Dlaczego człowiek, nieokazujący miłosierdzia niższym od siebie, miałby spodziewać się, że jego własne modlitwy o zmiłowanie zostaną wysłuchane przez Najwyższego?

Pierre Troubetzkoy


— Problem w tym — powiedziała Chelsea — że ta cała rzecz w pierwszej osobie wymaga wysiłku. Musi ci zależeć na tyle, żeby spróbować. Zrozum. Urobiłam sobie ręce po łokcie nad tym związkiem, starałam się tak ciężko, ale tobie, zdaje się, w ogóle nie zależy…

Myślała, że to coś nowego. Myślała, że tego nie przewidziałem, bo nic nie powiedziałem. A ja zapewne dostrzegłem to wcześniej niż ona. Nic nie mówiłem, bo bałem się wystawić na cios.

Żołądek skręcił mi się w supeł.

— Zależy mi na tobie — powiedziałem.

— Tylko w takim stopniu, w jakim tobie w ogóle może zależeć — przyznała. — Ale… to znaczy, wiesz, czasami jesteś w porządku, czasem wspaniale mieć cię koło siebie, ale gdy tylko jakaś sprawa staje się napięta, odchodzisz i znikasz. Twoim ciałem steruje ten wojskowy komputer; po prostu nie mogę już tego znieść…

Wpatrzyłem się w motylka na wierzchu jej dłoni. Opalizujące skrzydła leniwie się rozpostarły i złożyły. Ciekawe, ile ma takich tatuaży; dotąd widziałem ich z pięć na różnych częściach ciała, choć zawsze tylko jeden na raz. Zastanowiłem się, czy jej nie zapytać, ale moment chyba nie był odpowiedni.

— Czasami bywasz taki… brutalny — mówiła. — Wiem, że nieumyślnie, ale… no, nie wiem. Może ja jestem dla ciebie zaworem bezpieczeństwa, czy coś takiego. A może musisz aż tak mocno zanurzyć się w swoją pracę, że wszystko się w tobie kumuluje i potem potrzebujesz się na kimś wyładować. Może dlatego mówisz to, co mówisz.

Teraz czekała, aż ja coś powiem.

— Byłem szczery — odparłem.

— No tak. Patologicznie. Przeszła ci kiedyś przez głowę jakaś negatywna myśl, której byś nie wypowiedział? — Głos jej drżał, ale oczy, tym razem, pozostały suche. — To chyba tak samo moja wina, jak twoja. Może nawet bardziej. Już kiedy się spotkaliśmy, wiedziałam, że jesteś… oddalony. Na pewnym poziomie zawsze się obawiałam, że to nastąpi.

— No to po co w ogóle próbować? Skoro wiedziałaś, że wszystko się tak właśnie posypie?

— Oj, Cygnus. Może to nie ty powtarzasz, że każdy związek w końcu się sypie? Nie ty mówisz, że żaden się nie utrzyma?

U mamy z tatą trochę to przetrwało. W każdym razie dłużej niż u nas.

Zmarszczyłem brwi, zdziwiony, że w ogóle pozwoliłem takiej myśli powstać. Chelsea odczytała tę ciszę jako objaw zranienia.

— Wiesz, może myślałam, że będę w stanie ci pomóc? Wyleczyć to coś, przez co ciągle jesteś zły.

Motylek blaknął. Nigdy wcześniej tego nie widziałem.

— Rozumiesz o co mi chodzi? — zapytała.

— No pewnie. Uwielbiasz rozwiązywać problemy.

— Siri, kiedy zaproponowałam, nie chciałeś się zgodzić na regulację. Tak się bałeś zmanipulowania, że odrzuciłeś nawet najprostszą kaskadę. Jesteś jedynym facetem, jakiego znam, który faktycznie wydaje się niereformowalny. No, nie wiem. Może to nawet powód do dumy.

Otworzyłem usta i zaraz je zamknąłem.

Uśmiechnęła się do mnie smutno.

— Nic, Siri? Nic a nic? Kiedyś zawsze doskonale wiedziałeś co powiedzieć. — Wpatrzyła się w jakąś moją wersję z przeszłości. — Teraz zastanawiam się, czy w ogóle wierzyłeś w te słowa.

— To niesprawiedliwe.

— Nie. Pewnie, że nie. Właściwie nie to chciałam powiedzieć. Chodzi raczej… nie o to, że nie wierzysz w te słowa. Ty po prostu nie wiesz, co one znaczą.

Skrzydełka straciły kolor. Motylek był cienką, niemal nieruchomą, warstewką węglowego pyłu.

— Teraz to zrobię — powiedziałem. — Zrobię sobie tę regulację. Jeśli to dla ciebie takie ważne. Już się zgadzam.

— Za późno, Siri. Już mi się odechciało.

Może chciała, żebym ją powstrzymał. Tyle słów kończących się znakami zapytania, wszystkie te znaczące pauzy. Może dawała mi okazję do wytłumaczenia się, do błagania o jeszcze jedną szansę. Może, żeby zmienić zdanie, potrzebowała motywacji.

Mogłem się postarać. Mogłem powiedzieć: „Proszę, nie. Błagam cię. Nie chcę, żebyś sobie poszła, tak zupełnie, ja chciałem tylko pewnego dystansu. Proszę. Przez ostatnie trzydzieści lat tylko kiedy byliśmy razem, nie czułem się jak śmieć”.

Ale gdy znów podniosłem wzrok, motyl zniknął. Zniknęła i ona, zabierając wszystkie swoje bagaże. Zabrała wątpliwości i poczucie winy, że mnie sprowokowała. Zostawiła przekonanie, że niezgodność naszych charakterów nie jest niczyją winą, że starała się jak mogła, że i ja się starałem, ugięty pod ciężarem wszystkich moich problemów. Odeszła, może faktycznie nie winiąc mnie, i nigdy nie wiedziałem, kto właściwie podjął tę ostateczną decyzję.

W swoim fachu byłem świetny. Byłem tak, kurna, świetny, że robiłem to nawet niechcący.


* * *

— O rany! Słyszałeś to?

Susan James skakała po ścianach bębna jak galopująca gnu w półgrawitacji. Nawet pod kątem dziewięćdziesięciu stopni widziałem białka jej oczu.

— Zobacz w logach! Klatki!

Zajrzałem. Jedno wężydło unosiło się w powietrzu, drugie wciąż wciskało się w róg.

James wylądowała z łoskotem obunóż koło mnie, chwiejnie łapiąc równowagę.

— Daj głośniej!

Syk klimatyzatorów. Płynące wzdłuż kręgosłupa echo klekotu odległych maszyn; typowe pomruki układu trawiennego Tezeusza. Nic więcej.

— Dobra, teraz tego nie robią. — James otworzyła podzielone na pół okienko i puściła materiał wstecz. — Jest — podkreśliła, odtwarzając go z podkręconym i przefiltrowanym dźwiękiem.

Po prawej stronie okienka unoszące się wężydło podpłynęło do ściany dzielącej klatki, muskając ją wyciągniętym ramieniem. Drugie, skulone, pozostało nieruchome na lewym ekranie.

Wydawało mi się, że coś słyszę. Tylko przez chwilę: coś jak krótkie bzyknięcie owada, gdyby najbliższy owad nie był o pięć bilionów kilometrów stąd.

— Powtórz. Wolniej.

Faktycznie bzyczenie. Wibracja.

— Dużo wolniej.

Mlaski echolokacyjne, wytrysłe z czoła delfina. Pierdzenie ustami.

— Nie, daj mi. — James wcisnęła się przed Cunninghama i szarpnęła suwak w lewo.

Cyk cyk… cyk… cyk cyk cyk… cyk… cyk cyk cyk…

Dopplerowsko spowolnione prawie do zera bezwzględnego, trwało to niecałą minutę. W czasie rzeczywistym około pół sekundy.

Cunningham powiększył podzielony obraz. Skulone wężydło pozostało bez ruchu, jeśli nie liczyć zmarszczek na skórze i falowania swobodnych ramion. Ale przedtem widziałem ich tylko osiem — teraz zaś dostrzegłem wyglądającą zza korpusu kościstą ostrogę dziewiątego. Dziewiąte ramię, rozprostowane i schowane przed nami, cyk-cyk-cykające, podczas gdy drugi stwór nonszalancko opiera się o ścianę z drugiej strony…

I koniec. Rozprostowane wężydło zdryfowało bez celu na środek klatki.

Oczy James rozbłysły.

— Trzeba sprawdzić resztę…

Jednak Tezeusz wszystko widział i był daleko przed nami. Już przeszukał archiwa i podsunął nam wyniki: trzy podobne wymiany w ciągu dwóch dni, o czasie trwania wahającym się od jednej dziesiątej do prawie dwóch sekund.

— Rozmawiają — powiedziała James.

Cunningham wzruszył ramionami, pomiędzy palcami dopalał mu się zapomniany papieros.

— Różne stwory rozmawiają. A przy takiej szybkości przekazu raczej nie jest to wyższa matematyka. Tyle informacji, co u tańczącej pszczoły.

— Gówno prawda i dobrze o tym wiesz.

— Wiem, że…

— Pszczoły nie ukrywają się umyślnie, kiedy się komunikują. Pszczoły nie wymyślają nowych sposobów łączności, specjalnie w celu zmylenia obserwatorów. Robert, to świadczy o elastyczności. To inteligencja.

— A jeśli nawet, to co, hm? Zapomniałaś na chwilę o niewygodnym fakcie, że one nawet nie mają mózgu. Wiesz co, chyba sobie tego nie przemyślałaś.

— Oczywiście, że tak.

— Naprawdę? To co cię tak cieszy? Czy ty wiesz, co to oznacza?

Nagle poczułem mrowienie na karku. Obejrzałem się, patrząc w górę.

Pośrodku bębna zjawił się Jukka Sarasti, obserwował nas z błyszczącymi oczyma i obnażonymi zębami.

Cunningham powiódł wzrokiem za moim spojrzeniem i kiwnął głową.

— Ja stawiam, że to wie…


* * *

Nie było sposobu, żeby się dowiedzieć, co one tam szepczą. Bez problemu mogliśmy odsłuchać dźwięk, zanalizować wszystkie cyknięcia i puknięcia, ale nie da się zdekodować szyfru, nie mając choćby odrobiny pojęcia o treści. Dysponowaliśmy układami dźwięków, mogącymi znaczyć cokolwiek. Mieliśmy przed sobą stworzenia, których gramatyka i składnia — o ile ich tryb komunikacji w ogóle wykazywał takie cechy — były nieznane, a być może niemożliwe do poznania. Mieliśmy przed sobą stworzenia na tyle inteligentne, by się porozumiewać, i na tyle sprytne, by ukryć ten fakt. Bardzo chcieliśmy się czegoś nauczyć, ale było ewidentne, że one nas uczyć nie chcą.

Nie bez — jak ja to wtedy ująłem? — bodźców negatywnych.

Decyzję podjął Jukka Sarasti. Zrobiliśmy to na jego polecenie, jak wszystko inne. Ale kiedy padły te słowa — kiedy Sarasti rozpłynął się w mroku, Bates wycofała się wzdłuż kręgosłupa, a Robert Cunningham wrócił do swych badań z tyłu bębna — Susan James została tylko ze mną. Pierwszą osobą, która głośno wypowiedziała ten nikczemny pomysł, a także oficjalnym obserwatorem dla potomności. To na mnie musiała patrzeć, ode mnie odwracać wzrok. Płaszczyzny miała twarde i załamujące światło.

A potem zaczęła.


* * *

Tak oto kruszy się lód:

Mamy dwie istoty. Mogą być ludzkie, jeśli chcesz, ale to nie bezwzględne wymaganie. Istotne jest tylko to, by umiały się ze sobą porozumiewać.

Rozdzielasz je. Pozwalasz im się widzieć i rozmawiać. Może to być okno między klatkami. Może być komunikacja dźwiękowa. Niech sobie ćwiczą sztukę konwersacji w dowolnie wybrany sposób.

Zadajesz im ból.

Znalezienie odpowiedniej metody chwilę ci zajmie. Niektóre stworzenia uciekają od ognia, inne od trującego gazu lub cieczy. Jeszcze inne są niewrażliwe na lampy lutownicze i granaty, ale krzyczą z bólu rażone ultradźwiękami. Trzeba trochę poeksperymentować; a kiedy odkryjesz odpowiedniejszy bodziec, równoważący ból z obrażeniami, traktujesz je nim bez żadnych skrupułów.

Oczywiście zostawiając im jakieś wyjście. To sedno doświadczenia: jednemu dajesz możliwość przerwania tortury, drugiemu niezbędną do tego informację. Możesz jednemu pokazać jakąś figurę geometryczną, drugiemu całą ich paletę. Ból ustanie, gdy ten drugi wskaże kształt widziany przez pierwszego. A więc czas start. Obserwuj, jak się wiją. Jeśli — kiedy — to wyłączą, znasz przynajmniej część wymienionej między nimi informacji; a nagrywając wszystko, co sobie przekazują, będziesz mieć także pewne pojęcie o sposobie wymiany.

Gdy rozwiążą jedną zagadkę, rzuć im następną. Mieszaj je. Zamieniaj istoty rolami. Sprawdź, jak sobie radzą z kółkami zamiast kwadracików. Przetestuj z silni i ciągów Fibonacciego. Powtarzaj, aż wyjdzie ci kamień z Rosetty.

Tak właśnie komunikuje się z bratnią inteligencją: zadajesz im ból i powtarzasz to, aż nauczysz się odróżniać mowę od krzyków.

Susan James — urodzona optymistka, najwyższa kapłanka Kościoła Uzdrawiającego Słowa, miała najlepsze kwalifikacje, by opracować i wdrożyć te protokoły. Teraz wężydła wiły się na jej rozkaz. Krążyły po klatkach eliptycznymi pętlami, rozpaczliwie szukając miejsca wolnego od bodźca. James puściła transmisję do ConSensusa, choć nie było żadnego krytycznego powodu, by cała załoga Tezeusza oglądała przesłuchanie na własne oczy.

— Niech sobie wyłączą po swojej stronie — powiedziała cicho. — Jak chcą.

Cunningham, przy całej swojej niechęci do przyznania im inteligencji, nadał więźniom imiona. Stroszek przeważnie unosił się z rozpostartymi ramionami; Kłębek zwijał się i wciskał w kąt. Susan, odgrywając własną, przewrotnie odwróconą rolę, po prostu je ponumerowała: Jedynka i Dwójka. Nie chodziło o to, że nie trawiła tandetnych przezwisk Cunninghama ani że dla zasady sprzeciwiała się nadawaniu swym podopiecznym imion. Po prostu odwołała się do najstarszej sztuczki w Elementarzu Oprawcy, pozwalającej po pracy iść do domu, bawić się z dziećmi i spać w nocy: nigdy nie uczłowieczaj swoich ofiar.

W przypadku meduz oddychających metanem nie powinno to nastręczać specjalnych problemów. Ale chyba każdy drobiazg odrobinę pomagał.

Nad nami, obok obrazów dwóch obcych tańczyła biotelemetria, w rzadkim powietrzu drżały świetliste napisy. Nie miałem pojęcia, jakie odczyty są dla nich normalne, lecz nie wyobrażałem sobie, by takie zębate przebiegi mogły oznaczać cokolwiek poza złymi wiadomościami. Skóra wężydeł falowała misternymi szaro-niebieskimi mozaikami. Może to odruchowa reakcja na mikrofale; dla nas, przy naszej wiedzy, równie dobrze mogły to być godowe popisy.

Najpewniej jednak krzyczały.

James wyłączyła mikrofale. W lewej klatce zgasł żółty kwadrat, w prawej identyczna ikona schowana między innymi nigdy się nie zapaliła.

Po torturze pigment zawrzał jeszcze bardziej; ramiona zwolniły, ale się nie zatrzymały. Kołysały się jak nerwowe, kościste węgorze.

— Ekspozycja wstępna. Pięć sekund, dwieście pięćdziesiąt watów.

Mówiła do logu. Kolejna poza; Tezeusz rejestrował każdy oddech na pokładzie, każdy znikomy przepływ prądu, z pięcioma miejscami po przecinku.

— Powtórz.

Ikona się zapaliła. Na skórze obcych zamigotały kolejne mozaikowe wzory. Ale tym razem żaden nie ruszył się z miejsca. Ramiona delikatnie się wiły, zwykłe spoczynkowe falowanie nabrało nieco naprężonego dygotu. Jednakże telemetria była równie ostra jak przedtem.

Bardzo szybko się nauczyły bezradności, stwierdziłem.

Zerknąłem na Susan.

— Będziesz to wszystko robić sama?

Kiedy wyłączała prąd, oczy miała błyszczące i wilgotne. Ikona Kłębka przygasła. U Stroszka pozostała uśpiona.

Odchrząknąłem.

— To znaczy…

— A kto inny to zrobi, Siri? Jukka? Ty?

— Reszta Bandy. Sascha mogłaby…

— Sascha? — Wpatrzyła się we mnie. — Siri, ja ich stworzyłam. Myślisz, że po to, żeby móc się za nimi skryć, kiedy… żeby móc ich zmuszać do takich rzeczy? — Pokręciła głową. — Nie mam zamiaru ich wypuszczać. Nie zrobiłabym tego nawet najgorszemu wrogowi.

Odwróciła się. Były leki, mogła je wziąć: neuroinhibitory umiejące rozpuścić poczucie winy, zewrzeć je na krótko na poziomie molekularnym. Sarasti zaproponował je, jakby wodził na pokuszenie jakiegoś samotnego mesjasza na pustyni. James odmówiła i nie chciała powiedzieć, dlaczego.

— Powtórz — rozkazała.

Prąd się włączył i wyłączył.

— Powtórz — rzuciła jeszcze raz.

Nic się nie stało.

Pokazałem palcem.

— Widzę — odrzekła.

Kłębek przyciskał czubkiem ramienia panel dotykowy. Ikona pod spodem żarzyła się jak płomień świecy.


* * *

Sześć i pół minuty później awansowały z żółtych kwadratów na animowane poklatkowo czterowymiarowe wielościany. Odróżnianie dwóch dwudziestosześciościennych ruchomych brył, różniących się jedną ścianką na jednej klatce zajmowało im tyle samo czasu, co odróżnianie żółtego kwadratu od czerwonego trójkąta. Na skórze przez cały czas igrały dynamiczne skomplikowane wzory, dynamiczne hafty migocące niemal zbyt szybko, by to dostrzec.

— Ja pierdolę — szepnęła James.

— Może to wybiórcze zdolności. — Cunningham dołączył do nas w ConSensusie, choć jego ciało na wpół pozostało w BioMedzie.

— Wybiórcze zdolności — powtórzyła tępo.

— Sawantyzm. Supertalent do jednego rodzaju obliczeń niekoniecznie dowodzi wyższej inteligencji.

— Wiem, Robercie, co to są „wybiórcze zdolności”. Tylko myślę, że nie masz racji.

— Udowodnij.

Zrezygnowała więc z geometrii i powiedziała wężydłom, że jeden i jeden równa się dwa. To ewidentnie już wiedziały: dziesięć minut później zgadywały na żądanie dziesięciocyfrowe liczby pierwsze.

Wyświetliła im ciąg dwuwymiarowych kształtów, one wybrały następny z kolei z menu subtelnie różniących się figur. Potem zabrała także możliwość wyboru z menu, pokazała początek następnego ciągu i nauczyła je, jak rysować czubkiem ramienia po dotykowym panelu. Precyzyjnymi szkicami dokończyły sekwencję, przedstawiając kolejne logiczne kroki, kończąc na figurze nieuchronnie prowadzącej do punktu wyjścia.

— To nie są roboty. — Głos uwiązł jej w gardle.

— To wszystko tylko liczenie — powiedział Cunningham. — Miliony programów komputerowych robią to z palcem w nosie.

— Robert, one są inteligentne. Inteligentniejsze od nas. Może nawet od Jukki. A my… czemu nie potrafisz się do tego przyznać?

Miała to wypisane na wszystkich płaszczyznach: „Isaac by to przyznał”.

— Bo nie mają odpowiednich obwodów — upierał się Cunningham. — Jak mogłyby…

— Nie wiem jak! — wykrzyknęła. — To należy do ciebie! Ja wiem tylko, że torturuję istoty, którym nie dorastamy mózgiem do pięt.

— Ale już chyba niedługo. Jak tylko rozgryziesz ich język…

Pokręciła głową.

— Robercie, nie mam zielonego pojęcia o ich języku. Spędzamy tu już… całe godziny, prawda? Siedzi tutaj cała Banda, pokłady językowych baz danych z czterech tysięcy lat, wszystkie najnowsze lingwistyczne algorytmy. Poza tym wiemy dokładnie, co mówią, i obserwujemy wszelkie możliwe sposoby przekazania tego. Co do angstrema.

— Dokładnie. Więc…

— I nic nie wychodzi. Wiem, że porozumiewają się mozaiką pigmentową. Możliwe, że też poprzez poruszanie tych włosków. Ale nie widzę żadnej prawidłowości, nie potrafię nawet dojść, jak one liczą, a co dopiero powiedzieć im, że… przepraszam…

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Bates obserwowała nas z kuchni na suficie, ale nie starała się przyłączyć. W ConSensusie, ułaskawione na chwilę wężydła unosiły się w swoich klatkach jak wieloręcy męczennicy.

— No — powiedział wreszcie Cunningham — skoro to dzień złych wieści, to ja też coś mam. Zdychają.

James ukryła twarz w dłoniach.

— Nie od twojego przesłuchania, jeśli to w czymś pomoże — ciągnął biolog. — Na ile mogę ustalić, po prostu nie mają niektórych ścieżek metabolicznych.

— Po prostu jeszcze ich nie wykryłeś — odezwała się Bates z przeciwnej strony bębna.

— Nie — powiedział wolno i wyraźnie Cunningham. — Po prostu te organizmy nimi nie dysponują. Rozpadają się mniej więcej tak jak nasze ciała, gdyby… Gdyby nagle z cytoplazmy w komórkach zniknęły wszystkie wrzeciona podziałowe. O ile mi wiadomo, zaczęły się rozkładać z chwilą zabrania z Rorschacha.

Susan spojrzała w górę.

— Mówisz, że tam został fragment ich biochemii?

— Jakiś niezbędny składnik pokarmowy? — podsunęła Bates. — One nic nie jedzą…

— Tak, pani lingwistko. Nie, pani major. — Cunningham zamilkł. Spojrzałem w tył bębna: zapalał papierosa. — Wygląda na to, że u tych stworzeń dużo procesów komórkowych odbywa się zewnętrznie. Pewnie dlatego nie mogę znaleźć w wynikach biopsji żadnych genów — bo ich tam nie ma.

— A co mają zamiast? — zapytała Bates.

— Morfogeny Turinga.

Puste spojrzenia, wszyscy sięgają po podpowiedzi. Lecz Cunningham i tak wyjaśnił:

— Sporo rzeczy w biologii dzieje się bez udziału genów. Słoneczniki wyglądają, jak wyglądają, na skutek fizycznych naprężeń. Wszędzie w naturze pojawiają się ciągi Fibonacciego i złote podziały, a nie koduje ich żaden gen — to po prostu mechaniczna interakcja. Albo, w przypadku rozwijającego się embriona, geny mówią „zacząć rosnąć” i „przestać rosnąć”, ale liczbę palców i kręgów dyktuje mechanika obijających się o siebie komórek. Wspomniałem o tych wrzecionach podziałowych… są niezbędne do replikacji wszystkim eukariotycznym komórkom, a wyrastają jak kryształy zupełnie bez udziału genów. Zdziwilibyście się, w jakim stopniu życie działa w ten sposób.

— Ale geny i tak są potrzebne — zaprotestowała Bates, podchodząc do nas.

— Geny ustalają tylko warunki początkowe, umożliwiające proces. Struktura, która rośnie potem, nie wymaga już dokładnych instrukcji. Klasyczna złożoność emergentna. Wiadomo o tym od ponad wieku. — Kolejne sztachnięcie. — Albo i dłużej. Darwin jeszcze w osiemnastym przytaczał przykład plastra miodu.

— Plastra miodu — powtórzyła Bates.

— Idealnie sześciokątne rurki w gęsto upakowanej macierzy. Pszczoły są zaprogramowane na ich budowanie, ale skąd taki owad może znać na tyle geometrię, żeby układać precyzyjne sześciokąty? Nie zna. Jest zaprogramowany na wygryzanie wosku i wypluwanie go, obracając się wokół własnej osi. To daje koło. A teraz sadzamy kupę pszczół obok siebie, jedna wygryza przy drugiej, tak że koła stykają się ze sobą, deformują w sześciokąty, a tak się miło składa, że one są lepsze do gęstego upakowania.

Bates nie ustępowała.

— Ale pszczoły są zaprogramowane. Genetycznie.

— Źle mnie zrozumiałaś. Wężydła są plastrem miodu.

Rorschach jest pszczołami — wyszeptała James.

Cunningham kiwnął głową.

Rorschach jest pszczołami. Te pola magnetyczne w ogóle nie wyglądają mi na środki przeciwinwazyjne. To część systemu podtrzymywania życia. Wydaje mi się, że regulują i pośredniczą w sporej części procesów metabolicznych wężydeł. W ładowni mamy parę stworzeń wyciągniętych ze swojego żywiołu, które wstrzymują oddech. Nie wytrzymają tak w nieskończoność.

— Ile czasu? — zapytała James.

— Skąd mam wiedzieć? Jeśli mam rację, nie mamy nawet do czynienia z kompletnymi organizmami.

— Jak oceniasz? — powiedziała Bates.

Wzruszył ramionami.

— Parę dni. Jak dobrze pójdzie.

Загрузка...