Szeregowcy patrzą wrogowi w oczy. Szeregowcy wiedzą, jaka jest stawka. Znają cenę złej strategii. Co znają generałowie? Taktyczne strzałki na folii. Cała hierarchia dowodzenia jest postawiona na głowie.

Kenneth Lubin, „Suma zerowa”


Już od samego przebicia poszło źle. W planie było wywołanie precyzyjnie dawkowanego zamieszania na nowym przyczółku, obliczonego na zwabienie jakiejś „krwinki z manipulatorami”, próbującej naprawić szkodę. Naszym zadaniem było zastawić pułapkę i wycofać się, dając wiarę zapewnieniom Sarastiego, że nie będziemy musieli długo czekać.

Czasu nie mieliśmy w ogóle. Od razu po przebiciu kadłuba, w wirującym pyle coś się zakotłowało, a te serpentynowe ruchy natychmiast włączyły słynną inicjatywę polową Bates na wysokie obroty. Jej trepy zanurkowały i chwyciły w celowniki wijące się, uczepione ściany korytarza wężydło. Musiał je oszołomić nasz wybuch — klasyczny przypadek znalezienia się w złym miejscu w złym czasie. Bates oceniła okazję w ułamku sekundy i plan rozpadł się w plazmę.

Zanim zdążyłem choćby mrugnąć, jeden z trepów dźgnął wężydło szpikulcem do biopsji. Wynieślibyśmy zwierzaka w całości, gdyby magnetosfera Rorschacha nie wybrała akurat tej chwili, żeby sypnąć nam piaskiem w oczy. A tak, zanim trepy z ociąganiem wróciły do akcji, ich łup znikał już za zakrętem. Bates była uwiązana do żołnierzy; wciągnęli ją do króliczej nory („Ustawiaj to!”, wrzasnęła do Saschy), gdy tylko dała im swobodę.

A ja byłem uwiązany do Bates. Ledwie zdążyliśmy wymienić z Saschą wytrzeszczone spojrzenia, a pociągnęło także mnie. Nagle znów znalazłem się w środku: nasycony szpikulec do biopsji odbił się od mojej szybki i przeleciał z błyskiem, nadal przypięty do paru metrów samotnego monowłókna. Miejmy nadzieję, że Sascha go znajdzie, podczas gdy my z Bates będziemy zajęci polowaniem; przynajmniej misja nie zakończy się kompletną porażką, jeśli nie wrócimy.

Trepy wlokły nas niczym przynętę na haku. Bates płynęła jak delfin, tuż przede mną, bez wysiłku utrzymując się pośrodku korytarza sporadycznym strzałem odrzutu. Ja odbijałem się od ścian, usiłując się ustabilizować, starając się wyglądać, jakbym kontrolował sytuację. A te pozory były ważne — cały sens wabika polega na udawaniu oryginału. Dali mi nawet pistolet, oczywiście tylko na wszelki wypadek, bardziej dla pocieszenia niż obrony. Obejmował przedramię i strzelał plastikowymi kulami, niewrażliwymi na pola indukcyjne.

Tylko Bates i ja. Żołnierz-pacyfistka i szansa jak przy rzucie monetą.

Miałem gęsią skórkę, jak zawsze. W głowie skrobały i drapały te same duchy. Tym razem jednak strach wydawał się stłumiony. Odległy. Może to po prostu kwestia czasu, tego, że lecimy przez magnetyczny krajobraz zbyt szybko, by którakolwiek ze zjaw zdążyła się głębiej okopać. A może czegoś jeszcze. Może nie bałem się już duchów, bo tym razem polowaliśmy na potwory.

Wężydło zrzuciło najwyraźniej wszystkie sieci, które rozsnuliśmy, wchodząc tutaj; pędziło po ścianach z pełną prędkością, wyrzucając ramiona w przód jak atakujące węże, skacząc tak szybko, że roboty ledwo nadążały wzrokiem za jego wijącą się we mgle sylwetką. Nagle skoczyło w bok, pożeglowało w poprzek korytarza i zniknęło w mniejszym tunelu. Roboty zakręciły w pościgu, zderzając się ze ścianami, potykając…

…stając…

…i nagle Bates gwałtownie hamuje, wyskakując za mnie, wymachującego pistoletem. W następnej chwili minąłem roboty; moja smycz napięła się i pociągnęła z powrotem, osadzając mnie poślizgiem na miejscu. Przez sekundę czy dwie byłem na linii frontu. Przez sekundę czy dwie byłem linią frontu, ja, Siri Keeton, protokolant, wtyka, zawodowy ciemniak. Unosiłem się tam i tyle, w hełmie grzmiał własny oddech, a parę metrów dalej ściany…

Wiły się…

Perystaltyka, pomyślałem z początku. Ten ruch jednak w ogóle nie przypominał powolnych, rozkołysanych fal przechodzących zwykle po korytarzach Rorschacha. Więc halucynacja, poprawiłem się — wtem ściany wyciągnęły tysiąc podobnych do biczów wapnistych języków, które chwyciły nasz łup ze wszystkich stron i rozdarły na strzępy…

Coś chwyciło mnie i obróciło. Nagle znalazłem się przyciśnięty do piersi jednego z trepów, który strzelał z tylnych luf, z maksymalną szybkością wycofując się korytarzem. Drugi trzymał w objęciach Bates. Kotłowanina za nami oddaliła się, ale wciąż miałem w tyle oczu jej obraz, ostry i bezceremonialny jak halucynacja.

Wszędzie wężydła. Ich rój kłębił się na ścianach, sięgając po intruza, wyskakując kontratakiem w światło tunelu.

Nie przeciwko nam. Zaatakowały swojego. Widziałem, jak odrywają mu trzy ramiona, potem zniknął w kłębiącej się masie pośrodku przejścia.

My uciekliśmy. Odwróciłem się do Bates — „Widziałaś” — ale ugryzłem się w język. Grobowe skupienie na jej twarzy było nie do pomylenia nawet przez dwie szybki i trzy metry metanu. Według wyświetlacza zrobiła lobotomię obu trepom, pominęła całą tę wspaniałą, autonomicznie podejmującą decyzje elektronikę i prowadziła je sama, ręcznie, jak marionetki.

Na wyświetlaczu tylnego sonaru pojawiły się zmierzwione, ziarniste echa. Wężydła skończyły składać ofiarę. Teraz goniły nas. Mój trep potknął się i obił o ścianę korytarza. Zębate odłamki jakichś obcych ozdób wyryły równoległe ślady w szybce mojego hełmu i przez pancerną tkaninę skafandra rozsiekały mi mięsień uda. Powstrzymałem krzyk. Ale i tak się wyrwał. W moim hełmie pękł tuzin zgniłych jaj, a jakiś absurdalny alarm rozćwierkał się oburzonym tonem. Zakaszlałem. Oczy mi łzawiły i szczypały w tym smrodzie; ledwo widziałem siwerty na wyświetlaczu, błyskawicznie zapalające się czerwienią.

Bates wiozła nas bez słowa.

Szybka hełmu zagoiła się na tyle, by wyłączyć alarm. Powietrze zaczęło się oczyszczać. Wężydła nas doganiały; gdy z powrotem mogłem wyraźnie widzieć, były tylko parę metrów od nas. W górze, przed nami, za zakrętem tunelu ukazała się Sascha — Sascha, która nie miała zastępcy, Sascha, której inne rdzenie zostały na rozkaz Sarastiego wyłączone. Na początku Susan protestowała…

— Jeśli będzie jakaś okazja do komunikacji…

— Nie będzie — uciął.

…A więc była tam Sascha, bardziej odporna na wpływ Rorschacha, według jakiegoś kryterium, którego nigdy nie rozumiałem, zwinięta w embrion z rękawicami przyciśniętymi do hełmu, tak że mogłem tylko modlić się do jakiegoś zakurzonego boga, żeby zdążyła zastawić pułapkę, zanim Rorschach się do niej dobrał. A wężydła były tuż za nami, Bates krzyczała: „Sascha! Zejdź kurwa z drogi!” i ostro hamowała, o wiele za wcześnie, horda wężydeł łapała nas za pięty, Bates wrzeszczała: „Sascha!”, aż wreszcie Sascha ruszyła się, zareagowała, odbiła od najbliższej ściany i zniknęła w dziurze, przez którą weszliśmy. Bates szarpnęła w głowie jakąś wajchę. Nasze wojenne limuzyny gwałtownie skręciły, plunęły iskrami i pociskami i zanurkowały za nią.

Sascha zastawiła pułapkę tuż pod naszym otworem. Bates uzbroiła ją w przelocie jednym pacnięciem rękawicy. Resztę miały zrobić czujniki ruchu, ale wróg był tuż za nami i nie mieliśmy żadnego zapasu.

Uruchomiła się, kiedy wyłaziłem do przedsionka. Sieć wystrzeliła z armatki za mną wspaniałym eksplodującym stożkiem, złapała coś, wessała się w króliczą norę i odskoczyła z powrotem, uderzając od tyłu mojego robota. Odrzut cisnął nami o szczyt przedsionka, tak mocno, że mało się nie podarł. Wytrzymał i odepchnął nas w dół, prosto na uwięzione w sieci wijące się stwory.

Wszędzie te falujące kręgosłupy. Przegubowe ramiona, trzaskające jak kościane bicze. Jedno złapało mnie za nogę i ścisnęło jak ceglany pyton. Dłonie Bates odtańczyły przede mną jakiś szaleńczy taniec, po czym to ramię rozpadło się na podskakujące po namiocie części.

Wszystko nie tak, miały być w sieci, miały być obezwładnione…

— Sascha! Odpalaj! — warknęła Bates.

Kolejna macka oddzieliła się od ciała i zatoczyła na ścianę, zwijając się i prostując.

Gdy tylko ściągnęliśmy sieć, otwór wypełnił się aerozolową pianką. W niej wiło się na wpół zanurzone wężydło, złapane dosłownie ułamek sekundy za późno; centralny korpus sterczał jak ogromny okrągły guz obleziony przez gigantyczne robaki.

— SASCHA!

Artyleria. Podłoga przedsionka zamknęła się lamelkowo, szybko jak potrzask, po czym wszystko w nią uderzyło: trepy, ludzie, wężydła, całe i w kawałkach. Nie mogłem oddychać. Każdy naparstek ciała ważył sto kilogramów. Coś klepnęło nas w bok, gigantyczna ręka tłukąca owada. Może korekta kursu. A może zderzenie.

Jednak dziesięć sekund później znów znaleźliśmy się w nieważkości i nic nas nie rozpruło.

Pływaliśmy jak roztocza w piłeczce pingpongowej, otoczeni chaosem maszyn i drgających części ciała. Czegoś, co mogłoby uchodzić za krew, było niewiele. A ta odrobina unosiła się przejrzystymi, falującymi kuleczkami. Sieć polatywała pośrodku wszystkiego, jak opakowany w folię asteroid. Stwory w środku owinęły ramionami samych siebie i nawzajem, zwijając się w drżące, niereagujące na nic kule. Wokół syczał sprężony amonometan, mający utrzymać je w świeżości podczas długiej podróży powrotnej.

— Jasna cholera — sapnęła Sascha, obserwując je. — Krwiopijca to zaplanował.

Ale nie wszystko zaplanował. Nie zaplanował bandy wielorękich obcych, na moich oczach rozdzierających na strzępy jednego ze swych pobratymców. Tego nie przewidział.

A przynajmniej o tym nie wspomniał.

Już czułem mdłości. Bates starannie składała przeguby razem. Przez chwilę prawie nie widziałem pomiędzy nimi ciemnej, napiętej nici świrodrutu, delikatnego jak dym. Ta ostrożność była zrozumiała; równie łatwo przecinał ludzkie kończyny, jak obce. Jeden z robotów przy jej ramieniu czyścił sobie aparat gębowy, ścierając krew ze szczęk.

Świrodrut zniknął mi z oczu. Bo w ogóle wszystko znikało. We wnętrzu wielkiego, ołowianego balonu ściemniało się. Szybowaliśmy, po czystej krzywej balistycznej. Musieliśmy wierzyć, że Scylla zanurkuje i zgarnie nas, jak tylko oddalimy się na dyskretną odległość z miejsca przestępstwa. Musieliśmy zaufać Sarastiemu.

Z każdą godziną stawało się to coraz trudniejsze. Choć na razie się nie mylił. Na ogół.

— Skąd wiesz? — zapytała Bates, gdy pierwszy raz przedstawił nam plan. Nie odpowiedział. Dość prawdopodobne, że nie mógł — nie nam. Nie bardziej niż zwyklak mógłby wyjaśnić teorię bran Płaszczakom. Ale tak naprawdę Bates nie pytała o taktykę. Raczej o powód, jakieś uzasadnienie wkraczania na obcy teren, łapania i mordowania jego mieszkańców.

Na jednym poziomie oczywiście już znała odpowiedź. Wszyscy znaliśmy. Nie mogliśmy sobie pozwolić na samo tylko reagowanie. Ryzyko było zbyt wielkie — musieliśmy wyprzedzać ich o krok. Sarasti, tyleż od nas mądrzejszy, widział to jeszcze wyraźniej. Amanda Bates wiedziała, że ma rację — wiedziała umysłem, ale chyba nie czuła tego w bebechach. Może, pomyślałem, gdy wzrok mi całkiem zawodził, prosiła w ten sposób Sarastiego, żeby ją przekonał.

Ale robiła nie tylko to.


* * *

Wyobraź sobie, że jesteś Amandą Bates.

Generałowie dawnych wieków mieliby mokre sny i koszmary, widząc stopień twojej kontroli nad żołnierzami. Możesz w jednej chwili wejść w sensorium dowolnego podwładnego, widzieć pole bitwy z dowolnej liczby pierwszoosobowych perspektyw. Każdy żołnierz jest lojalny aż po śmierć, nie zadaje pytań i wykonuje wszystkie rozkazy z ochotą i oddaniem, na jakie nie byłoby stać nędznego mięsa. Tu się nie szanuje hierarchii służbowej — tu się nią jest.

Sama trochę się boisz takiej władzy. A trochę tego, co już z nią zrobiłaś.

Słuchanie rozkazów przychodzi równie naturalnie, jak ich wydawanie. Owszem, wiadomo, że zdarzało ci się kwestionować linię albo dopytywać o ogólny ogląd sytuacji, być może akurat niezbędny do wykonania zadania. O twojej inicjatywie dowódczej krążą legendy. Ale bezpośredniemu rozkazowi nie sprzeciwiłaś się nigdy. Pytana o własny punkt widzenia, przedstawiasz go prosto z mostu, bez owijania w bawełnę — dopóki nie zostaną podjęte decyzje i wydane rozkazy. Wtedy wykonujesz swoje zadanie bez pytań. Nawet jeśli powstają, nie tracisz czasu na ich zadawanie — chyba że odpowiedź może ci się do czegoś przydać.

Czemu więc domagałaś się analitycznych szczegółów od wampira?

Nie dla informacji. Można by równie dobrze prosić osobę widzącą, by wytłumaczyła wzrok niewidomemu. Nie dla uściślenia: decyzja Sarastiego nie była niejasna. Ani nawet przez wzgląd na biednego tępaka Siriego Keetona, który może nie zrozumiał jakiejś istotnej kwestii, ale wstydzi się sam podnieść rękę.

Nie, jest tylko jeden powód pytania o takie detale: żeby zakwestionować. Zbuntować się, w tym minimalnym stopniu, dopuszczalnym, kiedy już wydano rozkazy.

Kłóciłaś się, argumentowałaś najmocniej, jak mogłaś, gdy Sarasti jeszcze życzył sobie pytań. Jednakże twoje argumenty zignorował, przerwał wszelkie próby komunikacji i przeprowadził atak wyprzedzający na obce terytorium. Wiedział, że Rorschach prawdopodobnie zawiera żywe istoty, mimo to rozpruł go, obojętny na cierpienie niewinnych, bezbronnych ofiar. Może je pozabijał. Może obudził rozjuszonego olbrzyma. Nie wiadomo.

Wiadomo za to, że mu w tym pomagałaś.

Zetknęłaś się już z taką arogancją w wojsku. Liczyłaś, że inteligentniejsze istoty będą mądrzejsze. Już same bezbronne ofiary tej aroganckiej głupoty są powodem do zmartwienia, ale żeby robić to przy takiej stawce — nie do wiary. Zabijanie niewinnych to najmniejsze z poniesionych ryzyk; tu ryzykuje się losy świata, prowokując konflikt z międzygwiezdną technologią, której jedynym przewinieniem było sfotografowanie nas bez zezwolenia.

Twoja niezgoda niczego nie zmieniła. Zatem bierzesz ją w cugle; czasem wymknie się jakieś bezcelowe pytanie bez nadziei na odpowiedź, niesubordynacja ukryta tak głęboko, że sama jej nie widzisz. A jeśli widzisz — trzymasz język za zębami — w życiu nie chciałabyś przypominać Sarastiemu, że uważasz, że się myli. Nie chcesz, żeby się nad tym zastanawiał. Nie chcesz, żeby myślał, że coś knujesz.

Bo knujesz. Nawet jeśli sama przed sobą się nie przyznajesz.

Amanda Bates zaczyna rozważać zmianę dowódcy.


* * *

Poprzecinany skafander dobrze mi się dał we znaki — reanimacja zajęła Tezeuszowi pełne trzy dni. Ale śmierć nie stanowiła usprawiedliwienia dla pozostania w tyle — po wskrzeszeniu miałem głowę pełną aktualizacji, zamulających mi wszczepkę.

Przeglądałem je, wspinając się do bębna. W kuchni pode mną siedziała Banda Czworga, wpatrując się w nietkniętą porcję zbilansowanego dietetycznie gluta na talerzu. Cunningham, w swoim odziedziczonym królestwie, chrząknął na mój widok i wrócił do pracy, kompulsywnie postukując po blacie palcami dłoni.

Podczas mojej nieobecności orbita Tezeusza powiększyła się, naprostowano też jej ekscentryczność. Teraz trzymaliśmy cel na oku z mniej więcej stałej odległości trzech tysięcy kilometrów. Nasz okres obiegu miał godzinne opóźnienie w stosunku do Rorschacha — obcy nieubłaganie pełzł odrobinę przed nami po swojej niższej orbicie — ale uzupełniający strzał silnikami raz na parę tygodni powinien wystarczyć, by nam nie uciekł. Mieliśmy teraz próbki, stworzenia do zbadania na naszych własnych warunkach — nie ma sensu ryzykować kolejnych bliskich spotkań, dopóki nie wyciśniemy wszystkich przydatnych danych z tego, czym dysponujemy.

Gdy byłem w trumnie, Cunningham rozbudował laboratorium. Dorobił dwie klatki, po jednej dla każdego wężydła, przedzielone wspólną ścianką działową i zabudowane w całkiem nowym habitacie. Ugotowane mikrofalą truchło zostało usunięte na bok jak zabawka z zeszłej Gwiazdki, choć według logów od czasu do czasu jednak je odwiedzał.

Oczywiście w żadnej części nowego modułu nie pojawiał się osobiście. Zresztą nie mógłby — chyba że włożywszy skafander i przeskoczywszy przez ładownię. Cały moduł został odłączony od śluzy w kręgosłupie i zakotwiczony w połowie między nim a skorupą — polecenie Sarastiego, mające „zminimalizować ryzyko skażenia”. Cunninghamowi i tak było wszystko jedno. Nawet wolał zostawić ciało w pseudograwitacji, a świadomością polatywać między manipulatorami, sensorami i różnymi różnościami otaczającymi jego nowych pupilów.

Tezeusz zobaczył, że idę, i wysunął z kuchennego dozownika gruszkę ze słodkimi elektrolitami. Banda nie uniosła głowy, gdy ją mijałem. Palec wskazujący postukiwał w roztargnieniu w skroń, usta zaciśnięte, drgające — charakterystyczny tryb, mówiący: „trwa wewnętrzny dialog”. Gdy tak wyglądali, nigdy nie umiałem powiedzieć, kto stoi na czele.

Siorbnąłem z gruszki i zerknąłem na klatki. Dwa sześciany zatopione w bladoczerwonym świetle: w jednym wężydło unosiło się pośrodku sceny, segmentowane ramiona falowały jak wodorosty w delikatnym prądzie. Mieszkaniec drugiej klatki wcisnął się w róg, cztery ramiona rozpościerając na ścianach, kolejne cztery falowały w otwartej przestrzeni. Korpusy, z których wyrastały ramiona, były kuliste, a nie płaskie, dyskowate, jak u pierwszego okazu. Tylko odrobinę spłaszczone — macki zaś wyrastały nie z jednego pasa równikowego, ale z całej powierzchni.

W pełni rozprostowane wężydło miało około dwóch metrów szerokości. Drugie było zbliżonej wielkości. Oprócz pływających ramion, żadne się nie poruszało. Na ich skórze falowała granatowa mozaika, w długofalowym świetle niemal czarna, przypominająca wzory rysowane w trawie przez wiatr. Drugi, nałożony obraz kreślił stężenia metanu i wodoru według uspokajających norm Rorschacha. Temperatura i światło, jak wyżej. Ikona tła elektromagnetycznego pozostawała ciemna.

Zanurzyłem się w archiwa, obejrzałem przyjęcie obcych sprzed dwóch dni — koziołkujące, wrzucone bezceremonialnie do oddzielnych klatek, potem zwinięte, obejmujące się ramionami, odbijające delikatnie od ścian. Pozycja embrionalna, pomyślałem, ale po chwili ramiona się rozwinęły, jakby rozkwitły zwapniałe kwiaty.

— Robert mówi, że Rorschach je hoduje — powiedziała za mną Susan James.

Odwróciłem się. U steru ewidentnie była James, ale jakaś taka… wyciszona. Posiłek wciąż nietknięty. Płaszczyzny niewyraźne.

Poza oczyma. Głębokie, trochę puste.

— Hoduje? — powtórzyłem.

— W stosach. One mają po dwa pępki. — Udało jej się słabo uśmiechnąć; dotknęła jedną dłonią brzucha, drugą pleców. — Z przodu i z tyłu. Sądzi, że rosną w czymś w rodzaju kolumny, jeden nad drugim. Kiedy najwyższy osiągnie jakiś punkt w rozwoju, oddziela się od stosu i uwalnia.

Zapuszkowane wężydła badały teraz nowe otoczenie, wspinając się pilnie na ściany i rozwijając ramiona wzdłuż ich narożników. Uderzający był widok tych napuchniętych korpusów.

— Czyli ten pierwszy, ze spłaszczonym…

— Młody — zgodziła się. — Prosto ze stosu. Te są starsze. W miarę dojrzewania robią się pełniejsze. Tak mówi Robert — dodała po chwili.

Wyssałem resztki z gruszki.

— Statek hoduje sobie załogę.

— Jeśli to statek. — Wzruszyła ramionami. — Jeśli to załoga.

Obserwowałem, jak się poruszają. Nie miały zbyt wiele do zbadania — ściany były niemal puste, gładkie, jeśli nie liczyć paru głowic z czujnikami i dysz z gazem. Klatki miały swoje macki i manipulatory do bardziej inwazyjnych badań, starannie pochowane podczas wprowadzenia. Ale stworzenia i tak przemierzyły całe terytorium krok za krokiem, przesuwając się tam i z powrotem po długich, równoległych, niewidzialnych ścieżkach. Całkiem, jakby tworzyły przekroje poprzeczne.

James też to zauważyła.

— Strasznie systematycznie, nie?

— Co na to Robert?

— Mówi, że u pszczół i grzebaczy widać równie skomplikowane zachowania i wszystko to są zaszyte na sztywno automatyzmy, a nie inteligencja.

— Ale pszczoły się oprócz tego komunikują, prawda? Mają ten swój taniec, którym mówią reszcie, gdzie są kwiaty.

Wzruszyła ramionami.

— Więc może jeszcze się uda z nimi pogadać.

— Może. Tak bym sądziła. — Palcem wskazującym i kciukiem masowała czoło. — Ale na razie nic się nie udało. Odtwarzaliśmy im ich własne wzory pigmentacji, ze zmianami. Dźwięków chyba nie wydają. Robert zsyntetyzował parę dźwięków, które mogłyby wydobyć z kloak, gdyby tylko zechciały, ale to też na nic. Takie harmoniczne pierdzenie.

— Czyli zostajemy przy modelu „krwinka z mackami”.

— W zasadzie tak. Ale wiesz, nie wpadły w pętlę. Zaprogramowane na sztywno zwierzęta powtarzają się. Nawet te inteligentne biegają w kółko albo gryzą własną sierść. Zachowania stereotypowe. A te dwa wszystko raz dokładnie obmacały, a potem po prostu… się wyłączyły.

W ConSensusie nadal to robiły, sunęły po jednej ścianie, potem drugiej i kolejnej po torze w kształcie ciasnego gwintu, niepozostawiającym bez zbadania choćby centymetra kwadratowego.

— Potem coś robiły? — zapytałem.

Znów wzruszenie ramion.

— Nic specjalnego. Kręcą się, kiedy się je szturcha. Machają ramionami, w zasadzie przez cały czas: o ile nam wiadomo, nie niesie to żadnej informacji. Nie stały się niewidzialne, ani nic takiego. Ściankę działową zrobiliśmy na jakiś czas przezroczystą, żeby się widziały, spięliśmy też audio i kanał powietrzny — Robert pomyślał, że może komunikują się jakimiś feromonami — ale nic. Nawet na siebie nie zareagowały.

— A próbowaliście je… no, zmotywować?

— Czym, Siri? Własne towarzystwo ich, zdaje się, nie obchodzi. Nie da się ich przekupić jedzeniem, nie wiedząc, co jedzą. A nie wiemy. Robert twierdzi, że na razie nie grozi im śmierć z głodu. Może da się coś zrobić, kiedy będą głodne.

Wyłączyłem materiał z archiwum i wróciłem do czasu rzeczywistego.

— Może żywią się, ja wiem… promieniowaniem. Albo energią magnetyczną. Klatka może generować pole magnetyczne, prawda?

— Próbowaliśmy. — Wzięła oddech, potem wyprostowała plecy. — Ale nie wszystko od razu. On miał parę dni, a ja dopiero wczoraj wyszłam z krypty. Popróbujemy dalej.

— A może bodźce negatywne? — zastanowiłem się.

Zamrugała.

— Znaczy, zadać im ból.

— Niekoniecznie od razu jakiś straszny. A skoro i tak nie są świadome…

Susan zniknęła w okamgnieniu.

— No, Keeton, właśnie wysunąłeś sugestię. Rezygnujesz z polityki niewtrącania się?

— Cześć, Sascha. Nie, oczywiście, że nie. Tylko… robiłem sobie listę rzeczy, których już próbowaliśmy.

— Świetnie. — Jej głos brzmiał ostro. — Nie chciałabym myśleć, że się zapominasz. Teraz idziemy sobie trochę odpocząć. Może tymczasem pogadasz z Cunninghamem? Tak, zrób to. I koniecznie opowiedz mu swoją teorię o obcych żywiących się promieniowaniem. Trochę śmiechu na pewno dobrze mu zrobi.


* * *

Stał na posterunku w BioMedzie, choć puste krzesło miał metr obok. Nieodłączny papieros zwisał spomiędzy palców jednej dłoni, niemal dopalony i wygasły. Druga ręka bawiła się sama sobą, kolejno stukając palcami o kciuk, od małego do wskazującego i z powrotem. Okna przed nim kipiały od informacji; on nie patrzył.

Podszedłem doń z tyłu. Obserwowałem ruch jego płaszczyzn. Słyszałem dobywające się z krtani ciche sylaby:

„Yit-barah v’yish-tabah v’yit-pa-ar v’yit-romam…”.

To nie była jego standardowa litania, ani nawet standardowy język: hebrajski, stwierdził ConSensus.

Brzmiało prawie jak modlitwa…

Musiał mnie usłyszeć. Topologia spłaszczyła się i zesztywniała, stając się niemal nieczytelną. Ostatnio były coraz większe problemy z rozszyfrowaniem każdego, ale Cunningham nawet przez te topologiczne zaćmy był jak zawsze trudniejszy w odczytaniu.

— Keeton — powiedział, nie odwracając się.

— Nie jesteś Żydem — powiedziałem.

— Tamto było.

Szpindel, zrozumiałem po chwili. Cunningham nie uwzględniał zaimków męskich i żeńskich.

Ale Isaac Szpindel był ateistą. Wszyscy byliśmy. Przynajmniej na początku.

— Nie wiedziałem, że go znałeś — odparłem. Procedura nie izolowała zastępców.

Cunningham, nie spojrzawszy na mnie, opadł na krzesło. W jego głowie i w mojej otworzyło się nowe okienko, z ramką podpisaną „Elektroforeza”.

Spróbowałem jeszcze raz.

— Przepraszam, nie chciałem ci przesz…

— W czym pomóc, Siri?

— Liczyłem, że streścisz mi swoje wyniki.

Przez okienko przewinęła się tablica Mendelejewa pierwiastków obcego. Cunningham zapisał ją i puścił analizę kolejnej próbki.

— Wszystko jest udokumentowane. Znajduje się w ConSensusie.

Zagrałem na ego:

— Chciałbym jednak wiedzieć, jak ty byś to podsumował. Twoja ocena istotności może być równie ważna, jak same dane.

Przez chwilę mierzył mnie wzrokiem. Coś mruczał, powtarzając słowa. Coś nieważnego.

— Istotne jest to, czego nie ma — odrzekł po chwili. — Mam już dobre próbki i dalej nie mogę dopatrzyć się genów. Synteza białek jest niemal prionowa — zamiast typowej transkrypcji mamy wielokrotną konformację — ale nie mogę dojść, jak te cegiełki są po wyprodukowaniu wstawiane w ścianę.

— Jakieś postępy na froncie energetycznym? — zapytałem.

— Energetycznym?

— No, pamiętasz, tlenowy metabolizm przy beztlenowym budżecie. Mówiłeś, że mają za dużo ATP.

— To rozwiązałem. — Wypuścił obłok dymu; daleko na rufie drobinka obcej tkanki zamieniła się w ciecz i rozwarstwiła na chemiczne odczyty. — Są sprinterami.

Przekształć to sobie, jeśli umiesz.

Nie umiałem.

— Biochemia to sztuka kompromisu. Im szybciej syntetyzujesz ATP, tym bardziej kosztowna robi się każda cząsteczka. Wychodzi na to, że wężydła są w tym o wiele efektywniejsze energetycznie niż my. Tylko robią to potwornie wolno — dla kogoś nieaktywnego przez większość czasu może to nie być problemem. Rorschach — albo to coś, z czego wyrósł Rorschach — mogło dryfować przez tysiące lat, zanim wylądowało tutaj. Kupa czasu, żeby zgromadzić sobie rezerwę na okresy wzmożonej aktywności, a glikoliza, jeśli już masz fundament, odbywa się wybuchowo. Dwa tysiące razy większy przypływ i nie potrzeba tlenu.

— Czyli one przez całe życie biegają sprintem.

— Może mają startowy zapas ATP, który wypalają, a potem umierają.

— A na ile to wystarcza?

— Dobre pytanie — przyznał. — Żyj szybko, umieraj młodo. Jeśli to racjonują, przez większość czasu siedzą w letargu… kto wie?

— Hm.

Swobodnie unoszące się wężydło odpłynęło ze środka klatki. Jedno wyprostowane ramię utrzymywało dystans od ściany, pozostałe nadal falowały hipnotycznie.

Wspomniałem inne ramiona, nie tak delikatne.

— Amanda i ja zagoniliśmy jednego w tłum. I one…

Cunningham wrócił do próbek.

— Widziałem nagranie.

— Rozdarły go na kawałki.

— Aha.

— Masz pomysł dlaczego?

Wzruszył ramionami.

— Bates myślała, że tam na dole toczy się wojna domowa.

— A ty co myślisz?

— Nie wiem. Może tak, może wężydła są rytualnymi kanibalami, albo… no, są obce, Keeton. Co mam ci powiedzieć?

— Ale to nie są prawdziwi obcy. Nie są inteligentni. Wojna sugeruje inteligencję.

— Mrówki cały czas wojują. To nie dowodzi niczego, poza faktem, że żyją.

— A wężydła w ogóle żyją? — zapytałem.

— A co to w ogóle za pytanie?

— Sądzisz, że Rorschach hoduje je na czymś w rodzaju taśmy montażowej. Nie możesz znaleźć genów. Może to po prostu biomechaniczne maszyny.

— Na tym polega życie, Keeton. Sam jesteś taką maszyną. — Kolejny strzał nikotyny, kolejna burza cyferek, kolejna próbka. — Życie to nie albo-albo. Życie się stopniuje.

— Pytam o coś innego. Czy powstały naturalnie? Może są konstruktami?

— Kopiec termitów jest konstruktem? Bobrza tama? Statek kosmiczny? Oczywiście. Ale zbudowały je powstałe przez ewolucję organizmy, działające naturalnie? No przecież. Więc powiedz mi, jakim sposobem cokolwiek w całym rozległym multiświecie może nie być naturalne?

Usiłowałem nie dać po sobie poznać irytacji.

— Wiesz o co mi chodzi.

— To bezsensowne pytanie. Wybij sobie z głowy dwudziesty wiek.

Poddałem się. Po paru sekundach Cunningham chyba zauważył milczenie. Wylazł świadomością z maszyn i rozejrzał się wokół cielesnymi oczyma, jakby szukając wzrokiem komara, który niespodziewanie przestał brzęczeć.

— Masz coś do mnie? — zapytałem.

Głupie pytanie, oczywiste. Bezceremonialność niegodna syntetyka.

Jego oczy zalśniły w martwej twarzy.

— Przetwarzanie bez zrozumienia. Bo tak robisz, prawda?

— To ogromne uproszczenie.

— Mhm. — Kiwnął głową. — Więc dlaczego nie potrafisz zrozumieć, że zaglądanie nam przez ramię i pisanie listów do domu, do naszych władców, jest bezcelowe?

— Ktoś musi dbać, żeby Ziemia nie wypadła z obiegu.

— Siedem miesięcy w każdą stronę. Wolny ten „obieg”.

— Ale jednak.

— Keeton, jesteśmy zdani sami na siebie. Ty jesteś zdany sam na siebie. Gra się skończy, zanim do władców dotrze, że się zaczęła. — Zaciągnął się dymem. — A może nie? Może rozmawiasz z kimś bliżej, hm? Tak? Czwarta Fala mówi ci, co masz robić?

— Nie ma żadnej Czwartej Fali. W każdym razie nikt mi nic nie mówił.

— Może i nie. Własnego życia by nie ryzykowali. To zbyt niebezpieczne, choćby trzymać się z tyłu i patrzeć z odległości. Dlatego zbudowali nas.

— Sami się zbudowaliśmy. Nikt ci nie kazał przebudowywać mózgu.

— No tak, nikt mnie nie zmuszał. Mogłem po prostu pozwolić im wyciąć mózg i wysłać do Nieba, prawda? Taki mamy wybór. Możemy być całkiem zbędni, albo próbować konkurować z wampirami, konstruktami i AI. Może ty mi powiesz, jak to robić, nie zmieniając się w… cudaka.

Tyle w głosie. Nic a nic w twarzy. Nie odezwałem się.

— Rozumiesz o co mi chodzi? Zero zrozumienia. — Uśmiechnął się sztywno. — Więc odpowiem na twoje pytania. Opóźnię własną pracę i potrzymam cię za rączkę, bo tak nam powiedział Sarasti. Domyślam się, że ten nadzwyczajny wampirzy umysł ma jakiś powód, żeby tolerować twoje ciągłe łapanie nas za kostki. Jest dowódcą, więc się zastosuję. Ale nie jestem aż tak bystry, więc wybacz: mnie się to wydaje idiotyzmem.

— Ja tylko…

— Robisz co do ciebie należy. Wiem. Ale nie lubię, Keeton, jak się ze mną pogrywa. A na tym polega twoja praca.


* * *

Robert Cunningham już na Ziemi nie krył swojego zdania o pokładowym komisarzu. Było to oczywiste nawet dla ślepych na topologie.

Od zawsze trudno mi było go sobie wyobrazić. I nie tylko przez tę pozbawioną wyrazu twarz. Czasem do topologii nie przedostawały się przez nią nawet subtelniejsze, głębsze idee. Może celowo je tłumił, nie cierpiąc „kabla” w załodze.

Nie pierwszy raz zetknąłem się z taką reakcją. Wszyscy czuli do mnie pewną niechęć. Owszem, trochę mnie lubili, a przynajmniej tak im się wydawało. Znosili moje wtrącanie się, współpracowali, dawali mi więcej, niż myśleli, że dają.

Ale pod szorstkim kumpelstwem Szpindla, pod cierpliwymi objaśnieniami James nie było prawdziwego szacunku. Skąd miałby się wziąć? Ci ludzie byli najściślejszą czołówką, płomiennym szczytem ludzkiego rozwoju. Powierzono im losy świata. A ja miałem po prostu donosić siedzącym w domu małym móżdżkom. A kiedy zbytnio się od nich oddaliliśmy, nawet i to nie. Zbędna masa. Nic się z tym nie zrobi. Nie ma sensu się przejmować.

Ale jednak: Szpindel rzucał „komisarzem” półżartem, a Cunningham w to wierzył i wcale się nie śmiał. Przez lata spotkałem wprawdzie wielu podobnych do niego, lecz oni starali się kryć w cieniu. Cunningham był pierwszym, któremu chyba się udało.

Podczas szkoleń cały czas starałem się zbudować relację, znaleźć brakujące kawałki. Któregoś dnia przyglądałem się, jak pracuje w symulatorze na zdalnych manipulatorach, trenując nowiutkie interfejsy pozwalające przenikać po kablach przez ściany. Ćwiczył swoje umiejętności chirurga na jakimś hipotetycznym obcym, wyczarowanym przez komputer, by sprawdzić jego technikę. Czujniki i przegubowe manipulatory wyrastały z nasady pod sufitem, jak nogi gigantycznego kraba długonogiego. Nawiedzone jego duchem, przemykały wokół i zanurzały się we wnętrzu jakiegoś na wpół realnego holograficznego stwora. Ciało Cunninghama tylko delikatnie drżało, w kąciku ust kołysał się papieros.

Czekałem, aż zrobi sobie przerwę. W końcu z ramion uszło napięcie. Zastępcze kończyny się rozluźniły.

— No więc. — Klepnąłem się po skroni. — Dlaczego ty to zrobiłeś?

Nie odwrócił się. Czujniki nad polem sekcyjnym obracały się i wpatrywały w nas, jak pozbawione ciała oczy na słupkach. To był teraz ośrodek świadomości Cunninghama — nie to poplamione nikotyną ciało przede mną. To były jego oczy, albo język, czy jakieś inne, niewyobrażalne zmysły-mieszańce, którymi analizował wysyłane przez maszyny dane. Wycelowane prosto we mnie, w nas — jeśli Robert Cunningham posiadał jeszcze coś, co można określić mianem „wzroku”, patrzył na siebie oczyma oddalonymi o dwa metry od czaszki.

— Właściwie, co zrobiłem? — powiedział w końcu. — Te poprawki?

„Poprawki”. Jakby dopasowywał sobie ubranie, a nie wydzierał z ciała zmysłów i wszczepiał nowych w rany po nich.

Kiwnąłem głową.

— Najważniejsze to nie wypaść z obiegu — powiedział. — Jeśli się nie rekonfigurujesz, nie zyskujesz nowych kwalifikacji. A jeśli ich nie masz, w niecały miesiąc jesteś przestarzały i nie nadajesz się do niczego, może poza Niebem albo robieniem notatek.

Puściłem docinek mimo uszu.

— Jednak to dość radykalna transformacja.

— Dzisiaj już nie.

— A ty się od tego zmieniłeś?

Ciało zaciągnęło się papierosem. Punktowa wentylacja wyssała dym, zanim do mnie dotarł.

— Po to się to robi.

— Przecież wpłynęło na twoją osobowość. Na pewno…

— Aha. — Kiwnął głową; na drugim końcu nerwów motorycznych manipulatory zakołysały się solidarnie. — Zmieniając oczy patrzące na świat, zmieniasz patrzącego nimi?

— Coś w tym rodzaju.

Teraz przyglądał mi się cielesnymi oczyma. Te na słupkach, za błoną, podobnie jak wężowe manipulatory, powróciły do pracy nad wirtualnym trupkiem, jakby postanowiły, że zbyt wiele czasu już zeszło na pierdoły. Zastanawiałem się, w którym ciele jest teraz.

— Dziwne, że musisz pytać — powiedziało to białkowe. — Moja mowa ciała nie zdradza wszystkiego? Podobno wy, żargonauci, czytacie w myślach?

Owszem, miał rację. Nie interesowały mnie jego słowa — były tylko falą nośną. Nie słyszał prawdziwej rozmowy. Wszystkie jego narożniki i płaszczyzny mówiły wiele i choć ich głosy były dziwnie przesterowane od sprzężeń i zniekształceń, wiedziałem, że w końcu je zrozumiem. Musiałem tylko pozwolić mu gadać.

Lecz Jukka Sarasti wybrał ten akurat moment, by przejść tamtędy i precyzyjnym cięciem zniweczyć mój doskonały plan.

— Siri jest najlepszy w branży — rzucił. — Tylko nie wtedy, gdy znajduje się zbyt blisko celu.

Загрузка...