wskazałem brodą robota. — Na przykład inspekcję żołnierzy.
Uśmiechnęła się nieznacznie.
— Dlatego namawiam, żebyś rozmawiała ze mną swobodnie. Wiesz przecież, że przysiągłem zachować tajemnicę.
— Dzięki — odparła, myśląc: na tym statku nie ma czegoś takiego.
Tezeusz zagrał melodyjkę. Potem odezwał się Sarasti.
— Wejście na orbitę za piętnaście minut. Za pięć widzę wszystkich w bębnie.
— No — powiedziała Bates, odsyłając ostatniego trepa. — Załatwione. — Odbiła się i poszybowała wzdłuż kręgosłupa.
Nowo narodzone maszyny do zabijania cyknęły na mój widok. Pachniały jak nowe samochody.
— Tak na marginesie — rzuciła Bates przez ramię — przeoczyłeś ten najoczywistszy.
— Słucham?
Na końcu przejścia obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i wylądowała jak akrobatka tuż przy wejściu do bębna.
— Powód. Dlaczego coś miałoby nas atakować, skoro nic interesującego nie mamy?
Odczytałem to z jej topologii:
— Gdyby w ogóle nie atakowało. Gdyby tylko się broniło.
— Pytałeś o Sarastiego. Inteligentny facet. Silny przywódca. Może tylko mógłby spędzać trochę więcej czasu z załogą.
Ale wampir nie słucha jego rozkazów. Ignoruje rady. Połowę czasu się ukrywa.
Przypomniałem sobie wędrowne orki.
— Może przez szacunek dla naszych uczuć. Wie, że robimy się przy nim nerwowi.
— Na pewno właśnie o to chodzi — odrzekła Bates.
Wampir sam sobie nie ufa.
Nie tylko Sarasti. One wszystkie się przed nami ukrywały, nawet kiedy miały przewagę. Zawsze starały się pozostać tuż pod progiem mitu.
Zaczęło się tak samo jak ze wszystkimi innymi: wampiry w żadnym razie nie były pierwszymi istotami poznającymi walory oszczędzania energii. Ryjówki i kolibry, wyposażone w maleńkie ciałka i podkręcone zegary metaboliczne, zdechłyby z głodu pierwszej nocy, gdyby nie odrętwienie, w jakie zapadają o zachodzie słońca. Pogrążone w śpiączce słonie morskie czają się, nie oddychając, na dnie morza, podnosząc się tylko, kiedy przepływa ofiara albo poziom kwasu mlekowego przekroczy poziom alarmowy. Niedźwiedzie i pręgowce tną koszty, przesypiając ubogie zimowe miesiące, a ryby dwudyszne — posiadaczki dewońskich czarnych pasów w sztuce estywacji — umieją zwinąć się w kłębek i umrzeć na całe lata w oczekiwaniu na deszcz.
Z wampirami to trochę inna sprawa — nie chodziło o brak oddechu, za szybki metabolizm czy jakąś śniegową kołdrę co zimę odcinającą spiżarnię. Problemem była nie tyle zbyt mała liczba ofiar, ile za mała różnica względem nich; wampiry oddzieliły się od wspólnego drzewa tak niedawno, że rozmnażały się nadal w tym samym tempie. Nie była to typowa dla lasu dynamika układu ryś-zając — sto razy więcej ofiar niż drapieżców. Wampiry żywiły się istotami mnożącymi się niewiele szybciej niż one same. Gdyby nie nauczyły się przykręcać kurka, zasoby pożywienia zniknęłyby bardzo szybko.
Do czasu, kiedy wyginęły, umiały już wyłączać się na całe dziesięciolecia.
Powody były dwa: nie tylko sama redukcja potrzeb metabolicznych na czas, kiedy ofiary rozmnażają się z powrotem do liczebności pozwalającej na polowanie; to także dawało nam czas, aby zapomnieć, że jesteśmy ofiarami. W plejstocenie byliśmy już tak inteligentni, że stać nas było na tani sceptycyzm; skoro przez całe życie na sawannie nie widziałeś żadnych żerujących nocą demonów, to czemu miałbyś wierzyć jakimś starczym bredniom rozsnuwanym przy ognisku przez matkę matki?
Dla naszych przodków byli zabójczy, mimo że te same geny — już współpracujące — służą nam tak świetnie pół miliona lat później, gdy oddalamy się od Słońca. Lecz myśl, że Sarasti czuje parcie tych innych genów, tę niechęć do pozostawania widocznym przez dłuższy czas, ukształtowaną przez dobór naturalny na przestrzeni pokoleń, była prawie — tak myślę — krzepiąca. Może, siedząc z nami, przez cały czas walczył z głosami naglącymi go, żeby się schował, ukrył, pozwolił im zapomnieć. Może kiedy stawały się zbyt donośne, wycofywał się, może czuł się przy nas tak samo nieswojo, jak my przy nim.
Zawsze można mieć nadzieję.
Nasza ostateczna orbita łączyła w równych proporcjach odwagę i rozwagę.
Rorschach opisywał idealne równikowe koło — 87900 kilometrów od środka ciężkości Big Bena. Sarasti nie chciał spuszczać go z oka, zresztą nie trzeba być wampirem, by lecąc przez przesyconą promieniowaniem zamieć kamieni i maszyn, nie dowierzać satelitom przekaźnikowym. Dopasowanie orbit stanowiło oczywistą alternatywę.
Tymczasem cała debata, czy Rorschach mówił poważnie — czy choćby rozumiał, co mówi — rzucając groźby, stała się trochę nieistotna. Tak czy owak, kroki przeciwdziałające inwazji stawały się prawdopodobne, a nasze zbliżanie się tylko to ryzyko zwiększało. Sarasti wypracował zatem pewien optymalny kompromis, lekko mimośrodową orbitę, w perygeum prawie ocierającą się o artefakt, przez większość czasu jednak zachowującą powściągliwą odległość. Trajektoria była dłuższa niż orbita Rorschacha i wyższa — na opadającym łuku musieliśmy pomagać sobie napędem, żeby nie wypaść z fazy — ale w zamian otrzymywaliśmy nieprzerwany kontakt wzrokowy, a w zasięgu ciosu znajdowaliśmy się tylko przez trzy najniższe godziny.
To znaczy, w zasięgu naszego ciosu. Z tego, co wiedzieliśmy, Rorschach mógł sięgnąć i capnąć nas z nieba, zanim jeszcze opuściliśmy Układ Słoneczny.
Sarasti wydawał rozkazy ze swego namiotu. Gdy Tezeusz szybował ku apogeum, ConSensus przyniósł do bębna jego głos:
— Teraz.
Diabełek rozbił wokół siebie namiot, bąbel przyklejony do kadłuba Rorschacha, na wpół nadmuchany znikomą ilością azotu. Teraz ustawił lasery w pogotowiu i zaczął wiercić: jeśli dobrze odczytaliśmy z wibracji, podłoże pod nim powinno mieć zaledwie trzydzieści cztery centymetry grubości. Promienie się zacinały, tnąc, pomimo sześciomilimetrowego, domieszkowanego ekranowania.
— Jasna cholera — mruknął Szpindel. — Działa.
Przepaliliśmy twardą włóknistą epidermę. Przepaliliśmy żyły izolacji, które mogły być zrobione z czegoś w rodzaju programowalnego azbestu. Przepaliliśmy naprzemienne warstwy nadprzewodzących siatek i przedzielających je węglowych łusek.
Przebiliśmy się.
Lasery natychmiast się wyłączyły. Gazy jelitowe Rorschacha w parę sekund napięły powłokę namiotu. Czarny, węglowy dym wił się i tańczył w nagle zgęstniałej atmosferze.
I nic do nas nie strzelało. Nic nie reagowało. ConSensus gromadził odczyty ciśnień parcjalnych: metan, amoniak, wodór. Mnóstwo pary wodnej, zamarzającej natychmiast po pomiarze.
— Atmosfera redukcyjna — mruknął Szpindel. — Sprzed efektu kuli śniegowej. — W jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie.
— Może to nie jest dokończone — podsunęła James. — Jak i sama konstrukcja.
— Może.
Diabełek wysunął język, gigantyczny mechaniczny plemnik z mięśniowo-światłowodową witką. Główka była gruboskórnym rombem, co najmniej połowę przekroju stanowiła ceramiczna skorupa. Maleńki ładunek czujników w środku miał skromne możliwości, ale za to był dość mały, żeby przecisnąć się przez wycięty laserem otwór o średnicy ołówka. Wpełzł do środka, posuwając Rorschacha w świeżo wywierconą dziurkę.
— Ciemno — zauważyła James.
Bates:
— Ale za to ciepło. 281°K. Powyżej zera Celsjusza.
Endoskop pełzł przez mrok. Podczerwień serwowała nam ziarnisty, czarno-biały obraz jakby tunelu, pełnego mgły i osobliwych formacji skalnych. Ściany wyginały się jak plaster miodu, jak wnętrze skamieniałego jelita. Im dalej, tym więcej ślepych zachyłków i odgałęzień. Główną substancją tworzącą to ciało był gęsty przekładaniec płatków z włókna węglowego. Szczeliny pomiędzy nimi czasem miały grubość paznokcia, czasem zaś były na tyle szerokie, że można by w nich schować trupa.
— Panie i panowie — rzucił cicho Szpindel — oto Diabelska Bakława.
Mógłbym przysiąc: widziałem, że coś się tam poruszyło. Mógłbym przysiąc, że wyglądało znajomo.
Wtem kamera zdechła.