Liderzy to wizjonerzy ze słabo rozwiniętym uczuciem strachu, nierozumiejący jakie mają szanse.
Nasz zwiadowca opadał ku orbicie, obserwując Bena. My spadaliśmy całe dni za nim, obserwując jego. I tyle mieliśmy do roboty: siedzieliśmy w Tezeuszu, a system przekazywał telemetrię na nasze wszczepki. Niezbędni, krytyczni, niezastąpieni — podczas tego pierwszego podejścia mogliśmy równie dobrze służyć za balast.
Minęliśmy granicę Rayleigha Bena. Tezeusz wpatrzył się w wątłe widmo emisyjne i dostrzegł zabłąkany element halo z Wielkiego Psa — fragment poćwiartowanych zwłok jakiejś dawno umarłej galaktyki, który przydryfował do nas i skończył w charakterze zapomnianej miliardy lat temu padliny. Zbliżaliśmy się do czegoś pochodzącego spoza Drogi Mlecznej.
Próbnik zszedł łukiem niżej i głębiej, na tyle blisko, by dać obraz podrasowany fałszywymi kolorami. Powierzchnia Bena rozjaśniła się, nabierając wyglądu wzburzonego parfait o kontrastowych warstwach, na tle ostrych jak diamenty gwiazd. Coś się tam skrzyło, delikatnymi iskierkami na wiecznej pokrywie chmur.
— Błyskawice? — zastanawiała się James.
Szpindel pokręcił głową.
— Meteoryty. W okolicy musi być pełno kamieni.
— Nie taki kolor — powiedział Sarasti. Fizycznie nie znajdował się z nami, siedział w swoim namiocie, spięty z Kapitanem, ale dzięki ConSensusowi pojawiał się, gdzie zechciał.
Po mojej wszczepce przewinęła się morfometryka: masa, średnica, średnia gęstość. Doba na Benie trwała siedem godzin i dwadzieścia minut. Wokół równika miał rozproszony, ale pokaźny pas akrecyjny, bardziej torus niż pierścień, od górnej warstwy chmur mierzący prawie pół miliona kilometrów — pewnie sproszkowane zwłoki księżyców, zmielone na pył.
— Meteoryty. — Szpindel się wyszczerzył. — A nie mówiłem?
Wyglądało na to, że ma rację; w miarę jak odległość malała, wiele punktowych iskierek rozmazywało się w rysujące atmosferę efemeryczne kreseczki. Przy biegunach pasma chmur migotały przyćmionymi przebłyskami wyładowań.
Maksima słabej emisji radiowej na trzydziestu jeden i czterystu metrach. Zewnętrzna warstwa atmosfery bogata w metan i amoniak; obfitość litu, wody, tlenku węgla. Wodorosiarczek amonu i zasadowe halogenki mieszają się lokalnie w wirowych chmurach. W wyższych warstwach słabe zasady. Teraz to było widać nawet z Tezeusza, a nasz próbnik zszedł na tyle nisko, że widział już nie dysk, lecz ażur — wklęsłą, ciemną ścianę kipiącą warstwami czerwieni i brązu, z niewyraźnymi plamami antracenu i pirenu.
Na wprost nas oblicze Bena osmalił jeden z miriadów meteorytów; przez chwilę wydało mi się, że widzę nawet maleńki ciemny punkcik w jego rdzeniu, ale nagły szum porysował obraz. Bates cicho zaklęła. Wizja rozmazała się, potem poprawiła, gdy próbnik zmienił ton głosu na wyższą częstotliwość. Nie mogąc przekrzyczeć jazgotu na długich falach, przemówił laserem.
A i tak się zacinał. Wycelowanie promienia na zmienną odległość w granicach miliona kilometrów nie powinno w ogóle stanowić problemu: nasze trajektorie były znanymi parabolami, nasza pozycja względna nieskończenie przewidywalna w dowolnym czasie t. Lecz ślad meteorytu na obrazie skakał i polatywał, jakby ktoś co chwila minimalnie wytrącał promień lasera z linii. Rozżarzony gaz zamazywał szczegóły; wątpliwe zresztą, czy nawet idealnie stabilny obraz zapewniłby jakieś ostre krawędzie, których mogłoby się chwycić ludzkie oko. A jednak. Coś w nim było nie tak, w tej maleńkiej czarnej kropce pośrodku blednącej jaskrawości. Jakaś prymitywna część umysłu uparcie odmawiała nazwania tego naturalnym.
Obraz podskoczył jeszcze raz, rozbłysnął czernią i nie wrócił.
— Poszła z dymem — zameldowała Bates. — Szpila na końcu. Jakby trafiła na spiralę Parkera, ale taką z porządnie ciasnym gwintem.
Nie musiałem przywoływać podpowiedzi. Wyraz twarzy, nagłe zmarszczki między brwiami mówiły jasno: miała na myśli pole magnetyczne.
— Było… — zaczęła i zamilkła, gdy w ConSensusie wyskoczyła liczba. — 11,2 tesli.
— Jasna cholera — szepnął Szpindel. — Naprawdę?
Sarasti mlasnął gdzieś w głębi gardła i gdzieś w głębi statku. Chwilę później zaserwował nam replay, ostatnie parę sekund pomiarów powiększone, wygładzone, z poprawionym kontrastem, od światła widzialnego po głęboką podczerwień. Ten sam spowity płomieniem ciemny okruch, za nim płonąca smuga. Pociemniało, gdy odbił się od gęstszej atmosfery w dole i na nowo nabrał wysokości. Smuga cieplna zblakła niemal od razu. Jej rozżarzony rdzeń wzniósł się z powrotem w przestrzeń, jak stygnący węgielek. Z przodu miał stożkowaty lejek, rozdziawiony jak paszcza. Jajowaty tułów zniekształcały krępe płetwy.
Ben podskoczył i raz jeszcze zniknął.
— Meteoryty — rzuciła sucho Bates.
Po tym wszystkim nie miałem poczucia wielkości. Mógł to być zarówno owad, jak i asteroida.
— Duże to było? — wyszeptałem, ułamek sekundy przed pojawieniem się odpowiedzi na wszczepce: czterysta metrów wzdłuż osi.
I znów oglądaliśmy Bena z bezpiecznej odległości, ciemny, niewyraźny dysk pośrodku przedniego wizjera Tezeusza. Pamiętałem jednak zbliżenie: skrząca się kula ognia z czarnym rdzeniem; twarz pocięta ranami i dziobami, nieustannie ranna, nieustannie się gojąca.
Tych urządzeń były tam tysiące.
Tezeusz zadygotał wzdłuż osi. Był to tylko hamujący impuls ciągu, ale przez chwilę wyobrażałem sobie, że wiem, jak się czuje.
Zabezpieczyliśmy się na wszystkie strony i podeszliśmy jeszcze raz.
Tezeusz, włączając ciąg na dziewięćdziesiąt osiem sekund, odsunął się, wchodząc na potężny łuk, który mógł przy niewielkim wysiłku zmienić się w orbitę — albo szybki i dyskretny przelot obok, gdyby okolica okazała się zbyt nieprzyjazna. Niewidoczny strumień z Ikara przesunął się na lewą burtę, rozpraszając w czasoprzestrzeni swój wytrwały potok energii. Nasz wielki jak miasto parasol grubości jednej cząsteczki zwinął się i spakował, do czasu aż statek znów poczuje pragnienie. Zasoby antymaterii natychmiast zaczęły spadać — tym razem byliśmy żywi i mogliśmy to obserwować. Ubytek był nieznaczny, ale nagłe pojawienie się na wyświetlaczu minusa miało w sobie coś niepokojącego.
Mogliśmy dalej trzymać się tego sznurka, zostawić w strumieniu telematerii boję, żeby odbijała energię ku nam. Susan James zdziwiła się, że tego nie zrobiliśmy.
— Zbyt ryzykowne — powiedział lakonicznie Sarasti.
Szpindel nachylił się ku James.
— Po co podsuwać komuś jeszcze jeden cel do strzelania, nie?
Wysłaliśmy przed siebie kolejne próbniki, na zbyt krótkiej smyczy i ze zbyt małym zapasem paliwa na coś więcej niż tylko krótki przelot i autodestrukcję. Nie potrafiły oderwać oczu od wirujących wokół Big Bena maszyn. Tezeusz też się w nie wpatrywał, z daleka, ale bardziej przenikliwie. Jednakże nurkowie, nawet jeśli wiedzieli, że na nich patrzymy, całkiem nas ignorowali. Śledziliśmy ich lot aż do zniknięcia, obserwowaliśmy pętle wzdłuż miliona parabol o milionie kątów. Nie widzieliśmy, żeby kiedykolwiek się zderzyły — czy to ze sobą, czy z kotłowaniną kamieni wokół równika Bena. Każde perygeum nurkowało na moment w atmosferę; tam zapalały się, zwalniały i przyspieszały z powrotem w kosmos, z tylnymi dyszami żarzącymi się zakumulowanym ciepłem.
Bates pobrała z ConSensusa obraz, zaznaczyła przód i podpisała: naddźwiękowy silnik strumieniowy.
W niecałe dwa dni zarejestrowaliśmy ich niemal czterysta tysięcy. To chyba była większość — potem krzywa nowych obserwacji spłaszczyła się, dążąc do jakiejś teoretycznej asymptoty. Większość orbit była szybka i znajdowała się blisko Bena, Sarasti wyrysował jednak rozkład częstotliwości — według niego niektóre sięgały aż do Plutona. Mogliśmy siedzieć tu latami, a i tak od czasu do czasu złapać jeszcze jakiegoś płaskonosa powracającego z dalekiej wyprawy w próżnię.
— Te szybsze osiągają na ostrym zakręcie ponad pięćdziesiąt g — zauważył Szpindel. — Mięso tyle nie wytrzyma. Według mnie są bezzałogowe.
— Mięso daje się wzmacniać — stwierdził Sarasti.
— Jak ktoś ma w środku takie rusztowanie, można równie dobrze przestać się chrzanić i nazwać go maszyną.
Morfometrię powierzchni miały całkiem jednolitą. Czterysta tysięcy nurków i każdy identyczny. Nawet jeśli był między nimi jakiś dyrygujący resztą samiec alfa, optycznie nie dało się go odróżnić.
Którejś nocy — przynajmniej według pokładowej miary — zwabiony cichutkim piskiem torturowanej elektroniki zaszedłem do bąbla obserwacyjnego. Unosił się w nim Szpindel, obserwując nurków. Zamknął pokrywy, zasłonił gwiazdy i zbudował sobie na ich miejscu przytulne analityczne gniazdko. Po całej kopule rozlewały się wykresy i okienka, jakby nie wystarczała im wirtualna przestrzeń w jego głowie. Taktyczne informacje oświetlały go ze wszystkich stron, zamieniając w jaskrawy patchwork migotliwych tatuaży.
Człowiek Ilustrowany.
— Mogę wejść? — zapytałem.
Odburknął coś, najpewniej w stylu: tak, ale nie narzucaj się.
W kopule, oprócz pisku, który mnie tu sprowadził, było słychać syk i stukot ulewnego deszczu.
— Co to jest?
— Magnetosfera Bena. — Nie podniósł wzroku. — Ładna, nie?
Syntetycy na służbie nie mają zdania — pozwala to zminimalizować wpływ obserwatora. Tym razem pozwoliłem sobie na drobne odstępstwo.
— Szum jest fajny. Ale tych pisków mogłoby nie być.
— Kpisz sobie? Komisarzu, to muzyka sfer niebieskich. Jest piękna. Jak dawny jazz.
— Też mi nigdy specjalnie nie pasował.
Wzruszył ramionami i przykręcił górny rejestr, tak by pozostał tylko szmer deszczu. Utkwił rozbiegany wzrok w jakiejś zawiłej grafice.
— Chcesz newsa do swoich notatek?
— Pewnie.
— No to masz. — Kiedy wskazywał, światło odbijało się od jego rękawiczki sterującej, opalizując jak skrzydła ważki: widmo absorpcyjne w zapętlonym szeregu czasowym. W piętnastosekundowym przedziale wypiętrzały się i spłaszczały, wypiętrzały i spłaszczały jaskrawe szczyty.
Podpowiedzi mówiły tylko coś o długościach fal i angstremach.
— Co to takiego? — zapytałem.
— Pierdy nurków. Te typki plują do atmosfery skomplikowanymi związkami organicznymi.
— Jak skomplikowanymi?
— Ciężko powiedzieć. Na razie. Wątłe ślady, a poza tym rozpraszają się ot tak. Wiemy przynajmniej, że to cukry i aminy. Może białka. Może coś jeszcze.
— Może życie? Mikroorganizmy? Obcy uskuteczniają terraformowanie?
— Zależy, jak definiujesz życie, nie? — powiedział Szpindel. — Tam nawet Deinococcus za długo by nie pożył. Ale tej atmosfery jest dużo. Jeśli chcą ją całkiem zmienić przez takie bezpośrednie posiewy, nie powinni się specjalnie spieszyć.
— A gdyby, to chyba o wiele szybciej szłoby przy samopowielających się posiewach. Dla mnie to coś jak życie — dodałem.
— A dla mnie to coś jak rolnicze opryski. Jebańcy zmieniają tę gazową kulę w plantację ryżu większą od Jowisza. — Uśmiechnął się nerwowo. — Ktoś ma niezły apetycik, co? Człowiek się zastanawia, czy aby nasze siły nie są troszeczkę za małe…
Na następnym spotkaniu odkrycia Szpindla były gwoździem programu.
Wampir przedstawił nam podsumowanie, rzucając na stół wizualne pomoce naukowe.
— Von-neumannowski, samopowielający się agent z selekcją typu r. Nasiono przypływa i rodzi ślizgacze, które pozyskują surowiec z pasa akrecyjnego. Trochę zakłóceń w orbitach, ten pas jeszcze się nie ustabilizował.
— Nie widzieliśmy, żeby któryś ze stada coś rodził — wtrącił Szpindel. — Jakieś ślady fabryki?
Sarasti pokręcił głową.
— Może już ją opuścili. Zdekompilowali. Albo może przy optymalnym N stado przestaje się mnożyć.
— To dopiero buldożery — stwierdziła Bates. — Potem przyjdą lokatorzy.
— I to sporo, nie? — dodał Szpindel. — Parę rzędów wielkości przewagi liczebnej.
— Ale pewnie za sto lat, co najmniej — zauważył James.
Sarasti mlasnął.
— Czy te ślizgacze budują świetliki? Albo Burnsa-Caulfielda?
Pytanie było retoryczne, ale Szpindel i tak odpowiedział:
— Nie widzę możliwości.
— Czyli ktoś inny. Ktoś, kto już tu jest.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Topologia James tasowała się i przeobrażała w ciszy; gdy znów otworzyła usta, na czele stał ktoś nieuchwytnie młodszy.
— Skoro budują tutaj dom, ich środowisko zupełnie nie przypomina naszego. To optymistyczne.
Michelle. Synestetka.
— Białka. — Wyraz oczu Sarastiego za osłoną był nieodgadniony. Pokrewna biochemia. Mogą nas zjeść.
— Kimkolwiek są, nawet nie potrzebują do życia słońca. Nasze terytoria i zasoby nie nakładają się, nie ma podstaw do konfliktu. Nie ma powodu, żebyśmy nie mogli w spokoju koegzystować.
— Z drugiej strony — rzucił Szpindel — z technologii wynika wojowniczość.
Michelle cicho prychnęła.
— Owszem, według klaki teoretyków historii, którzy w życiu nie spotkali obcego. Może uda nam się udowodnić, że się mylą. — W jednej chwili zniknęła, jej emocje rozproszyły się jak miecione wietrznym wirem liście i zastąpiła ją Susan James, zadając pytanie:
— Może po prostu ich zapytamy?
— Zapytamy? — zdziwiła się Bates.
— Jest tam czterysta tysięcy maszyn. Skąd wiadomo, że nie rozmawiają?
— Słyszelibyśmy — powiedział Szpindel. — To automaty.
— Nie zaszkodzi ich kontrolnie spingować, tak dla pewności.
— Nawet jeśli są inteligentne, wcale nie muszą mówić. Język i inteligencja nawet na Ziemi wcale nie są za mocno skorelo…
James przewróciła oczyma.
— Może by przynajmniej spróbować? Po to tu jesteśmy. Przynajmniej ja. Tylko wysłać jakiś cholerny sygnał.
Po chwili piłkę przejęła Bates.
— Według teorii gier to słaby ruch, Suze.
— Teorii gier. — W jej ustach zabrzmiało to jak brzydkie słowo.
— Najlepsza strategia to wet za wet. Oni coś wysłali, my odpowiedzieliśmy. Piłka jest po ich stronie i jeśli wyślemy jeszcze jeden sygnał, może za bardzo się odsłonimy.
— Znam te zasady. Wynika z nich, że jeśli druga strona już nigdy nie przejmie inicjatywy, przez resztę misji ignorujemy się nawzajem, bo teoria gier mówi, że nie chcemy zrobić wrażenia, że się napraszamy.
— Ta reguła obowiązuje tylko wobec nieznanych graczy — wyjaśniła pani major. — Im więcej się dowiemy, tym więcej będziemy mieli alternatyw.
James westchnęła.
— No, tylko widzicie… wy wszyscy przylecieliście tu z założeniem, że to będą wrogowie. Jakby prosty sygnał powitalny od razu miał sprawić, że się na nas rzucą.
Bates wzruszyła ramionami.
— Tylko ostrożność ma sens. Może i jestem trepem, ale nie mam specjalnej ochoty wkurwiać czegoś, co ot tak skacze sobie od gwiazdy do gwiazdy i terraformuje superjowisze. Chyba nie muszę nikomu przypominać, że z Tezeusza żaden okręt wojenny.
Powiedziała „nikomu”, ale chodziło o Sarastiego. On, skupiony na własnym horyzoncie, nie odpowiedział. W każdym razie nie na głos; ale jego płaszczyzny przemówiły całkiem innym językiem.
„Na razie”, powiedziały.
Swoją drogą Bates miała rację. Oficjalnie Tezeusz był obwieszony sprzętem do badań, nie do walki. Nasi władcy bez wątpienia woleliby mieć obok ładunku naukowego także atomówki i działa akceleracyjne, ale zasady bezwładności nie zmieni nawet teleprzekaźnik z paliwem. Uzbrojony prototyp konstruowałoby się dłużej; potężniejszy, objuczony ciężką artylerią, przyspieszałby wolniej. Nasi mocodawcy zdecydowali, że czas liczy się bardziej niż uzbrojenie. W razie konieczności, fabrykatory, dysponując czasem, mogą zbudować wszystko co potrzeba. Oczywiście, wyprodukowanie od zera działa akceleracyjnego trochę potrwa, może trzeba będzie obrabować z surowca jakąś miejscową asteroidę, ale da się to zrobić. Zakładając, że wrogowie, przez wzgląd na fair play, zechcą poczekać.
Tylko jakie są szanse, że nawet nasza najlepsza broń coś wskóra przeciwko inteligentnym istotom, które potrafią zrobić Ognisty Deszcz? Jeśli Nieznany jest nieprzyjazny, jesteśmy skazani na porażkę, obojętne co zrobimy. Nieznany jest bowiem na wyższym poziomie technologicznego zaawansowania — niektórzy twierdzą, że wskutek tego jest z definicji wrogi. Z technologii wynika wojowniczość, utrzymują.
Teraz, kiedy to nie ma znaczenia, powinienem to chyba wyjaśnić. Pewnie już dawno zdążyliście zapomnieć.
Dawno, dawno temu żyły sobie trzy plemiona. Optymiści, czczący świętego Drake’a i Sagana, wierzyli w kosmos kipiący od dobrodusznych istot inteligentnych — duchowych braci potężniejszych i bardziej oświeconych od nas, wielkie galaktyczne braterstwo, w którego szeregi pewnego dnia awansujemy. „Oczywiste”, mówili Optymiści, „że podróże kosmiczne sugerują oświecenie, trzeba dla nich bowiem opanować potężną, niszczącą energię. Każda rasa, która nie umie wznieść się ponad własne drapieżne instynkty, zanim nauczy się pokonywać międzygwiezdne przestrzenie, dawno zdąży się unicestwić”.
Naprzeciw Optymistów siedzieli Pesymiści, klękający przed podobiznami świętego Fermiego i paru świętych mniejszego kalibru. Pesymiści wyobrażali sobie samotny wszechświat pełen martwych skał i prokariotycznej mazi. „Szanse są po prostu znikome”, upierali się. „Zbyt wiele samotnych ciał niebieskich, za silne promieniowanie, zbyt wiele nadmiernie ekscentrycznych orbit. To istny cud, że istnieje choć jedna Ziemia; liczyć na więcej znaczy porzucić rozum i paść ofiarą manii religijnej. Przecież wszechświat ma już czternaście miliardów lat; gdyby w galaktykach roiło się od inteligentnych istot, dawno by do nas dotarły”.
W punkcie równoodległym od tych dwóch szczepów siedzieli Historycy. W kwestii prawdopodobieństwa pojawienia się inteligentnych, podróżujących po kosmosie istot pozaziemskich nie mieli za wiele przemyśleń. „Ale jeśli ktoś taki istnieje”, mówili, „nie będzie po prostu inteligentny. Będzie wredny”.
Ten wniosek czasem wydaje się banalny. Czymże w końcu jest ludzka historia, jeśli nie szeregiem coraz potężniejszych technologii biorących pod but wszystkie poprzednie? Ale nie chodziło tu wyłącznie o ludzką historię, czy o niesportową przewagę, jaką narzędzia dają jednej ze stron — uciemiężeni przyswajają sobie nowoczesną broń równie łatwo jak ciemiężcy, jeśli da im się choćby minimalną okazję. Nie, prawdziwa kwestia to: skąd w ogóle wzięły się te narzędzia? Główny problem: po co w ogóle są narzędzia?
Według Historyków narzędzia mają tylko jeden cel: przemocą nadać wszechświatowi nienaturalny kształt. Traktują naturę jak wroga, z definicji są buntem przeciwko zastanemu porządkowi. W przyjaznym środowisku technologia karleje, w kulturze rządzonej wiarą w naturalną harmonię nigdy nie rozkwita. Po co wymyślać reaktory termojądrowe, jeśli żyjesz w przyjemnym klimacie i masz pod dostatkiem jedzenia? Po co budować twierdze, jeśli nie masz wrogów? Po co zmieniać świat, który w niczym ci nie zagraża?
Ludzka cywilizacja także jeszcze do niedawna miała sporo odgałęzień. Nawet na początku XXI wieku parę izolowanych plemion ledwo co osiągnęło etap kamienia łupanego. Inne poprzestały na rolnictwie. Jeszcze innych nie satysfakcjonowało nic, dopóki nie rozprawią się z naturą, kolejnych — dopóki nie nauczą się budować miast w kosmosie.
W końcu jednak wszyscy się zatrzymywali. Każda nowa technologia tratowała poprzednie, wspinała się na jakąś asymptotę, gdzie spoczywała na laurach i kończyła postęp — aż wreszcie moja własna matka zapakowała się jak larwa do plastra miodu, ugłaskana przez maszyny, odarta z motywacji przez samozadowolenie.
Lecz historia nigdy nie twierdziła, że każdy musi zatrzymać się tam, gdzie my. Sugerowała tylko, że ci, którzy się zatrzymali, nie muszą już walczyć o przeżycie. Mogą istnieć inne, piekielne światy, gdzie najlepsza ludzka technologia natychmiast się załamie, gdzie środowisko nadal jest wrogiem, gdzie przeżyją tylko wojujący ostrzejszymi narzędziami i potężniejszymi imperiami. A tam zagrożenia nie będą trywialne. Zła pogoda i naturalne katastrofy albo cię zabijają, albo nie, a kiedy je pokonasz — lub się przystosujesz — tracą znaczenie. Nie, jedyne czynniki środowiskowe, które wciąż się liczą, to takie, które potrafią kontratakować, wymyślają nowe strategie przeciwdziałające twoim, zmuszają wrogów do wspinania się coraz wyżej tylko po to, by przeżyć. W ostatecznym rozrachunku liczy się tylko inteligentny wróg.
A skoro najlepsze zabawki naprawdę lądują w rękach tych, którzy nie zapomnieli, że życie w rzeczy samej jest aktem wojny z inteligentnym przeciwnikiem, to co powinniśmy myśleć o rasie, której maszyny podróżują między gwiazdami?
Ten argument był dość klarowny. Mógłby nawet zapewnić Historykom zwycięstwo — gdyby takie debaty kiedykolwiek rozstrzygała logika i gdyby znudzona publiczność dawno nie ogłosiła Fermiego zwycięzcą na punkty. Lecz dla większości ludzi paradygmat Historyków był po prostu za brzydki, zbyt darwinowski, a poza tym mało kogo już ta kwestia obchodziła. Co z tego, że jakaś bryła ziemi nad Erydanem w Wielkiej Niedźwiedzicy ma tlenową atmosferę? I tak jest czterdzieści trzy lata świetlne stąd i się nie odzywa; jeśli pragniesz latających kandelabrów i mesjaszy z innych planet, możesz sobie zamówić ich do woli w Niebie. A jeżeli potrzebujesz testosteronu i ćwiczeń strzeleckich, możesz wybrać zaświaty pełne paskudnych, bardzo kiepsko celujących obcych. Gdy zaś z twoim światopoglądem kłóci się już sama myśl o pozaziemskiej inteligencji, eksploruj sobie wirtualną galaktykę pełną pustych nieruchomości, czekającą, gotową na przyjęcie przechodzących akurat tamtędy bogobojnych ziemskich pielgrzymów.
Tam jest wszystko, kosztem zaledwie piętnastu minut majstrowania i gniazda na karku. Po co męczyć się w ciasnych i śmierdzących klitkach prawdziwych statków kosmicznych, żeby obejrzeć osad brudu na Europie?
I tym przewidywalnym sposobem powstało czwarte plemię, niebiański zastęp zatriumfował nad pozostałymi: Plemię, które Ma Gdzieś. Nie mieli pojęcia, co począć, gdy pojawiły się Świetliki.
Wysłali więc nas, a z nami — w spóźnionym hołdzie dla mantry Historyków — także żołnierza, na wszelki wypadek. Bardzo wątpliwe, czy jakiekolwiek dziecko Ziemi może się równać z rasą posiadającą międzygwiezdną technologię, gdyby okazała się nieprzyjazna. Sam jednak dobrze wiedziałem, że obecność Bates jest uspokajająca przynajmniej dla pozostałych ludzi w załodze. Jeśli już koniecznie musisz walczyć bez broni z rozjuszonym tyranozaurem o czterocyfrowym IQ, nie zaszkodzi mieć u boku wyszkolonego specjalisty od wojny.
W najgorszym razie będzie umiała wystrugać ostry kij z jakiegoś drzewa, które się napatoczy.
— Przysięgam, jeśli obcy nas wszystkich zeżrą, podziękujemy za to Kościołowi Teorii Gier — powiedziała Sascha.
Znalazła w kambuzie cegiełkę kuskusu. Ja przyszedłem tam po kofeinę. Byliśmy w zasadzie sami; reszta załogi rozproszyła się, od kopuły po fabrykator.
— To lingwiści z niej nie korzystają? — Wiedziałem, że niektórzy tak.
— My nie. — A reszta to dyletanci. — Teoria gier ma jeden problem: zakłada, że gracze racjonalnie działają we własnym interesie. A ludzie po prostu nie są racjonalni.
— Kiedyś tak zakładała — przyznałem. — Dzisiaj uwzględnia się neurologię społeczną.
— Ludzką neurologię społeczną. — Odgryzła kawałek cegiełki i dodała z ustami pełnymi pszennego grysiku: — Tylko do tego nadaje się teoria gier. Dla graczy racjonalnych i ludzkich. Możemy sobie do woli zgadywać, czy to będzie miało którąś z tych cech. — Machnęła ręką, pokazując jakiegoś czającego się za grodzią archetypowego obcego.
— Ma swoje ograniczenia — zgodziłem się z nią. — Ale po prostu korzysta się z narzędzi, które są pod ręką.
Sascha parsknęła.
— Czyli jeśli nie uda ci się skombinować porządnego projektu, budujesz swój wymarzony dom na podstawie zbiorku zbereźnych limeryków.
— No, może nie. — Po chwili, mimo woli biorąc to do siebie, dodałem: — Mnie się jednak przydała. Nie zgadłabyś chyba w czym.
— Tak? Na przykład?
— Przy urodzinach — odparłem i od razu tego pożałowałem.
Sascha przestała przeżuwać. Coś jej w oczach błysnęło, potem zamigotało, jakby pozostałe osobowości nadstawiały uszu.
— No mów — rzuciła.
Czułem, że słucha cała Banda.
— Nic takiego, naprawdę. Taki przykład.
— No powiedz nam. — Sascha przechyliła głowę James.
Wzruszyłem ramionami. Nie było sensu robić z tego nie wiadomo czego.
— Wiesz, według teorii gier nie powinno się nikomu mówić, kiedy ma się urodziny.
— Nie rozumiem.
— To przegrywające otwarcie. Po nim nie ma wygrywającej strategii.
— Jak to, strategii? Chodzi o urodziny.
Dokładnie to samo powiedziała Chelsea, kiedy jej tłumaczyłem. „Posłuchaj”, mówiłem, „załóżmy, że mówisz wszystkim, kiedy to jest, a potem nic się nie dzieje. To prawie jak policzek”.
„A załóżmy, że wyprawiają ci urodziny”, odparła Chelsea.
„Wtedy nie wiesz, czy robią to szczerze, czy twoje wcześniejsze działanie skłoniło ich, z poczucia winy, do obchodzenia święta, o którym woleliby nie pamiętać. Za to, jeśli nikomu nie powiesz i nikt nie przyjdzie, nie ma powodu się martwić, bo w końcu przecież nikomu nie powiedziałaś. A jeżeli już ktoś zaprosi cię na drinka, wiesz, że to szczere — nikt nie zadawałby sobie trudu, by się dowiedzieć, kiedy masz urodziny — a potem obchodzić ich — gdyby naprawdę cię nie lubił”.
Banda oczywiście o wiele lepiej łapała takie rzeczy. Nie musiałem tłumaczyć tego słownie: mogłem wziąć kawałek ConSensusa i narysować macierz wypłat, „mówić / nie mówić” w kolumnach, „życzenia / brak życzeń” w wierszach, a w samych kratkach niepodważalna czarno-biała logika zysków i strat. Matematyka dowodzi niezbicie: jedyną wygrywającą strategią jest tajemnica. Tylko głupek mówi, kiedy ma urodziny. Sascha popatrzyła na mnie.
— Pokazywałeś to komuś? — zapytała.
— Pewnie. Mojej dziewczynie.
Jej brwi się uniosły.
— Miałeś dziewczynę? Prawdziwą?
Kiwnąłem głową.
— Raz.
— To znaczy, po tym, jak jej to pokazałeś.
— No tak.
— Aha. — Jej wzrok powędrował z powrotem ku macierzy. — Bo jestem ciekawa, Siri. Jak zareagowała?
— Właściwie prawie wcale. Z początku. Potem się śmiała.
— Jakaś dobra kobieta. — Sascha pokręciła głową. — Ja bym cię rzuciła w sekundę.
Mój conocny zdrowotny spacer wzdłuż kręgosłupa statku — wspaniały lot jak ze snu, z jednym stopniem swobody. Płynąłem przez włazy i korytarze, rozpościerałem ręce i wirowałem w delikatnym tornado bębna. Bates biegała wokół mnie, odbijając piłeczkę od grodzi i pojemników, wyciągając się, by złapać ją po odbiciu, lecącą torem zakrzywionym w wirowej pseudograwitacji. Gdy mijałem schodki, piłeczka odbiła się od nich rykoszetem i zniknęła, przez ucho igielne między kryptą a mostkiem słyszałem przekleństwa pani major.
Wyhamowałem tuż przed kopułą, zatrzymany dochodzącymi z przodu cichymi głosami.
— Jasne, że są piękne — szeptał Szpindel. — Przecież to gwiazdy.
— Chyba nie jestem pierwszą osobą, której to pokazujesz.
— Dopiero drugą. Ale umówiłem się z Misz.
— Nic nie mówiła.
— Nie musi ci mówić wszystkiego. Zapytaj ją.
— Posłuchaj: może ty nie, ale ja biorę supresory popędu.
— Same kosmate myśli, Suze. Eros to tylko jeden rodzaj miłości, nie? Starożytni Grecy znali cztery.
— Taaa. — To już ewidentnie nie była Susan. — Można się było domyślić, że dla ciebie wzorem jest banda sodomitów.
— Kurwa, Sascha. Proszę tylko o parę minut w cztery oczy z Misz, zanim znów zaczniesz strzelać z bicza…
— Icusiu, to też moje ciało. Będziesz mi mydlił oczy moim własnym mydłem?
— Ja tylko chcę pogadać, okej? W cztery oczy. To tak wiele?
Usłyszałem, jak Sascha nabiera powietrza.
I jak wypuszcza je Michelle.
— Przepraszam, młody. Wiesz jak to jest z Bandą.
— Dzięki Bogu. Całkiem jakby jakaś społeczna kontrola wpadała za każdym razem, gdy zechcę z tobą porozmawiać.
— Chyba masz szczęście, że oni w ogóle cię lubią.
— A ja nadal uważam, że powinnaś zorganizować zamach stanu.
— Zawsze przecież możesz się do nas wprowadzić.
Dobiegł mnie szelest ciał w bliskim kontakcie.
— Jak się czujesz? — zapytał Szpindel. — Wszystko dobrze?
— W porządku. Chyba już się przyzwyczaiłam, że znowu żyję. A ty?
— Ja jestem łamagą, obojętne, ile czasu poleżę w trumnie.
— Ale działasz skutecznie.
— No cóż, merci, staram się jak mogę.
Krótkie milczenie. Tezeusz cichutko nucił sam do siebie.
— Mama miała rację — powiedziała Michelle. — Są przepiękne.
— A co widzisz, kiedy na nie patrzysz? To znaczy…
— Są… kłujące — odrzekła Michelle. — Kiedy kręcę głową, czuję jakby po mojej skórze przesuwały się falami bardzo cieniutkie igiełki. Ale to w ogóle nie boli. Trochę elektryzuje. Przyjemne.
— Szkoda, że nie umiem tego tak poczuć.
— Interfejs masz. Wystarczy zamiast do kory wzrokowej podpiąć kamerę do płata ciemieniowego.
— Ale to mi powie tylko, jak maszyna czuje obraz dotykiem, a nie, jak ty.
— Isaacu Szpindel. Romantyk z ciebie.
— Nie.
— Ty nie chcesz wiedzieć. Chcesz, żeby to było tajemnicą.
— Może nie zauważyłaś, że tajemnic mamy tu aż nadto.
— Tak, ale nie możemy nic na to poradzić.
— To się zaraz zmieni. Za chwilę będziemy wszyscy zapracowani na amen.
— Myślisz?
— Liczę na to — powiedział Szpindel. — Na razie tylko podglądamy z odległości, nie? Mogę się założyć, że zrobi się dużo ciekawiej, kiedy podejdziemy bliżej i zaczniemy grzebać patykiem.
— Może dla ciebie. Tu musi się znaleźć coś biologicznego, przy tylu związkach organicznych.
— No pewnie. Ja będę je osłuchiwać, a ty z nimi rozmawiać.
— Możliwe, że nie. Mama nie zgodzi się z tobą nawet za milion lat, ale z tym językiem miałeś rację. Kiedy się przyjrzeć, widać, że język jest półśrodkiem. Jakby się chciało opowiadać sny sygnałami dymnymi. Imponujące osiągnięcie, chyba najbardziej ze wszystkiego, co potrafi ciało, ale nie zamienisz zachodu słońca w ciąg pomruków, nie tracąc czegoś po drodze. Ogranicza nas. Może to, co tam siedzi, w ogóle go nie używa.
— Myślę jednak, że tak.
— Od kiedy? Przecież to ty cały czas przypominasz, jaki nieefektywny jest język.
— Tylko, kiedy chcę ci się dostać pod skórę. A kiedy do spodni, to zupełnie inna bajka. — Roześmiał się z własnego żartu. — A serio, to czego by używali? Telepatii? Nie obejrzysz się, a siedzisz po uszy w hieroglifach. Co więcej, dekodujesz je w rekordowym czasie.
— Miły jesteś, ale wiesz co? Ja nie potrafię nawet zdekodować połowy tego, co mówi Jukka. — Michelle zamilkła na chwilę. — Czasami zbija mnie z tropu.
— Ciebie i jeszcze siedem miliardów ludzi.
— No. Wiem, że to głupie, ale kiedy go nie widać, jakaś część umysłu mimo woli zastanawia się, gdzie się schował. A kiedy stoi przede mną, sama mam ochotę się schować.
— Nie jego wina, że dostajemy gęsiej skórki na jego widok.
— Wiem. Ale morale to specjalnie nie poprawia. Co to za geniusz wymyślił, żeby mianować wampira dowódcą?
— A gdzie byś go posadziła? Wolałabyś jemu wydawać rozkazy?
— I to nie tylko jego sposób poruszania się. Mówienia też. Coś w nim jest nie tak.
— Wiesz, że…
— Nie chodzi nawet o czas teraźniejszy czy te gardłowe głoski. On… no, sam wiesz, jak on gada. Lakonicznie.
— Optymalnie.
— Ale to sztuczne, Isaac. Gość jest bystrzejszy od nas wszystkich razem wziętych, a czasem gada, jakby znał tylko z pięćdziesiąt słów. — Delikatne parsknięcie. — Gdyby od czasu do czasu użył przysłówka, nie umarłby od tego.
— Aaa. Ale mówisz to, bo jesteś lingwistką i nie rozumiesz, jak można nie rozkoszować się pięknem języka. — Dla żartu dramatycznie odchrząknął. — Z kolei ja jestem biologiem, więc nie widzę w tym nic dziwnego.
— Naprawdę? To wytłumacz mi to, o przemądry i potężny kroicielu żab.
— To proste. Krwiopijca jest wędrowny, nie osiadły.
— No a te… Jak im tam? Orki? Co porozumiewają się gwizdami?
— Mówię przecież: zapomnij o języku. Skup się na stylu życia. Te osiadłe żywią się rybami, nie? Pływają sobie w licznych grupach, cały czas na mniej więcej tym samym obszarze, wciąż gadają. — Usłyszałem cichutki szelest, wyobraziłem sobie, że Szpindel nachyla się i kładzie dłoń na ramieniu Michelle. Zobrazowałem czujniki w rękawiczkach, mówiące, co czuje. — No a te wędrowne żywią się ssakami. Foki, lwy morskie, inteligentne ofiary. Na tyle bystre, żeby się schować, gdy usłyszą chlapnięcie ogonem czy dźwięki echolokacji. Stąd wędrowne drapieżniki są podstępne, nie? Polują w małych grupach, wędrują daleko i trzymają gębę na kłódkę, żeby nikt nie usłyszał, że się zbliżają.
— Czyli Jukka jest wędrowny.
— Instynkt każe mu siedzieć cicho w pobliżu ofiary. Za każdym razem, gdy otwiera usta, w ogóle gdy można go dostrzec, walczy z własnym pniem mózgu. Może nie powinniśmy się na nim wyżywać tylko dlatego, że nie jest najlepszym na świecie specem od gadki motywacyjnej?
— Czyli na każdej odprawie powstrzymuje się, żeby nas nie zeżreć? Fajnie.
Szpindel zachichotał.
— Nie, pewnie aż tak źle nie jest. Chyba nawet orki trochę przestają się pilnować, jak coś upolują. Po co się czaić, kiedy masz pełny żołądek?
— Czyli nie walczy z pniem mózgu. Po prostu nie jest głodny.
— Pewnie i jedno, i drugie. Wiesz, pień mózgu nigdy nie śpi. Ale coś ci powiem. — Jego głos stracił nieco na figlarności. — Jeśli od czasu do czasu będzie uczestniczył w odprawie ze swojej kajuty, nie ma sprawy. Ale jak w ogóle przestanie się pokazywać? Trzeba będzie zacząć uważać na siebie.
Teraz mogę to wreszcie przyznać: zazdrościłem Szpindlowi podejścia do kobiet. Posklejany z pociętych kawałków, jedna zbitka tików i drgawek, ledwo mogąca dotknąć własnej skóry, potrafił jednak być…
Czarujący. To jest to słowo. Czarujący.
W społeczeństwie ten talent już był przeżytkiem, tracąc ważność na równi z niewirtualnym kojarzeniem się w pary. Ale nawet ja jeszcze zdążyłem tego spróbować — nieźle byłoby móc przy tym skorzystać ze Szpindlowego dystansu do samego siebie.
Zwłaszcza kiedy z Chelsea wszystko zaczęło się rozpadać.
Jasne, miałem własny styl. Próbowałem być czarujący na dość osobliwy sposób. Pewnego razu, po kolejnej z niezliczonych kłótni o uczciwość i manipulację emocjonalną, pomyślałem sobie, że może udobrucha ją odrobina humoru i fantazji. Zacząłem podejrzewać, że Chelsea po prostu nie rozumie polityki seksualnej. Jasne, utrzymywała się z edytowania mózgów, ale może po prostu nauczyła się wszystkich tych obwodów na pamięć i nigdy nie zastanowiła, jak one w ogóle powstały, jakie reguły doboru naturalnego je ukształtowały. Może naprawdę nie miała pojęcia, że ewolucyjnie jesteśmy wrogami, że wszystkie związki są skazane na porażkę. Gdybym mógł jej to przemycić do głowy — pokonać wdziękiem jej mechanizmy obronne — może udałoby się jeszcze to wszystko uratować.
Pomyślałem trochę i wymyśliłem doskonały sposób na uświadomienie jej. Napisałem bajkę na dobranoc, rozbrajającą mieszankę humoru i uczucia. Zatytułowałem ją:
KSIĘGA OOGENEZIS
I rzekł Bóg: „Niech się staną Plemniki”. Na to część nasion skurczyła się, potaniając produkcję, i zalała rynek.
I rzekł Bóg: „Niech się staną Jaja”. I plaga Plemników spadła na resztę nasion. I zaprawdę, tylko niektóre wydały owoce, Plemnik bowiem nie zapewniał zygocie pożywienia, poradziły więc sobie tylko największe. A te z biegiem czasu jeszcze bardziej urosły.
Bóg włożył tedy Jaja do łona i rzekł: „Tu czekajcie: jesteście za duże i nieporęczne, niech więc Plemniki szukają was w waszych komnatach. Odtąd będziecie zapładniane wewnętrznie”. I tak się stało.
I rzekł Bóg do gamet: „Owoc waszego złączenia niech żyje wszędzie i przyjmuje dowolne kształty. Może oddychać wodą, powietrzem albo siarczaną breją gejzerów. Ale nie zapominajcie o mym jedynym przykazaniu, niezmienionym od zarania czasu: macie szerzyć swe geny”.
Tak oto Jaja i Plemniki trafiły na świat. I rzekły Plemniki: „Jesteśmy tanie i liczne, jeśli posiejemy się wszędzie, na pewno spełnimy Boży plan. Będziemy odtąd szukać nowych towarzyszek i pozostawiać je z dziećmi, jest bowiem wiele łon, a mało czasu”.
Lecz Jajo odpowiedziało: „Lecz brzemię rozmnażania spoczywa na mnie. Muszę nosić ciało, które jest tylko w połowie moje, i żywić je, nawet gdy już opuści me łono”. (U boku Jaja siedziało bowiem już wiele ciepłokrwistych, porośniętych Jutrem ciałek). „Mogę mieć tylko kilkoro dzieci, muszę się im poświęcać, chronić je i bronić. Zmuszę tedy Plemnika do pomocy, bo to on mnie w to wpakował. I choć będzie cierpiał u mego boku, nie pozwolę mu odejść ani kłaść się z mymi konkurentkami”.
I Plemnik widział, że to jest niedobre.
A Bóg uśmiechnął się, albowiem Jego przykazanie rozpoczęło wojnę Plemnika i Jaja, trwającą nawet wtedy, gdy oba już stały się zbędne.
Pewnego ciemnego wtorkowego wieczoru, gdy światło było idealne, przyniosłem jej kwiaty. Zwróciłem uwagę na paradoks tej odwiecznej romantycznej tradycji — w ramach przedkopulacyjnej łapówki wręcza się odcięte genitalia innego gatunku — a potem, gdy mieliśmy się pieprzyć, wyrecytowałem tę bajkę.
Do tej pory nie wiem, co właściwie poszło nie tak.