Ciebie też opanuje duch Pański i będziesz prorokował wraz z nimi, i staniesz się innym człowiekiem.

I Ks. Samuela, 10, 6


— Prawdopodobnie byliśmy rozszczepieni przez większość ewolucji — powiedziała mi kiedyś James, gdy dopiero się zapoznawaliśmy. Poklepała się po skroni. — Tu jest mnóstwo miejsca: współczesny mózg może przetwarzać kilkadziesiąt świadomych rdzeni, wcale się nie przeciążając. A wielozadaniowość i równoległość mają oczywiste zalety dla przetrwania.

Kiwnąłem głową.

— Co dziesięć głów, to nie jedna.

— Możliwe, że zintegrowaliśmy się dość niedawno. Niektórzy eksperci sądzą, że w odpowiednich okolicznościach wciąż umiemy wrócić do osobowości wielorakiej.

— Pewnie, że tak. Sama jesteś najlepszym dowodem.

Pokręciła głową.

— Nie chodzi mi o fizyczny podział. Jesteśmy najnowszym osiągnięciem, jasne, ale teoretycznie chirurgia nie jest konieczna. Może do tego doprowadzić pospolity stres, byle był odpowiednio silny. I zdarzył się we wczesnym dzieciństwie.

— Serio?

— Teoretycznie tak — przyznała James i przedzierzgnęła się w Saschę, która rzuciła: — Chuja tam w teorii. Są udokumentowane przypadki sprzed zaledwie pięćdziesięciu lat.

— Naprawdę? — Stłumiłem pokusę sprawdzenia tego przez wszczepkę; zdradziłbym się niewidzącym spojrzeniem. — Nie wiedziałem.

— Bo teraz w ogóle się o tym nie mówi. Ale wtedy ludzie byli jakimiś, kurwa, barbarzyńcami, jeśli chodzi o osobowości wielorakie — nazywali to „zaburzeniem”, próbowali leczyć, jak chorobę. A pomysł na leczenie mieli jeden: zachować któryś rdzeń, a resztę zamordować. Tylko że oczywiście nie nazywali tego „morderstwem”. Raczej „integracją” albo czymś w tym stylu. Tak się właśnie wtedy robiło: tworzyło się inne osobowości, żeby zaabsorbowały tortury i maltretowanie, a kiedy już nie były potrzebne, można się było ich pozbyć.

Niespecjalnie klimat, jakiego spodziewaliśmy się na imprezie zapoznawczej. Ale James dyskretnie wcisnęła się na fotel kierowcy i poprowadziła konwersację, zbliżając ją do towarzyskich standardów.

Nigdy jednak nie słyszałem, żeby ktoś z Bandy, wtedy czy teraz, nazywał resztę „alterami”. W ustach Szpindla brzmiało to dość niewinnie. Zastanawiałem się, czemu tak się oburzyli — a teraz, gdy unosiłem się sam we własnym namiocie, nie było nikogo, kto zwróciłby uwagę, że zaszkliły mi się oczy.

Słowo „alter” miało ponadstuletni bagaż — powiedział mi ConSensus. Sascha miała rację; kiedyś Kompleks Wielordzeniowy nazywał się Zaburzeniem Osobowości Wielorakiej, czyli o wiele gorzej niż tylko „kompleksem” — i nigdy nie wywoływało się go umyślnie. Według ówczesnych ekspertów osobowości wielorakie powstawały spontanicznie w niewyobrażalnych otchłaniach mąk — ułamkowe osoby składały się w ofierze, cierpiąc gwałty i pobicia, podczas gdy dziecko w środku chroniło się w niezgłębionym sanktuarium zwojów mózgowych. Stanowiły jednocześnie strategię przetrwania i rytualne poświęcenie — bezbronne dusze siekające się na kawałki, ofiarowujące drgające ochłapy własnej jaźni w desperackiej nadziei, że mściwi bogowie zwani „mamą” lub „tatą” nie okażą się nienasyceni.

Okazało się, że nic z tego nie jest prawdą. A przynajmniej nic się nie potwierdziło. Jednak ówcześni lekarze byli na poziomie szamanów odtańcowujących zaimprowizowane rytuały: meandrujące swobodne wywiady, pełne sugerujących odpowiedzi pytań i niewerbalnych podpowiedzi, wyprawy na szaber w zwróconą treść dzieciństwa. Gdy nie pomagały koraliki i grzechotki, czasem przydawał się zastrzyk litu lub haloperidolu. Technologia mapowania umysłu dopiero raczkowała; technologia edytowania go miała przyjść za wiele lat. Dlatego „terapeuci” i „psychiatrzy” dźgali paluchem swe ofiary i wymyślali nazwy dla rzeczy, których nie rozumieli, kłócąc się nad ołtarzykami Freuda, Kleina i dawnych astrologów, robiąc, co tylko się da, żeby brzmieć jak przedstawiciele nauki.

Było do przewidzenia, że to właśnie nauka zmiecie ich ze sceny; Dysocjacyjne Rozszczepienie Osobowości było na wpół zapomnianą modą jeszcze przed narodzinami rekonfiguracji synaptycznej. Ale słowo „alter” pochodziło właśnie z tamtych czasów i zachowało swój rezonans. Wśród osób pamiętających historię, było kryptonimem dla „zdrady” i „ludzkiej ofiary”. „Alter” oznaczało „mięso armatnie”.

Wyobrażając sobie topologię współzamieszkujących Bandę dusz, rozumiałem, dlaczego Sascha przyswoiła sobie tę mitologię. Rozumiałem, czemu Susan jej pozwoliła. Ta idea nie miała w sobie nic nieprawdopodobnego — samo istnienie Bandy stanowiło dowód. Zostałeś oddzielony od istniejącej wcześniej jaźni, wrzeźbiony z nieistnienia od razu w dorosłość — jesteś zaledwie fragmentem jakiejś osoby i nie masz nawet w pełni własnego ciała — tę odrobinę złości można ci wybaczyć. Jasne, jesteście wszyscy sobie równi. Naturalnie, nikt nie jest lepszy od innych. Ale i tak tylko Susan ma nazwisko.

Zrozumiałem coś jeszcze. Otoczony ekranami obrazującymi niestrudzony wzrost lewiatana pod nami, uświadomiłem sobie nie tylko, dlaczego Sascha zaprotestowała przeciw temu słowu; wiedziałem już, czemu wypowiedział je Szpindel — ewidentnie nieświadomie.

Z punktu widzenia Ziemi, na Tezeuszu wszyscy byli alterami.


* * *

Sarasti został na górze. On nie przywiózł ze sobą zastępcy.

Ale reszta tak: tłoczyliśmy się w lądowniku, wbici w specjalnie zaprojektowane skafandry, o ekranujących pancerzach tak grubych, że moglibyśmy uchodzić za zeszłowiecznych nurków głębinowych. To delikatna równowaga: zbyt grube opancerzenie byłoby gorsze niż jego całkowity brak, bo rozbijałoby pierwotne cząstki na wtórne, równie groźne i dwukrotnie liczniejsze. Czasem trzeba pogodzić się z umiarkowanym napromieniowaniem — jedyna alternatywa to zatopić się w ołowiu jak owad w bursztynie.

Wystartowaliśmy sześć godzin od perygeum. Scylla popędziła naprzód jak ciekawskie dziecko, zostawiając rodzica w tyle. Ale organizmy wokół mnie nie promieniały zapałem. Z jednym wyjątkiem: Banda Czworga za szybką hełmu prawie iskrzyła.

— Podekscytowana? — zapytałem.

Odpowiedziała Sascha:

— A jak! Kurwa, Keeton, pierwszy kontakt. Prawdziwa robota.

— A jeśli tam nikogo nie ma? I co, jeśli jest, a my się mu nie spodobamy?

— Tym lepiej. Mamy szansę obejrzeć ich literki i pudełka z płatkami i żaden gliniarz nie będzie nam zaglądał przez ramię.

Ciekawe, czy mówi w imieniu reszty. Bo wydało mi się, że za Michelle na pewno nie.

Scylla miała zaklejone wszystkie porty. Żadnego widoku na zewnątrz, poza robotami, ciałami i skłębioną sylwetką rosnącą na wyświetlaczu HUD w hełmie. Czułem jednak, że promieniowanie przechodzi przez nasz pancerz jak przez bibułkę. Czułem węźlaste grzbiety i doliny pola magnetycznego Rorschacha. Czułem też zbliżanie się samego Rorschacha: osmalone korony spalonego obcego lasu, bardziej krajobraz niż artefakt. Wyobrażałem sobie strzelające między gałęziami gigantyczne pioruny. Wyobrażałem sobie, że wlecimy w coś takiego.

Co za stwory chciałyby mieszkać w czymś takim?

— Ty naprawdę myślisz, że się dogadamy — powiedziałem.

Wzruszenie ramionami, prawie całkiem stłumione przez pancerz.

— Pewnie nie od razu. Możliwe, że źle zaczęliśmy i trzeba będzie naprostować mnóstwo nieporozumień. Ale w końcu się porozumiemy.

Była przekonana, że odpowiada na moje pytanie.

Lądownik gwałtownie skręcił; obijaliśmy się o siebie jak kręgle. Trzydzieści sekund mikromanewrów wyhamowało nas do zera. HUD wyświetlał wesołą zielono-czerwoną animacyjkę: śluza dokująca lądownika wsuwająca się do środka przez membranę, służącą za wejście do nadmuchiwanego przedsionka Rorschacha. Nawet jako kreskówka miało to w sobie coś lekko pornograficznego.

Bates została zasztauowana tuż obok śluzy. Odsunęła wewnętrzne drzwi.

— Wszyscy schować głowy.

To niełatwe przy takim opatuleniu systemami podtrzymywania życia i ferroceramiką. Hełmy latały wte i wewte, zderzając się ze sobą. Trepy, rozpłaszczone nad nami jak potężne śmiercionośne karaluchy, zaszumiały, budząc się do życia, i odkleiły od sufitu. Skrobiąc, przemaszerowały przez wąski prześwit nad głowami, enigmatycznie skinęły swej pani głowami i wyszły za lewą kulisę.

Bates zamknęła wewnętrzny właz. Po jakimś czasie zamek znów odskoczył, ukazała się pusta komora.

Według wskaźników wszystko w porządku. Roboty czekają cierpliwie w przedsionku. Nic ich nie napadło.

Bates zeszła za nimi.

Na wizję musieliśmy czekać latami. Bity ledwo ciurkały. Słowa przesyłały się bez problemu…

— Na razie żadnych niespodzianek — zameldowała Bates głosem jak przesterowane vibrato na drumli… ale każdy obraz wart jest milion słów i…

Jest: oczyma tylnego trepa zobaczyliśmy przedniego, nieruchomego, ziarnistego i monochromatycznego. Pocztówka z przeszłości — wzrok zamieniał się w słuch, grube niechlujne wibracje obijającego się o kadłub metanu. Każdy z zaszumionych obrazów osadzał się na HUD całymi sekundami: trepy wchodzą do dziury; trepy wychodzą w dwunastnicę Rorschacha; niezrozumiały, nieprzyjazny jaskiniowy krajobraz odmalowywany regularnymi przyrostami. W lewym dolnym rogu każdego obrazu przesuwały się ich stemple czasowe i tesle.

Bardzo wiele tracisz, gdy postanawiasz nie ufać widmu elektromagnetycznemu.

— Wygląda nieźle — zameldowała Bates. — Schodzę.

W życzliwszym wszechświecie maszyny przechadzałyby się po bulwarze, śląc na górę idealne obrazy w krystalicznej rozdzielczości. Szpindel i Banda siedzieliby sobie w bębnie, popijali kawę i rozkazywali trepom: weźcie próbkę tego, dajcie zbliżenie na tamto. W życzliwszym wszechświecie w ogóle bym się tu nie znalazł.

Bates pojawiła się na kolejnej pocztówce. Wychodziła z przetoki. Na następnej stała tyłem do kamery, lustrując okolicę.

Na jeszcze następnej patrzyła prosto na nas.

— No… dobrze — powiedziała. — Schodźcie… na dół.

— Zaraz, zaraz — odparł Szpindel. — Jak się czujesz.

— Dobrze. Trochę… dziwnie, ale…

— Co to znaczy dziwnie? — Choroba popromienna objawiała się mdłościami, ale to powinno się stać dopiero za godzinę czy dwie, chyba że poważnie pomyliliśmy się w obliczeniach. W każdym razie dopiero wtedy, gdy wszyscy będziemy już ugotowani na śmierć.

— Lekka dezorientacja — zameldowała Bates. — Trochę tu strasznie, ale… to chyba zespół Graya. Da się wytrzymać.

Spojrzałem na Bandę. Banda na Szpindla. Szpindel wzruszył ramionami.

— Lepiej nie będzie — powiedziała Bates z daleka. — Słuchajcie, czas… czas leci. Chodźcie.

Poszliśmy.


* * *

Nic tu nie żyło. Ewidentnie.

Tu straszyło.

Ściany poruszały się nawet w bezruchu: kącikiem oka cały czas dostrzegało się pełzający ruch. Z tyłu głowy wciąż czuło się czyjś wzrok, przerażającą pewność, że obcy, złośliwi obserwatorzy czają się za każdym rogiem. Co raz odwracałem się, licząc, że zdybię któregoś z nich. Zawsze jednak dostrzegałem tylko płynącego korytarzem półślepego trepa, albo wytrzeszczonego, roztrzęsionego kolegę z załogi odwzajemniającego spojrzenie. I ściany rury z połyskującej lawy z setką osadzonych w niej oczu, zamkniętych dosłownie chwilę wcześniej. Nasze światła przenikały ciemność może na dwadzieścia metrów w każdą stronę; dalej kłębiły się mgły i cienie. I te odgłosy — Rorschach trzeszczał jak starożytny drewniany kadłub uwięziony w polarnym lodzie. Elektryczność zaś syczała jak grzechotniki.

Powtarzasz sobie, że to wszystko dzieje się w głowie. Przypominasz sobie, że to dobrze udokumentowana i nieunikniona konsekwencja zbyt bliskiego kontaktu mięcha i magnetyzmu. Silne pola uwalniają z płata skroniowego duchy i obcych, wygrzebują ze śródmózgowia paraliżujący strach, wysycający świadomy umysł. Pieprzą się z nerwami motorycznymi i sprawiają, że wszczepki, nawet uśpione, dźwięczą jak delikatny i kruchy kryształ.

Artefakty energetyczne. I tyle. Powtarzasz to sobie tyle razy, że owe słowa zatracają wszelki pozór racjonalności, stając się mantrą, zaklęciem, zaśpiewem odstraszającym złe duchy. Te szepty tuż przy hełmie nie są prawdziwe, ani te na wpół widzialne stwory majaczące na granicy pola widzenia. To ułudy umysłu, te same iluzjonistyczne sztuczki, które przez wieki przekonywały ludzi, że nawiedzają ich duchy, porywają obcy, gonią…

…wampiry…

…i zastanawiasz się, czy Sarasti naprawdę został na górze. Może cały czas tu jest i czatuje na ciebie…

— Kolejny szpic — ostrzegła Bates, gdy na HUD-zie zaszalały tesle i siwerty. — Czekajcie.

Właśnie rozkładałem balon Faradaya. Usiłowałem. To powinno być proste — przeciągnąłem już linę kotwiczącą z przedsionka do flaczastego wora unoszącego się pośrodku korytarza. Miałem tego… coś z tą cumą. Aha, żeby go wycentrować. Ściany lśniły w świetle czołówki jak mokra glina. W wyobraźni skrzyły się satanistycznymi runami.

Wbiłem w ścianę końcówkę cumy. Przysiągłbym, że jej materiał się wzdrygnął. Wypaliłem z pistoletu odrzutowego, cofnąłem się ku środkowi przejścia.

— Są tu — szepnęła James.

Coś tam było. Czułem, że pozostaje cały czas za mną. Czułem ziejącą, ryczącą ciemność tuż za krawędzią pola widzenia, rozdziawioną paszczę wielką jak sam tunel. W każdej chwili mogła rzucić się naprzód z niesamowitą szybkością i połknąć nas wszystkich.

— Są piękne… — powiedziała James. Jej głos był pozbawiony strachu. Brzmiał w nim podziw.

— Co? Gdzie? — Bates kręciła się nieustannie, próbując ogarnąć wzrokiem trzysta sześćdziesiąt stopni naraz. Podległe jej roboty kolebały się niestrudzenie po obu stronach, uzbrojone nawiasy wskazujące końcówkami przeciwne strony korytarza. — Co tam widzisz?

— Nie tam. Tutaj. Wszędzie. Nie widzicie?

— Nic nie widzę — powiedział drżącym głosem Szpindel.

— Chodzi o pole EM — wyjaśniła James. — Oni właśnie tak się komunikują. Cała konstrukcja jest pełna języka, jakby…

— Nic nie widzę — powtórzył Szpindel. Jego przyspieszony oddech odbił się echem w słuchawkach. — Jestem ślepy.

— Cholera. — Bates odwróciła się do Szpindla. — Jak to możliwe… że promieniowanie…

— T-to ch-chyba nie o to…

Dziewięć tesli — duchy były wszędzie. Pachniało asfaltem i wiciokrzewem.

— Keeton! — zawołała Bates. — Słyszysz?

— T-tak. — Ledwo. Wróciłem do kesonu, stałem z dłonią na lince. Próbowałem nie zwracać uwagi na coś, co poklepuje mnie po ramieniu.

— Zostaw to! Wyprowadź go!

— Nie! — Szpindel unosił się bezradnie w korytarzu, pistolet odrzutowy dyndał na przyczepionej do przegubu smyczy. — Nie, rzućcie mi coś.

— Co?

To tylko w głowie. To tylko w głowie…

— Rzućcie mi coś! Byle co!

Bates się zawahała.

— Mówiłeś, że jesteś śle…

— No rzucaj!

Bates odczepiła od pasa zapasową baterię do skafandra i posłała ją lobem. Szpindel wyciągnął rękę, prawie złapał. Bateria wyśliznęła mu się z palców i odbiła od ściany.

— Nic mi nie będzie — sapnął. — Pokażcie tylko, gdzie ten namiot.

Szarpnąłem za linkę. Keson nadmuchał się jak ogromny piankowy cukierek w kolorze spiżu.

— Wszyscy do środka! — Bates jedną ręką odpaliła pistolet, drugą chwyciła Szpindla. Podała mi go, po czym przylepiła do powłoki namiotu kapsułę z czujnikami. Odciągnąłem ekranowaną klapę wejściową, jakbym zrywał strup z rany. Pojedyncza cząsteczka pod nią, nieskończenie długa i nieskończenie wiele razy pozaginana, wiła się i połyskiwała jak bańka mydlana.

— Wsadź go tam. James! Chodź tu!

Przecisnąłem Szpindla przez membranę. Gdy przechodził, otuliła go z hermetyczną czułością, oblepiając każdy zakamarek i wypukłość.

— James! Głucha…

— Zabierzcie to ze mnie! — Chropowaty, prostacki, przerażony i przerażający głos, zbyt męski, jak na kobietę. Procesor u steru. — Zabierzcie!

Odwróciłem się. W tunelu powoli koziołkowało ciało Susan James, ściskając obiema rękami prawą nogę.

— James! — Bates pożeglowała ku niej. — Keeton! Pomóż mi! — Złapała Bandę za rękę. — Procesor? Co jest?

— To! Ślepa jesteś?

Zbliżając się do nich, uświadomiłem sobie, że on nie ściska tej nogi, lecz ją szarpie. Chce ją oderwać.

W środku mojego hełmu coś zaśmiało się histerycznie.

— Weź go za rękę — poleciła mi Bates, sama chwytając prawą i próbując rozprostować palce konwulsyjnie zaciśnięte na nodze.

— Procesor, puszczaj. No już.

— Zabierzcie to!

— Procesor, to twoja noga. — Mozolnie pełzliśmy ku kesonowi.

— To nie moja noga! Zobaczcie tylko, no jak… przecież to jest martwe. Przyczepiło się do mnie…

Już prawie.

— Procesor, słuchaj — warknęła Bates. — Słyszysz m…

— Zabierzcie to!

Wepchnęliśmy Bandę do namiotu. Bates odsunęła się na bok, a ja zanurkowałem za nimi. Zdumiewające, że tak nad wszystkim panowała. Jakimś sposobem poskramiała demony i zaganiała nas w bezpieczne miejsce jak owczarek podczas burzy. Była…

Nie weszła za nami. W ogóle była gdzie indziej. Odwróciłem się, zobaczyłem jej ciało unoszące się tuż obok namiotu, dłoń w rękawicy trzymającą za krawędź klapy, jednak nawet przez tysięczne warstwy kaptonu, chromelu i poliwęglanu, nawet przez zniekształcone półodbicia na szybie hełmu widziałem, że coś jest nie tak. Wszystkie jej płaszczyzny po prostu zniknęły.

To nie mogła być Amanda Bates. To coś przede mną miało tyle topologii, co manekin.

— Amanda? — Banda bełkotała lekko histerycznie za moimi plecami.

Szpindel:

— Co się dzieje?

— Ja tu zostanę — powiedziała całkowicie wyzuta z emocji Bates. — I tak już nie żyję.

— Co, ku… — Szpindel za to miał ich aż nadto. — Zginiesz, jak tu nie…

— Zostawcie mnie — odparła Bates. — To rozkaz.

I zamknęła nas w środku.


* * *

To nie był pierwszy raz, przynajmniej dla mnie. Niewidzialne paluchy grzebały mi w mózgu już wcześniej, wzniecając chmury błota i rozdrapując stare rany. W wykonaniu Rorschacha było to o wiele silniejsze, za to Chelsea była, powiedziałbym…

…dokładniejsza.

Nazywała to makramą: glejowe aktywizacje, kaskadowe reakcje, cięcie i sklejanie krytycznych splotów nerwowych. Ja ukradkiem czytywałem sobie o ludzkiej architekturze, Chelsea zaś ją zmieniała — wyszukiwała najważniejsze węzły i trochę je poszturchiwała, wrzucała kamyki do strumyków wpływających do rzek wspomnień i obserwowała, jak daleko w dole psychiki fale kumulują się w potężną kaskadę. Spięcie czegoś na krótko i wyzwolenie szczęścia zajmowało jej tyle, co zrobienie kanapki, pogodzenie cię z całym dzieciństwem — tyle co przerwa obiadowa, góra trzy.

Ta dziedzina, jak wiele innych domen ludzkiej myśli, nauczyła się obywać bez niej. Ludzka natura trafiła na rutynową taśmę montażową, zresztą sama ludzkość stawała się z producenta produktem. Ale jednak. Dla mnie umiejętności Chelsea rzucały nowe, osobliwe światło na dziwny, stary świat: umysłowe wycinanki nie dla dobra jakiegoś abstrakcyjnego społeczeństwa, lecz dla prostych i egoistycznych potrzeb jednej osoby.

— Pozwól, dam ci dar szczęścia — powiedziała.

— Właściwie już jestem całkiem szczęśliwy.

— Będziesz bardziej. TREM, ja stawiam.

— Trem?

— Tymczasowa Regulacja Emocjonalna. Nadal mam uprawnienia w szpitalu Saksa.

— Ja już miałem grzebane w głowie. Przestawisz jeszcze jedną synapsę i zmienię się w kogoś innego.

— To bzdura i dobrze o tym wiesz. Inaczej każde nowe przeżycie robiłoby z ciebie inną osobę.

Zastanowiłem się.

— Może i tak jest.

Ale ona nie chciała odpuścić i nie trafiały do niej żadne argumenty przeciwne szczęściu — tak więc pewnego popołudnia wygrzebała z szafki siatkę do włosów wysadzaną szarymi zatłuszczonymi podkładkami. Siatka była nadprzewodząca, cienka jak pajęczyna, lekka jak mgiełka i potrafiła wykryć najdrobniejsze drgnienie myśli. Podkładki stanowiły ceramiczne magnesy, zalewające mózg swymi polami. Wszczepka Chelsea łączyła się ze stacją bazową, grającą na interferencjach jednego i drugiego.

— Kiedyś tylko na te magnesy potrzebna była machina wielkości łazienki. — Położyła mnie na kanapie, naciągnęła siateczkę na czaszkę. — To jedyny cud w tym przenośnym urządzonku. Da się wykryć aktywne obszary i pyknąć je, jeśli trzeba, ale efekty TREM-u po jakimś czasie zanikają. Żeby były trwałe, trzeba by pójść do szpitala.

— A czego właściwie szukamy? Wypartych wspomnień?

— Nie ma czegoś takiego. — Uśmiechnęła się z otuchą. — Są tylko wspomnienia, które chcieliśmy ignorować. Jakby myśleć naokoło, rozumiesz.

— Myślałem, że właśnie na czymś takim polega dar szczęścia. Bo czemu…

Położyła mi opuszkę na ustach.

— Nie chcesz, to nie wierz, Cygnus, ale ludzie czasem chcą ignorować nawet dobre wspomnienia. Na przykład jeśli coś im się podobało, a sądzą, że nie powinno. Albo… — ucałowała mnie w czoło — jeśli myślą, że nie zasługują na szczęście.

— Czyli ty chcesz zrobić…

— To jest jak zupa „na winie”, nigdy nie wiadomo jak smakuje, dopóki nie spróbujesz. Zamknij oczy.

Gdzieś między uszami usłyszałem ciche mruczenie. Głos Chelsea poprowadził mnie przez ciemność.

— Pamiętaj, że wspomnienia to nie archiwa historycznych materiałów. Właściwie są… improwizowane. Cała masa rzeczy, które kojarzysz z jakimś zdarzeniem, może być obiektywnie fałszywa, nawet jeśli pamiętasz je bardzo wyraźnie. Mózg ma zabawny nawyk tworzenia montaży, dostawiania szczegółów post factum. To oczywiście nie znaczy, że twoje wspomnienia nie są prawdziwe, rozumiesz? Są szczerym odbiciem twojego ówczesnego sposobu postrzegania świata i wszystkie wspólnie ukształtowały twoje widzenie. Ale to nie fotografie. Raczej obrazy impresjonistyczne. Jasne?

— Jasne.

— O — powiedziała. — Coś mam.

— Co?

— Skupienie funkcjonalne. Mocno używane na niskim poziomie, ale nie na tyle, żeby wejść w świadomość. Ciekawe, co się stanie, jak tu…

I nagle miałem dziesięć lat, wróciłem wcześniej do domu, dopiero co wszedłem do kuchni, gdzie w powietrzu wisiał zapach spalonego masła i czosnku. W pokoju obok tata i Helen kłócili się. Pokrywa od kosza na śmieci była podniesiona — Helen czasem wystarczało tylko tyle. Ale awantura była o coś innego; Helen „po prostu chciała dobrze dla nas wszystkich”, tato zaś mówił, że „są pewne granice” i że „nie tędy droga”. Ona odpowiedziała, że „nie wiesz, jak to jest, prawie go nie widujesz”, i wtedy już wiedziałem: kłócą się o mnie. Nie było to niczym niezwykłym.

Naprawdę jednak przeraziło mnie, że tato kontratakował. Pierwszy raz w życiu.

— Czegoś takiego nie wciska się komuś na siłę. Zwłaszcza potajemnie.

Ojciec nigdy nie krzyczał, teraz głos miał niski i równy jak zawsze, ale zimniejszy niż kiedykolwiek i twardy jak stal.

— Bzdury i tyle — odparła Helen. — Rodzice zawsze podejmują decyzje w zastępstwie dzieci, w ich najlepszym interesie, szczególnie jeśli chodzi o medyczne…

— To nie jest problem medyczny. — Tym razem naprawdę podniósł głos. — To jest…

— Nie medyczny? A jaki? To chyba szczyt wyparcia, nawet jak na ciebie! Może nie zauważyłeś, ale ma wycięte pół mózgu! Myślisz, że wyleczy się bez pomocy? To jest ta twoja „surowa ojcowska miłość”? Może od razu pozbawisz go jedzenia i wody?

— Gdyby opiaty były wskazane, lekarz by je przepisał.

Poczułem, jak marszczy mi się twarz na dźwięk nieznanego słowa. Z otwartego kosza kusiło coś małego i białego.

— Jim, bądź rozsądny. On jest taki nieobecny, prawie się do mnie nie odzywa.

— Mówili, że to trochę potrwa.

— Ale dwa lata! Trzeba trochę pomóc naturze, to nic złego. Kupuje się w normalnej aptece, bez recepty, do cholery!

— Nie o to chodzi.

Pusta fiolka po lekarstwach. Któreś z nich to wyrzuciło i zapomniało zamknąć pokrywę. Wyciągnąłem ją spomiędzy kuchennych resztek i przypomniałem sobie napis z etykietki.

— Może chodzi o to, że ktoś, kto jest w domu góra trzy miesiące na rok, ma czelność osądzać, jakim ja jestem rodzicem. Jeśli chcesz mieć coś do powiedzenia w kwestii wychowywania syna, może najpierw trochę się nim zajmij. A na razie odpierdol się, i to już!

— Nie będziesz już karmić mojego syna tym gównem — powiedział ojciec.


Bondfast™ Formula IV

μ-opioidalny aktywator receptorów / stymulator integracji maternalnej

wzmacniamy więź matki i dziecka od roku 2042


— Ach tak? I ty mi zabronisz, ty drobny pracoholiczku? Jesteś za bardzo zapracowany, żeby w ogóle mieć pojęcie, co się dzieje w twojej własnej rodzinie. Myślisz, kurwa, że z tej swojej orbity będziesz mi coś dyktować? Myślisz…

Nagle z salonu dobiegł tylko cichy odgłos dławienia się. Wyjrzałem zza rogu.

Ojciec trzymał Helen za gardło.

— Myślę — zachrypiał — że jeśli będzie trzeba, nie pozwolę ci zrobić czegoś Siriemu. I ty dobrze o tym wiesz.

Wtedy mnie zobaczył. A potem ona. Oderwał dłoń od jej szyi, a minę miał dziwnie zakłopotaną.

Lecz u niej nie dało się nie dostrzec triumfu.


* * *

Zerwałem się z kanapy, trzymając się dłonią za czubek głowy. Chelsea stała przede mną z rozszerzonymi oczyma, motylek na policzku znieruchomiał.

Ujęła mnie za rękę.

— Jezu. Strasznie cię przepraszam.

— Ty… to widziałaś?

— Nie, no skąd. To nie umie czytać w myślach. Ale widać, że to nie było miłe wspomnienie.

— Aż tak źle nie było.

Gdzieś z bliska dochodził mnie ostry, odcieleśniony ból, jak kleks na śnieżnobiałym obrusie. Po chwili namierzyłem go: zagryzałem wargę.

Przesunęła dłonią po mym ramieniu.

— Naprawdę się zestresowałeś. Odczyty miałeś… dobrze się czujesz?

— No pewnie. Nic takiego. — Słony smak. — Ale jedno mnie ciekawi.

— Pytaj.

— Po co mi to robisz?

— Bo możemy je usunąć. Na tym wszystko polega. Cokolwiek to było, cokolwiek ci się w tym nie podobało, już wiemy gdzie siedzi. Możemy tam wrócić i wszystko zetrzeć. A potem będzie dużo czasu, żeby próbować to usunąć na zawsze, gdybyś tylko chciał. Załóż tylko siatkę i…

Objęła mnie, przyciągnęła do siebie. Pachniała piaskiem i potem. Uwielbiałem ten zapach. Przez chwilę czułem się odrobinę bezpieczniej. Przez chwilę mogłem myśleć, że nie przebiję dna. Jakimś sposobem, będąc z Chelsea, czułem się ważny.

Chciałem, żeby trzymała mnie tak przez wieki.

— Nie, nie chcę — odpowiedziałem.

— Nie? — Zamrugała, spojrzała mi w oczy. — Ale czemu?

Wzruszyłem ramionami.

— Wiesz, co się mówi o ludziach, którzy nie pamiętają przeszłości.

Загрузка...