Gdyby ludzki mózg był tak prosty, że dałby się zrozumieć, my bylibyśmy tak prości, że nie dalibyśmy rady.
Sarasti, ty krwiopijco.
Kolana przyciśnięte do czoła. Ściskałem rękoma zgięte nogi, jakbym kurczowo łapał się gałęzi nad przepaścią.
Ty wredny palancie. Wstrętny, sadystyczny potworze.
Oddychając głośno, mechanicznie, chrypiałem. Prawie zagłuszając ryk krwi w uszach.
Rozciąłeś mnie, przez ciebie się zsikałem i zesrałem, poryczałem jak wypatroszone dziecko, a ty mnie obnażyłeś, ty pierdolony nocny czajniku, połamałeś mi narzędzia i zabrałeś wszystko co miałem, wszystko co pozwalało mi dotykać innych osób, a wcale nie musiałeś, ty pedofilski skurwielu, to nie było konieczne, wiedziałeś, nie? Po prostu chciałeś się zabawić. Już takich wcześniej widziałem, koty bawiące się myszą, łapiące ją i wypuszczające, posmak wolności i znów cios, ugryzienie, na tyle słabe, żeby nie zabić — jeszcze — potem znowu ją puszczasz, teraz kuleje, może ma złamaną nogę, albo dziurę w brzuchu, ale nadal próbuje, biegnie, pełznie, czołga się najszybciej jak może, aż znów ją dopadniesz, bo to fajne, bo sprawia ci przyjemność, zasrany sadysto. Wysłałeś nas w szpony tych piekielnych stworów, a one też się nami bawiły — może wy nawet współpracujecie, bo pozwoliły nam uciec, tak samo jak ty, prosto w twoje ramiona, a wtedy ty zdegradowałeś mnie do jakiegoś półmózgiego, bezbronnego zwierzęcia, nie umiem obracać, ani transformować, nie umiem nawet mówić, a ty…
Ty…
To nawet nie było nic osobistego, tak? Ty nawet mnie nie nienawidzisz. Po prostu dość już miałeś powstrzymywania się, krępowania się obecnością całego tego mięcha, a wszyscy inni byli zbyt cenni, żeby ich poświęcić. Takie było moje zadanie, prawda? Żaden syntetyk, żaden przekaźnik. Nawet nie mięso armatnie ani wabik. Po prostu coś niepotrzebnego, żebyś mógł sobie ostrzyć pazury.
Potwornie bolało. Bolało samo oddychanie.
Czułem się taki samotny.
Powłoki wcisnęły mi się w krzywiznę pleców, popchnęły naprzód, delikatnie jak wietrzyk, i znowu złapały. Znalazłem się z powrotem w swoim namiocie. Prawa ręka mnie swędziała. Próbowałem zgiąć palce, ale były zatopione w bursztynie. Lewa ręka sięgnęła ku prawej i natrafiła na sięgającą łokcia plastikową skorupę.
Otworzyłem oczy. Ciemność. Gdzieś na przedramieniu mrugały bezsensowne cyferki i czerwona dioda.
Nie przypominałem sobie, żebym tu wracał. Nie pamiętałem, żeby ktoś mnie naprawiał.
Łamanie. Ktoś mnie łamał — to pamiętałem. Chciałem umrzeć. Siedzieć tak, zwinięty w kłębek, aż opadnę z sił.
Po stu latach zmusiłem się do rozprostowania. Znieruchomiałem, pozwoliłem, by mikroskopijna siła bezwładności popchnęła mnie na napiętą, izolowaną tkaninę namiotu. Czekałem, aż uspokoi się oddech. Wydawało się, że trwa to całe godziny.
Puściłem na ścianę ConSensusa i transmisję z bębna. Ciche głosy, ostre światło na ścianie: raniło mnie w oczy, zdzierało z nich błonę. Wyłączyłem obraz i w ciemności słuchałem słów.
— …fazę? — zapytał ktoś.
Susan James odzyskała swą osobowość. Znów ją rozpoznawałem: już nie była workiem mięcha, przedmiotem.
— Już przez to przeszliśmy. — To był Cunningham. Jego też rozpoznawałem. Znałem ich wszystkich. Sarasti może i wypędził mnie daleko z mojego pokoju, ale jakimś cudem tam wróciłem.
Powinno mi się to wydać ważniejsze.
— …bo jedna rzecz: gdyby to naprawdę było takie szkodliwe, dobór naturalny by to wyplenił — mówiła James.
— Masz naiwne pojęcie o ewolucji. Nie ma czegoś takiego jak „przeżywa najsilniejszy”. Raczej „przeżywa wystarczający”. Nie liczy się, czy rozwiązanie jest optymalne. Wystarczy, że wygrywa z alternatywami.
Ten głos też znałem. Należał do demona.
— No, my bardzo dokładnie wygraliśmy z alternatywami. — Pewne subtelne, nakładające się tony harmoniczne w głosie James przywodziły na myśl chór: cała Banda sprzeciwiała się mu jak jedna.
Nie wierzyłem własnym uszom. Na ich oczach okaleczono mnie i pobito, a oni tu sobie dyskutują o biologii?
Może boi się mówić o czymś innym, pomyślałem. Może się obawia, że będzie następna.
A może po prostu guzik ją obchodzi, co się ze mną stało.
— To prawda — powiedział Sarasti — że wasz umysł w pewnym stopniu rekompensuje samoświadomość. Ale jesteście jak nielotne ptaki na dalekiej wyspie. Udaje się wam tylko z braku prawdziwej konkurencji.
Żadnych krótkich szczęknięć. Żadnej zwięzłości w wypowiedziach. Wędrowny zabójca już znalazł ofiarę, znalazł ulgę. Teraz nie obchodziło go, kto wie o jego obecności.
— Ty? — wyszeptała Michelle. — Nie „my”?
— My odpadliśmy z wyścigu dawno temu — odparł w końcu demon. — To nie nasza wina, że tak tego nie zostawiliście.
— Aha. — Znów Cunningham. — No to witamy z powrotem. Zaglądaliście do Kee…
— Nie — odrzekła Bates.
— Zadowolona? — zapytał demon.
— Jeśli chodzi o roboty, dobrze, że mi z nich zlazłeś — powiedziała Bates. — A jeśli o… Jukka, to było kompletnie nieuzasadnione.
— Nieprawda.
— Zaatakowałeś członka załogi. Gdybyśmy mieli tu areszt, kiblowałbyś do końca rejsu.
— Pani major, to nie jest okręt wojenny. I nie ty dowodzisz.
Nie potrzebowałem obrazu, żeby wiedzieć, co Bates o tym myśli. W jej milczeniu było coś jeszcze, coś, co zmusiło mnie do ponownego włączenia obrazu z kamery w bębnie. Skrzywiłem się na ostre światło i przykręciłem jaskrawość, aż pozostał tylko delikatny, pastelowy szept.
Tak. Bates. Schodzi z drabinki na pokład.
— Siądź se — powiedział Cunningham ze swego fotela w mesie. — Pora na złote przeboje.
Coś w sobie miała.
— Potąd mam tej piosenki — odparła. — Jest zgrana na śmierć.
Nawet teraz, swoimi poszczerbionymi, pogiętymi narzędziami, percepcją niewiele lepszą niż u zwyklaka, byłem w stanie dostrzec zmianę. Torturowani więźniowie, napaść na załogę, czara się przelała. Reszta tego nie dostrzegała. Jej afekt był zamknięty hermetycznie, jak w kotle. Ale topologia wokół świeciła jak neon, nawet na niewyraźnych cieniach w moim okienku.
Amanda Bates już nie rozważała przejęcia dowodzenia. Teraz to była tylko kwestia czasu.
Wszechświat był zamknięty i koncentryczny.
Pośrodku miał moje maleńkie schronienie. Wokół znajdowała się kolejna warstwa, rządzona przez potwora i patrolowana przez jego pachołków. Jeszcze dalej leżała kolejna, z czymś jeszcze bardziej potwornym i niezrozumiałym, czymś, co może niedługo pochłonąć nas wszystkich.
Nie zawierał nic więcej. Ziemia była mglistą hipotezą, nieliczącą się w tym kieszonkowym kosmosie. Nie znajdowałem dla niej miejsca.
Przez dłuższy czas przebywałem w jego centrum. Nie zapalałem światła. Nie jadłem. Wykradałem się z namiotu, tylko żeby się wysrać i wysikać w ciasnej toalecie koło fabrykatora i tylko wtedy, gdy w kręgosłupie nikogo nie było. Na spalonych błyskiem plecach wyrosło mi całe pole bolesnych bąbli, gęsto jeden przy drugim jak ziarna na kolbie kukurydzy. Otwierały się przy najlżejszym otarciu.
Nikt do mnie nie zapukał, nikt nie zawołał mnie przez ConSensus. I tak zresztą bym nie odpowiedział. Może jakimś sposobem o tym wiedzieli. Może trzymali się na dystans, szanując mój spokój i moje upokorzenie.
A może po prostu gówno ich obchodziłem.
Od czasu do czasu wyglądałem na zewnątrz, zerkałem na taktyczne ekrany. Widziałem, jak Scylla i Charybda wyprawiają się do pasa akrecyjnego i wracają, holując w wielkiej, wydętej sieci między nimi porcję masy reakcyjnej. Obserwowałem, jak nasz przekaźnik satelitarny osiąga swój cel w totalnej pustce, jak do buforów Tezeusza powoli ciurkają kwantowe wskazania antymaterii. Fabrykator łączył masę i specyfikacje, uzupełniał nasze rezerwy, a także wykuwał narzędzia, potrzebne Jukce Sarastiemu do jego planu, jakikolwiek to był plan.
Może przegra. Może Rorschach pozabija nas wszystkich, ale najpierw zabawi się z Sarastim tak, jak on ze mną. Na to warto byłoby popatrzeć. A może najpierw Bates zbuntuje się i wygra. Pokona potwora, przejmie statek i zawiezie nas wszystkich w bezpieczne miejsce.
Lecz potem przypomniałem sobie: wszechświat jest zamknięty i bardzo mały. Naprawdę nie ma dokąd pójść.
Nasłuchiwałem wszystkich okrętowych transmisji. Docierały do mnie rutynowe polecenia drapieżnika i ofiary, rozmawiających szeptem. Włączałem tylko dźwięk, nigdy obraz; wizja rozświetliłaby mój namiot, byłbym nagi i na widoku. Słuchałem więc w ciemności, jak gadają między sobą. Teraz to się nie zdarzało często. Może zbyt dużo już zostało powiedziane, nie było już nic do roboty poza pilnowaniem odliczania. Czasem przez godzinę słyszałem tylko kaszlnięcia lub chrząknięcia.
A kiedy się odzywali, nigdy o mnie nie wspominali. Tylko raz słyszałem aluzję do mojego istnienia.
To był Cunningham, rozmawiał z Saschą o zombiakach. Siedzieli w kambuzie nad śniadaniem, szalenie rozmowni. Sascha przez dłuższy czas nie była wypuszczana i teraz chciała to nadrobić. A Cunningham z sobie tylko znanych powodów na to pozwalał. Może uspokoił już obawy, może Sarasti wyjawił swój strategiczny plan. A może po prostu chciał zapomnieć o bliskości wroga.
— Ciebie to nie dręczy? — pytała Sascha. — Myślisz, że twój umysł, coś, co czyni cię tobą, jest tylko pasożytem?
— Daj sobie spokój z umysłami — odpowiedział. — Powiedzmy, że masz urządzenie do obserwowania… no, na przykład promieni kosmicznych. Co się stanie, kiedy odwrócisz mu czujnik, tak że już nie będzie celować w niebo, ale w jego własne bebechy? — Sam sobie odpowiedział: — Działa zgodnie z przeznaczeniem. Mierzy promienie kosmiczne, choć już na nie nie patrzy. Analizuje własne obwody, używając metafor dotyczących promieni kosmicznych, bo wydają mu się właściwe i naturalne, ponieważ po prostu inaczej nie potrafi. Ale to błędna metafora. Więc pojmuje siebie całkowicie błędnie. Może to wcale nie jest taki imponujący i wspaniały ewolucyjny skok. Może to raczej błąd w projekcie.
— Ale to ty jesteś biologiem. Wiesz, że mama miała rację, bardziej niż inni. Mózg żre glukozę tonami. Cokolwiek robi, płaci się za to jak za zboże.
— To prawda — przyznał Cunningham.
— Więc samoświadomość musi być do czegoś potrzebna. Bo jest droga. Gdyby zużywała energię i nic nie dawała w zamian, ewolucja szybko by ją skasowała.
— Może już skasowała. — Zrobił dłuższą pauzę, pewnie coś przeżuwał albo wciągał dym. — Wiesz, że szympansy są inteligentniejsze od orangutanów? Wyższy stopień encefalizacji. Ale nie zawsze rozpoznają się w lustrze. A orangutany tak.
— Do czego zmierzasz? Że bystrzejsze zwierzę to mniejsza samoświadomość? Że szympansy ją zatracają?
— Albo zatracały, zanim to wszystko zatrzymaliśmy w pół drogi.
— To czemu nam się to nie przydarzyło?
— A czemu myślisz, że nie?
Pytanie było tak ewidentnie głupie, że Sascha nie znalazła odpowiedzi. Wyobrażałem sobie, jak gapi się na niego w milczeniu.
— Myślisz powierzchownie — powiedział Cunningham. — Nie chodzi o jakichś zombiaków czających się z rozpostartymi ramionami i plujących twierdzeniami matematycznymi. Inteligentny automat wtapiałby się w tłum. Obserwował ludzi wokół, naśladował ich zachowanie, postępował jak wszyscy. Cały czas kompletnie nieświadomy tego, co robi. Nieświadomy nawet własnego istnienia.
— A po co miałby to robić? Co by go motywowało?
— Jeżeli zabierasz rękę z płomienia, co za różnica, czy robisz to z bólu, czy dlatego, że jakiś algorytm ze sprzężeniem zwrotnym mówi „wycofaj, jeśli strumień ciepła przekroczy krytyczną wartość T”. Dobór naturalny nie interesuje się motywami. Jeśli udawanie kogoś zwiększa sprawność, natura odsieje złych udawaczy spomiędzy dobrych. Pociągniemy to wystarczająco długo i żadna świadoma istota nie wykryje zombie w tłumie. — Kolejna pauza; słyszałem jak przeżuwa. — On będzie nawet umiał brać udział w takich rozmowach jak ta. Będzie umiał pisać listy do domu, udawać prawdziwe ludzkie uczucia, mając zerowe pojęcie o własnym istnieniu.
— No, nie wiem, Robert. To wydaje się takie…
— No jasne, pewnie nie będzie idealny. Czasami będzie się powtarzał albo, tłumacząc coś, używał zrzutu informacji. Ale to robią nawet prawdziwi ludzie, nie?
— I w końcu nie zostanie nikt prawdziwy. Tylko roboty, udające, że to je obchodzi.
— Może. Zależy od dynamiki populacji i paru innych rzeczy. Ale można się domyślać, że takiemu automatowi brakowałoby jednego: empatii. Kiedy nie umiesz czuć, trudno ci się odnieść do kogoś, kto umie, nawet jeśli udajesz, że czujesz. No i właśnie: ciekawa sprawa, że w górnych warstwach społecznych pojawia się tak wielu socjopatów, prawda? Że w stratosferze tak wychwala się bezwzględność i zdrowy egoizm, podczas gdy na poziomie morza posiadaczy tych cech wywozi się do więzień razem z Realistami. Całkiem jakby społeczeństwo przeobrażało się od środka.
— Daj spokój. Społeczeństwo zawsze było dość… Czekaj, ty mówisz, że nasze korporacyjne elity nie są samoświadome?
— Jezu, nie. Daleko im jeszcze. Może dopiero zaczęły iść w tę stronę. Jak szympansy.
— Ale przecież socjopaci wcale się nie wtapiają.
— Może ci, u których się to wykrywa: ale oni z definicji stanowią dół swojej klasy. Reszta jest za dobra, by dać się złapać, a prawdziwe automaty radziłyby sobie jeszcze lepiej. Poza tym, kiedy jesteś już dość potężny, nie musisz postępować jak inni ludzie. To oni zaczynają cię naśladować.
Sascha zagwizdała.
— Noo. Aktor idealny.
— Albo i nie taki idealny. Przypomina ci to kogoś?
Przypuszczalnie mogli rozmawiać zupełnie o kimś innym. Ale dla mnie to było najbardziej bezpośrednie nawiązanie do Siriego Keetona przez te wszystkie spędzone na nasłuchu godziny. Nikt więcej o mnie nie wspomniał, choćby przelotnie. Statystycznie nieprawdopodobne, zważywszy na to, co przeszedłem na oczach ich wszystkich; ktoś powinien coś powiedzieć. Może Sarasti zabronił im o tym rozmawiać? Nie wiedziałem dlaczego. Lecz teraz już było oczywiste, że wampir od jakiegoś czasu aranżował wszystkie interakcje załogi ze mną. Wprawdzie na razie siedziałem w ukryciu, ale wiedział, że w którymś momencie zacznę słuchać. Może z jakiegoś powodu nie chciał, żeby mój nasłuch był… skażony…
Mógł po prostu odciąć mnie od ConSensusa. Ale nie zrobił tego. Chciał, żebym został w obiegu.
Zombiaki. Automaty. Pieprzona świadomość.
„Do cholery, raz w życiu coś zrozum”.
Tak do mnie powiedział. On albo coś innego. Podczas ataku.
„Zrozum, że od tego zależy twoje życie”.
Całkiem jakby robił mi przysługę.
A potem zostawił mnie w spokoju. Reszcie na pewno rozkazał to samo.
„Keeton, słuchasz?”.
I nie zablokował mi ConSensusa.
Stulecia wpatrywania się we własny pępek. Milenia masturbacji. Od Platona, przez Kartezjusza i Dawkinsa, po Rhandę. Dusze, zombiaki i jakości mentalne. Złożoność Kołmogorowa. Świadomość jako Iskra Boża. Świadomość jako pole elektromagnetyczne. Świadomość jako ośrodek funkcjonalny.
Przestudiowałem to wszystko.
Wegner uważał ją za streszczenie dla kierownictwa. Penrose słyszał w śpiewie uwięzionych elektronów. Nirretranders miał za oszustwo; Kazim nazywał przeciekiem z równoległego wszechświata. Metzinger w ogóle nie przyjmował do wiadomości jej istnienia. AI stwierdziły, że ją rozpracowały, a potem obwieściły, że nie mogą nam tego wyjaśnić. Okazało się, że Gödel miał rację: żaden system nie może w pełni zrozumieć samego siebie.
Nawet syntetycy nie potrafili tego przetransformować. Nasze dźwigary po prostu nie wytrzymałyby takiego obciążenia.
A wszyscy oni nie zrozumieli sedna problemu. Tyle teorii, tyle narkotycznych snów, eksperymentów i modeli próbujących wyjaśnić, czym jest świadomość; żaden nie tłumaczy, po co jest. Bo nie potrzeba. To oczywiste: świadomość czyni nas tym, czym jesteśmy. Pozwala nam dostrzegać piękno i brzydotę. Unosi do wzniosłego królestwa duchowości. Prawda, paru outsiderów — Dawkins, Keogh, czasem pisarz-dyletant, ledwo osiągający status zapoznanego — zastanawiało się nad tym przez chwilę: dlaczego nie białkowe komputery i nic więcej? Czemu systemy nieświadome miałyby być z natury rzeczy gorsze? Ich głos jednak nigdy nie wybił się ponad tłum. Wartość naszej tożsamości była zbyt trywialnie ewidentna, by w ogóle próbować ją na poważnie kwestionować.
Ale pytanie uporczywie powracało, w mózgach laureatów, w niepokojach każdego napalonego piętnastolatka na Ziemi. Jestem czymś poza burzą chemii? Jestem magnesem w eterze? Jestem czymś więcej niż oczy, uszy i język; jestem małym stworzeniem poza nimi, wyglądającym ze środka. Ale kto wygląda jego oczyma? Do czego daje się sprowadzić? Kim jestem? Kim jestem? Kim jestem?
Kurwa, co za durne pytanie. Odpowiedziałbym na nie w sekundę, gdyby Sarasti nie zmusił mnie, bym je zrozumiał.